Zdjęcie za skansenu, świat z początków XX wieku, kałamarz z atramentem, maszyna do pisania, biurko. |
Całe moje dorosłe życie przypada na czas głębokich zmian cywilizacyjnych. Studiowałem w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Olsztynie na kierunku nauczycielskim. Już pod koniec XX wieku coraz więcej dyskutowało się o zmianach w systemie edukacji i sposobie nauczania (w tym odchodzenia od uczenia pamięciowego). Część z tych postulatów udało się wdrożyć po 1989 roku. W tym czasie pojawiło się wiele zupełnie nowych pomysłów i propozycji zmian w edukacji. Dlatego w wieku XXI te dyskusje znacząco przybierają na sile. I ciągle trwa nieustanny spór zwolenników zmian z afirmatorami starego systemu podającego. Argumenty padają różne.
Dlaczego zmieniać? Najważniejszym argumentem, moim zdaniem, są zmiany cywilizacyjne. Nie jakaś moda czy wyimaginowana ideologia lecz pragmatyka i postęp wiedzy, dotyczącej psychologii i uczenia się. Każda zmiana chodzi w niewygodnych butach, dlatego pojawia się sprzeciw wobec zmian, swoisty denializm zaprzeczający i negujący ewidentnym potrzebom. Różne formy denializmu widoczne są i w innych aspektach rzeczywistości (np. denializm klimatyczny), edukacja nie jest tu wyjątkiem w reakcji na duże przekształcenia cywilizacyjne i technologiczne.
Zgodzę się, że nie należy przedwcześnie inwestować w niesprawdzone nowinki. Jednocześnie trwanie w starym a niewydolnym jest niefunkcjonalną głupotą. Marnotrawstwem sił, zasobów i potencjału. Jest zbędnym konserwatyzmem. Nie lubimy zmian, bo wymagają wysiłku i rezygnacji z przyzwyczajeń i rutyn. Po co zmieniać, gdy jest dobrze? Problem w tym, że nie jest dobrze i to już od dawna.
Przykładem wspomnianego denializmu i niekonstruktywnego kontestowania różnorodnych propozycji unowocześniania edukacji na różnych poziomach jest artykuł Roberta Raczyńskiego (nauczyciel), opublikowany najpierw na autorskim blogu (BEZ-y) potem przedrukowany na portalu Edu News, gdzie go przeczytałem (https://edunews.pl/badania-i-debaty/opinie/6285-bez-y).
To tylko przykład, jeden z wielu głosów zwolenników starego, podającego sposobu nauczania (wolałbym pisać o uczeniu się, lecz właśnie nauczanie jest charakterystyczne dla tamtej postawy). Brak argumentów zastępowany jest ogólniakami i obraźliwymi zwrotami. Zdaję sobie sprawę, że w krótkim tekście może brakować niezbędnych szczegółów. Istotą komunikacji oralnej są krótkie komunikaty i dopowiadanie w dyskusji. W rzeczonym artykule brakowało mi konkretów by lepiej zrozumieć całą wypowiedź. Oczywiście zwróciłem się z pytaniami, zarówno pod artykułem na Edu News jak i na autorskim blogu. W tekście było wiele niejasności, dlatego kierowałem pytania do autora. Zamiast odpowiedzi otrzymałem zagadywanie (pisanie słów bez oczekiwanej treści) i sporo argumentów ad personam (odpowiedź na moje wątpliwości Polemika z nielubianym stylem, czyli jak zyskałem nowego subskrybenta).
W komentowanym artykule brak jest jakichkolwiek konkretów, nie ma żadnego przykładu, brak odniesień do literatury, więc nie wiadomo co autor ma na myśli i z czym polemizuje. Wobec czego jest tak na prawdę przeciw? Jedynie z całości można wywnioskować, że krytycznie odnosi się do zmian w szkole i żeby ułatwić sobie rozprawę z tak wykreowanym mgliście „przeciwnikiem” od razu każde zdanie przeciwne określa jako „ideologia”. A wiadomo, że ideologia to coś złego. Kto się odważy bronić tak mocno zdyskredytowanego stanowiska? Nie tylko rykoszetem dostaje się wszystkim nauczycielom i edukatorom wprowadzającym zmiany w polskiej szkole.
Odniosę się do wybranych fragmentów z artykułu Roberta Raczyńskiego. „Przez szkoły przetacza się fala BEZ. Bez przemocy, bez nietolerancji, bez używek…” Czy to coś złego? Że pojawiają się działania zmniejszające przemoc, nietolerancję i narkotyki w szkole? Moim zdanie nie. Ale to dopiero początek litanii samego, ideologicznego zła, „Skoro tak sprawnie poszło z eliminacją patologii, z introdukcją ideologii powinno być jeszcze łatwiej – nadciąga tsunami BEZ-ów, bez ocen, bez testów, bez prac domowych, bez podręczników, bez ławek, a ostatnio… bez pamięci.” [podkreślenie S.Cz.]. Jak można uczyć bez pamięci? To tak absurdalne, że czytelnik od razu opowie się przeciw takim działaniom. A w pakiecie dostanie sprzeciw wobec innych „ideologicznych” absurdów takich jak uczenie bez podręcznika, bez ocen itp. Bo tak ułożona jest logika wywodu Roberta Raczyńskiego.
Do czego autor odnosi się w określeniach „bez ocen”? Nie podaje żadnego przykładu, nad którym można byłoby podyskutować, nie podaje żadnego źródła. Nie ma więc żadnego konkretnego punktu zaczepienia do sensownej dyskusji. W przedszkolu nie ma ocen, a przynajmniej nie powinno być. I to też jest ideologia, zagrażająca oświacie? W klasach 1-3 są oceny opisowe – czy to też zaklasyfikowane jest jako wyśmiewane „bez ocen”? A jak ktoś wprowadza ocenianie kształtujące z obszerniejszymi informacjami zwrotnymi, to też jest to zaliczone do wymienionego „bez ocen”? A jak nauczyciele nie stawiają ocen w czasie semestru tylko jedną ocenę na koniec, to też jest ideologia bez ocen? Tego niestety nie wiadomo, bo brak w artykule jakichkolwiek konkretów. Próbowałem oczywiście się dopytać, lecz bez rezultatu. Dlatego obszerniej piszę tu, poddając pod dyskusję. Może ktoś inny przytoczy jakieś sensowne i rzeczywiste argumenty (jeśli są).
Bez prac domowych? A co w tym złego, że wielu nauczycieli w różnych klasach nie zadaje czasem lub w ogóle prac domowych? Jest sporo prac i badań naukowych, wskazujących, że takie ograniczanie prac domowych przynosi bardzo pozytywne efekty. Oczywiście diabeł tkwi w szczegółach – zawsze można znaleźć jakieś przykłady, wskazujące że w danym przypadku praca domowa przynosi sensowe efekty dydaktyczne lub wręcz przeciwnie. Z braku konkretów (nawet rozważania jakiegoś przykładu) czy odniesień do literatury, nie da się z takimi ogólnikami dyskutować.
Bez podręczników? A co w tym złego? Podstawa programowa nie nakazuje pracy z podręcznikiem. Część nauczycieli całkiem dobrze radzi sobie bez obowiązkowych podręczników. Jak oni sobie radzą? To warto byłoby szczegółowo opisać, by wskazać rzeczowy kontekst i uwarunkowania. Co trzeba zrobić by z sukcesem uczyć bez podręcznika (osobiście znam takie przykłady)? A jeśli pojawiają się materiały online, a więc nie mają typowej formy podręcznika szkolnego, to też jest to wyśmiewane „bez”? Co autor miał na myśli pisząc „bez ławek”? Przedszkole leśne? Zajęcia terenowe? Edukację pozaformalną i formalną w centrach nauki, parkach krajobrazowych czy na ścieżkach edukacyjnych? A może jakieś pomysły innej organizacji przestrzeni w szkole? Ciekawe jakie. Czy Robert Raczyński polemizuje z jakimiś rzeczywistymi sytuacjami, opracowaniami teoretycznymi czy tylko z własnymi myślami i urojeniami? Bo co znaczy „a ostatnio… bez pamięci.” Jednym słowem brak konkretów, przykładów, literatury. Za to jest sporo dyskredytujących epitetów, z ideologią itp. Jednym słowem zmiany w edukacji to samo zło. Ale z tego artykułu nie dowiemy się nawet tego jak powinno być, czyli co tam naprawdę autor chce robić by uchronić swoich uczniów i innych nauczycieli przed tymi wyśmiewanymi, ideologicznymi bez-ami?
Z całą pewnością warto dyskutować o edukacji, bo sporo się w niej dzieje. Dyskutować można nad konkretami, poszczególnymi pomysłami-rozważaniami, wynikami badań itp. Tego w komentowanym artykule całkowicie zabrakło. Nie ma więc z czym dyskutować. Może „bez pamięci” odnosi się do jakieś konkretnej sytuacji szkolnej lub jakiegoś artykułu czy książki? Warto byłoby się wtedy zapoznać z kontekstem i zobaczyć co się za tym kryje. W lakonicznym „bez pamięci” kryje się absurd. I oczywiście nikt takiego absurdalnego nauczania nie będzie bronił. Ale czy rzeczywiście ktokolwiek coś takiego wprowadza i proponuje? Pytałem autora, nie otrzymałem żadnej konkretnej odpowiedzi (nie licząc wymijającego zagadywania). Może za tym kryje się przywiązanie do nauczania podającego i z koniecznością zapamiętywania iluś tam treści? Kiedyś to miało sens, nawet uczenie się na pamięć różnych utworów. Ale czy ma to sens w wieku XXI?
Nie da się uczyć bez pamięci bo każda wiedza budowana jest na faktach i na pamięci zarówno krótkotrwałej jak i tej długotrwałej. Zatem pytanie brzmi: jakie treści mają na trwałe zostać zapamiętane, a które niekoniecznie? Mózg ludzki od tysiącleci nie ulega zmianie tak jak jego pojemność i możliwość zapamiętywania. Oczywiście są różne techniki, umożliwiające większe indywidualne zapamiętywanie, ale w uproszczeniu możemy przyjąć, że pojemność ludzkiego mózgu ciągle jest taka sama. Jednak wraz z wydłużeniem okresu edukacji przybywa materiału do zapamiętania. Skoro pojemność pamięci jest taka sama, to żeby zmieścić nowe treści z czegoś trzeba rezygnować. Mam na myśli nie tylko indywidualną umiejętność zapominania zbędnych już treści lecz także treści zawarte w programie nauczania. Nie można bezkarnie ciągle zwiększać zakresu podstawy programowej. W samej tylko biologii przybyło znacząco dużo zupełnie nowych faktów, pojęć, procesów, zjawisk. Nawet w języku polskim w zakresie historii literatury powstało dużo nowego w ostatnich 50 latach. Żeby dodać nowe, trzeba z czegoś zrezygnować. Ani doba nie jest z gumy ani uczniowski mózg.
Pojemność mózgu jest ograniczona. Czy pamiętamy więcej od naszych przodków? Chyba nie. Pamiętamy co innego. Wcześniej konkretny człowiek pamiętał więcej koligacji rodzinnych (nawet już nie wiemy kto to jest szurzy, świekra itd., a przecież dawniej pamiętano rozległe koligacje kilku pokoleń wstecz). Było im to potrzebne i były wolne moce mózgowe. Pamiętano także gdzie rosną jakie grzyby w lesie, która krowa daje więcej mleka itp. Bez wątpienia była to wiedza potrzebna konkretnemu człowiekowi. Wraz z rozwojem systemowej edukacji część indywidualnych faktów zastępowana była informacjami ogólnymi z matematyki, geografii, historii narodowej (a nie indywidualnej i klanowej). W czasach, gdy książek nie było lub były niezwykle trudno dostępne, głęboki sens miało uczenie się na pamięć. Bo jeśli nie miałeś zapamiętane w swojej głowie to nie miałeś w ogóle. Pismo było pierwszą pamięcią zewnętrzną. Nie trzeba było zapisywać wszystkiego w swojej głowie lecz trzeba było nauczyć się kodować i rozkodowywać czyli pisać i czytać. I wiedzieć, co w której książce się znajduje by umieć skorzystać z takiej pamięci zewnętrznej. Z czasem liczba książek wzrosła wraz z ogólnodostępnymi bibliotekami. Systematycznie rosła także ilość zgromadzonych przez ludzkość (czy daną społeczność) informacji (kumulatywny przyrost wiedzy). Biologiczne ograniczenia mózgu zrekompensowane było (i jest) pamięcią zewnętrzną. Zasoby elektroniczne są kolejnym rodzajem pamięci zewnętrznej. A dostęp z telefonu komórkowego znacząco ułatwił korzystanie z takiej pamięci "pozamózgowej". Trzeba tylko umieć uzyskać do niej dostęp. Tak jak kiedyś czytać i pisać. Bez umiejętności korzystania z pamięci zewnętrznej, zgromadzonej w książkach i w internecie, nie można skorzystać z tych ogromnych zasobów. Wiedza jest konektywnie rozmieszczona w wielu mózgach i wielu zasobach zewnętrznych (nieludzkich). Aby z niej skorzystać potrzebne są różnorodne umiejętności interpersonalne, społeczne jak i techniczne. Bo inaczej rozmawia się z innym człowiekiem a inaczej z książką czy zasobami internetowymi. Żyjemy w czasach, gdy te umiejętności są ważniejsze od umiejętności trwałego zapamiętywania wielu informacji. A czas nie jest z gumy. Doba, tak jak kiedyś, ma tylko 24 godziny.
Nie spotkałem się z żadnymi pomysłami uczenia „bez pamięci”. Spotkałem się za to z wieloma propozycjami uczenia korzystania z pamięci zewnętrznej. Zarówno w formie książek jak i internetu. Oraz z propozycjami odchudzenia podstaw programowych by więcej czasu przeznaczyć nie na zapamiętywania kumulatywnie rosnących zasobów wiedzy lecz na analizowanie, dyskutowanie czyli operowaniu na faktach. Niezależnie czy fakty (informacje) są zapisane w głowie ucznia czy w książce czy w internecie, trzeba umieć się nimi posługiwać, logicznie analizować, wiązać i tworzyć nowe skojarzenia. Pamięć mózgowa jest pamięcią szybkiego dostępu (oczywiście o ile treści wbudowane są w dobrą strukturę – bo można wiele zapamiętać i nie umieć z tego skorzystać, gdyż informacje będą niedostępne). Z treści w książkach i w internecie skorzystamy lecz potrzeba na to więcej czasu. Częste używanie powoduje przeniesienie umiejętności i informacji do własnego mózgu. Chirurg musi znać anatomię człowieka na pamięć (nie będzie przecież szukał w atlasie czy internecie w czasie operacji). Ale nie musi tego opanować w czasie nauki biologii w szkole średniej. Edukacja jest uniwersalna, nie wszyscy będą chirurgami więc nie ma sensu uczyć wszystkich tego samego. Chirurgiem nie zostaje się po maturze.
Różnorodne próby zmiany edukacji i samej szkoły, z próbami uczenia bez podręczników, bez pracy domowej i bez zapamiętywania dawniej potrzebnych informacji, wynikają przede wszystkim z potrzeb i ze zmian cywilizacyjnych a nie z jakiejś wyimaginowanej ideologii. Denialistyczne zaprzeczanie zachodzącym procesom nie przynosi żadnych pozytywnych efektów. Jest jałowym gardłowaniem. Zrozumiały jest strach przed zmianami. Każde uczenie się i adaptacja wymaga wysiłku. I stąd ten sceptycyzm, czasem wręcz agresywny. Nic nowego, podobnie reagują denialiści klimatyczni. Wypieranie, epitety i brak konkretnych argumentów. I brak rozsądnej alternatywy.
Edukacja potrzebuje dyskusji i namysłu. Trzy razy pomyśl zanim coś raz zrobisz. Jednak mglisty bełkot nie zastąpi dyskusji. Są w środowisku nauczycielskim zwolennicy starego i przeciwnicy jakichkolwiek zmian. A jak tłumaczą niepowodzenia? Że to uczniowie są winni, jakieś bliżej niedoprecyzowane ideologie, jacyś lewacy, cykliści czy ekolodzy? Skoro jest dobrze, to czemu jest źle?