28.12.2018

Zakuć, zaliczyć, zapomnieć - z dygresjami do środowiska edukacyjnego

Kilka słów o szkole, zapisanych na papierze toaletowym, aby dodatkowo wzmocnić przekaz młodzieńczego buntu. To był rok 1980 lub rok później, albo rok wcześniej. Liceum ogólnokształcące i gazetka ścienna, redagowana przez uczniów. Z wierszami, satyrą, ogłoszeniami, rysunkami. I ta sentencja, wygrzebana gdzieś w prasie lub książkach. Albo zasłyszana od starszych kolegów. To było blisko 40 lat temu. I wtedy już uwierał tamten sposób nauczania - przynajmniej jego fragmenty. Uczenie się dla samego uczenia, bez poczucia sensu, że jest to ważne, że się do czegoś przyda. Zakuć, zaliczyć a potem zapomnieć. Jakoś przeżyć. Wiedza, przydatna tylko w szkole. Po opuszczeniu murów jest zbędna bo nieprzystająca do potrzeb i ambicji uczących się (swoisty podatek od prawa do uczenia się w szkole). I nawet uczniowie negatywnie odnosili się do takiego  systemu. Nie byłem jedynym. 
Czasy liceum wspominam jako jeden z fajniejszych i bardziej kreatywnych okresów życia. Mimo tego zakuwania. Ale mieliśmy sporo czasu na życie towarzyskie i samorozwój w grupie rówieśniczej, na czytanie, pisanie wierszy, układanie piosenek. Zatem to nie ten program z pamięciowym przyswajaniem wiedzy ale właśnie środowisko edukacyjne i rówieśnicze inspirowanie się, poszukiwanie, przeżywanie było ważne. Byli również nauczyciele, którzy nas inspirowali, poszerzali horyzonty (obok tych, którzy wtłaczali wiedzę do zakuwania, zaliczania i... zapominania). Nawet ta gazetka ścienna była elementem pozaprogramowego środowiska edukacyjnego. Piszę  o tym dlatego, aby pokazać, że dużo dobrego wynosimy ze szkoły... co nie jest zawarte w programach nauczania i tematach lekcji. Wynika ze środowiska edukacyjnego (które można przecież tworzyć zgodnie z odpowiednio stworzonym programem, a nie tylko niechcący i na marginesie).

Potem były studia, takie jakie w pełni świadomie wybrałem. Biologia i to na Warmii i Mazurach, regionu do którego chciałem powrócić (jedynie w Olsztynie była wtedy uczelnia wyższą z biologią). W jakimś stopniu spełnienie marzeń. I znowu spora dawka wiedzy pamięciowej do wykucia i zaliczenia. Ale w tamtym czasie zasada 3 Z rozszerzyła się o czwarte Z: Zakuć, Zaliczyć, Zapić, Zapomnieć. Dodatkowe słowo ułatwiało... zapominanie. Tak jak bieg  na orientację i eliminowanie słabych. Jeśli duże tempo, to część odpadała (niekoniecznie słabsi intelektualnie, odpadali wrażliwi). Uwierało tak jak wcześniej w liceum. Na trzecim roku przeżyłem kryzys i poszedłem na urlop dziekański. Uwierało poczucie bezsensu. Byli i wspaniali wykładowcy, jedni znakomici w swoich przedmiotach, inni poszerzający nam horyzonty myślowe daleko poza biologię. To dla nich warto było płacić tę daninę 4 Z. I było życie studenckie z różnorodnymi możliwościami rozwoju, było koło naukowe (nieskrępowane badania z własną motywacją i ciekawością, pośród ludzi równie ambitnych i ciekawych świata), studenckie radio, Klub Docent ze społeczną działalnością, klub turystyczny Bajo Bongo z dalekimi wyprawami itd. Nie było tego w programie studiów i nie było ocen ale było to osadzone w środowisku edukacyjnym. Tu kolejny raz przypomnę, że nie tylko powinniśmy skupiać uwagę na programy studiów, siatki godzin, sylabusy itd, ale także na tworzenie środowiska edukacyjnego, sprzyjającego rozwojowi. Nie wszystko trzeba planować i narzucać. Dużo powinno być do wyboru i poza systemem ocen. Wolny wybór w dowolnym momencie i bez stawiania ocen czy punktów. Tylko po to, aby dać możliwości rozwoju uczniom czy studentom, by mogli samodzielnie poszukiwać motywowani wewnętrznie. Ale muszą mieć na to czas. Narzucony system zajęć obowiązkowych i zadawanych prac domowych nie powinien wypełniać szczelnie całego czasu. Nadmiar zabija wolność i kreatywność. Trzeba zaufać i uczniom i studentom, że sami są ciekawi, chcą poszukiwać. Każdy inaczej i w swoim tempie. Skupiamy się na podstawach programowych (zbyt wypełnionych) a zapominamy o środowisku edukacyjnym - wpływie rówieśników, tworzeniu możliwości, rozbudzaniu ciekawości. Dawaniu szans. Trawa nie rożnie szybciej dlatego, że się ją ciągnie za źdźbła do góry, ale dlatego, że się ją podlewa, nawozi i że dociera słońce. Jedne rosną szybciej, inne wolniej. Trzeba zaufać i dać czas.

Na studiach spotkałem bardzo mądrego wykładowcę. Na początku powiedział nam, że na fizjologii roślin nic wielkiego nie odkryjemy, ale robimy te ćwiczenia, byśmy wiedzieli jak można uczniom zademonstrować złożone zjawiska przyrodnicze w prosty sposób, np. fotosyntezę. Niby niewiele ale pokazał nam sens wykonywanej pracy. I już nie była nudna i uciążliwa. Byliśmy wszak na kierunku nauczycielskim w Wyższej Szkole Pedagogicznej. Dostrzegliśmy perspektywę wykorzystania w praktyce.

Zakuć, zaliczyć.... To nie jest wysoki poziom nauczania. Były na studiach "kobyły", trudne do przejścia. Prowadzący ćwiczenia czy egzaminator dużo wymagali. Ale była to w zasadzie wiedza pamięciowa. Do zakucia. Dużo terminów, faktów, mało rozumienia dlaczego, jak, po co. Sam musiałem odkryć, że biologia nie jest nauką pamięciową a logiczną, jeśli tylko poznać ogólne prawidłowości. I że jest ciekawa.

Człowiek potrzebuje do życia sensu. Uczeń i student także. Łatwo sprawdzać wiedzę w formie egzaminów czy testów. I egzaminator może mieć poczucie satysfakcji, że dużo swoich podopiecznych nauczył. A jak sprawdzić rozumienie? Jeszcze trudniej sprawdzić spójność tej wiedzy i umiejętność wykorzystania w praktyce, czy w działaniu.

Obserwując narastającą punktozę w polskiej nauce (uczelniach wyższych) odnoszę wrażenie, że jest pokłosiem uczenia się dla ocen. Prymusi ze szkoły i studiów odtwarzają to, w czym wyrośli i nasiąknęli mimowolnie. Teraz to już nie są piątki czy szóstki w dzienniku i świadectwa z czerwonym paskiem, a punkty, rankingi, parametryzacje. I tylko coraz mniej czasu na rozwijanie własnej pasji poznawczej.... Zakuć, zaliczyć, zapomnieć... W szale coraz bardziej wyśrubowanej parametryzacji coraz mniej uwagi poświęcamy na tworzenie nie tylko dobrego środowiska edukacyjnego (dla studentów) ale dobrego środowiska pracy twórczej, w dialogu, interakcjach, swobodzie i wolnym czasie na rozmyślania.

27.12.2018

Ekologia jezior w Friedrichswalde (ciąg dalszy rozważań nad metodą projektu)

(Friedrichswalde, Meklemburgia 2005 r. Uczestnicy wyprawy, grupa niemiecka: Dr Thomas Pitsch, dr Ursula Karlowsk, Christine Kern, Kristin Haynert, Janine Dzialek, Friederike Möbius, Franziska Gladis, Bernd Warg, Julia Große, Matthias Schmid, Unn Klare, Anja Zeißler, Nadine Wissig, Kerstin Suckow, Wiebke Hamp, Konrad Nickschick, Felix Weber. grupa Polska: dr hab. Stanisław Czachorowski prof. UWM, Michał Hałas, Ewelina Jasionek, Tomasz Jędra, Karolina Jurołajć, Paulina Kalinowska, Sebastian Kaszkiel, Kamila Karpow, Marcin Krejckant, Anna Krysiak, Magdalena Kosztowny, Magdalena Madalińska, Michał Markowski, Ewelina Rakiej, Michał Skrzypczak, Ewelina Sosnowska.


Koniec roku jak i dwudziestolecie UWM w Olsztynie skłania do refleksji. Kontynuuję więc rozmyślania o tworzeniu środowiska edukacyjnego i metodzie projektu jako formie kształcenia. Tym razem będzie przykład zajęć z przedmiotu "ekologia jezior" dla studentów biologii, zrealizowanych w 2005 roku. Zajęcia zrealizowane zostały w formie projektu, w nietypowym terminie czerwcowo-lipcowym. Na dodatek odbyły się w formie wyjazdowej. Nie było wtedy sylabusów i sztywnego programu. Możliwe więc było dostosowanie programu do terminu i możliwości. Wiązało się to przedłużeniem sesji dla studentów. Obawiam się, że obecnie nie byłoby to chyba możliwe ze względu na bardzo sztywną siatkę godzin i małe pole manewru.

Dlaczego taka forma? Po pierwsze było to mocne nawiązanie do letnich obozów naukowych, realizowanych przez koła naukowe jak i wcześniejszych letnich praktyk wakacyjnych (miesięczne) dla studentów biologii, jakie odbywały się w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Olsztynie. Po powstaniu Uniwersytetu i połączeniu różnych jednostek w nowy Wydział Biologii takie praktyki zostały zlikwidowane. Być może  w części z powodów oszczędnościowych. A może biolodzy środowiskowi mieli mniejsza siłę przebicia? I przekonywania do takich właśnie koncepcji. Jest chyba dobry moment by się nad tym zagadnieniem ponownie zastanowić. Mamy już przecież wieloletnie doświadczenie, jest co porównywać i analizować.  Umieszczenie kilkudniowego wyjazdu w siatce godzin w czasie semestru byłoby trudne. Przecież zajęcia rozpisuje się na cały semestr, raz w tygodniu. Czasem tylko w połowie semestru. Wykrojenie modułu kilkudniowego staje się niemożliwe (a przynajmniej trudne). A w badaniach środowiskowych laboratorium znajduje się... daleko poza siedzibą uczelni.  Rozwiązaniem były więc pozaprogramowe letnie obozy badawcze kół naukowych lub programowo ujęte letnie praktyki biologiczne (badawcze). Te ostatnie jednak sporo kosztowały.

Rok wcześniej, w 2004 roku, zorganizowaliśmy polsko-niemiecki obóz badawczy w Drozdowie (szczegóły niżej). My w formie letniego obozu koła naukowego, Niemcy jako zajęcia programowe.  W 2005 wykorzystaliśmy zajęcia z przedmiotu ekologia jezior, wsparcie Fundacji DAAD i dobrą wolę studentów. A całość miała charakter projektu.

Latem 2005 r., dzięki gościnności i staraniom dr Thomasa Pitscha i dr Ursuli Karlowski z Uniwersytetu w Rostocku oraz wsparciu finansowemu DAAD wraz z grupą polskich studentów miałem przyjemność przyrodniczo-kulturowego zwiedzania Meklemburgii (Meklenbug-Vorpommern). Wraz z 15 studentami biologii wyjechałem na zajęcia w ramach przedmiotu „ekologia jezior”, ale zrealizowaliśmy znacznie bogatszy program. Oficjalnie studentów niemieckich było 13, ale na krótko pojawiali się także zaprzyjaźnieni inni studenci. Po długiej podróży pociągiem dotarliśmy do Rostocku. Gospodarze przyjęli nas bardzo serdecznie. Najpierw odbyło się spotkanie w Katedrze Botaniki, skromny posiłek dla strudzonych ciał, potem oficjalne spotkanie. Dyrektor Instytutu Biologii prof. Hendrik Schubert przedstawił wydział i problematykę badawczą biologów. Prof. Stefan Porembski opowiedział o badaniach nad roślinnością tropikalną, roślinnością drobnych zbiorników wodnych i zaprosił do dalszej współpracy (nieco później odwiedził Olsztyn z wykładami gościnnymi). Potem była mała wycieczka po mieście i wyjazd na pobliską plażę morską. A wieczorem integracyjny grill. Nocowaliśmy w domach studentów, co dało możliwość głębszego poznania studenckiego stylu życia. Następnego dnia wyruszyliśmy do Friedrichswalde, gdzie mieliśmy bazę noclegową i tymczasową stację naukową (wykorzystany zostało nowo-powstałe gospodarstw agroturystyczne). Gospodarze zabrali ze sobą niezbędny sprzęt badawczy jak i bogaty specjalistyczny księgozbiór. W pewnym sensie była to mobilna stacja terenowa.

Prace terenowe prowadziliśmy w kilku grupach tematycznych, uwzględniając abiotyczną charakterystykę jeziora, roślinność wodną, roślinność lądową, bezkręgowce wodne i lądowe. Okazało się, że znaleźliśmy się w parku krajobrazowym Naturpark Sternberger Seenland, utworzonym zaledwie trzy miesiące wcześniej (25 lutego 2005 r.). Zajmuje on powierzchnię ponad 53 tys. ha, w tym wody zajmują 7%, a tereny ściśle chronione 2,5%. O przyrodzie parku opowiedział nam pan Brandt z tegoż parku.

Prace badawcze uzupełniane były wycieczkami doskonale uzupełniającymi wiedzę o przyrodzie i zróżnicowanej antropopresji na przestrzeni dziejów. Odwiedziliśmy park archeologiczno-przyrodniczy w Kritzow, ekologiczno-technologiczny park dydaktyczno-naukowy (Bionik) w Nieklitz, skansen archeologiczny w Groß Raden, park dzikiej przyrody w Güstrow. Wiele rozwiązań dydaktycznych było wręcz oszałamiających i wartych naśladowania. Kilka lat później podobne rozwiązania spotkałem w Polsce i rozwijające się różnego typu centra naukowe z edukacją pozaformalną. Niestety, idea letnich praktyk wakacyjnych dla studentów biologii szybko upadła na UWM (wcześniej przez wiele lat realizowane były na WSP w Olsztynie). Nie mamy także stacji terenowej badawczej... Wspomnienia przywróciły mi energię by ponownie o takich pomysłach mówic i "wiercić dziurę w brzuchu".

Jednodniowy spływ kajakowy środkowym odcinkiem rzeki Warnow był pełen odkryć jak i nieoczekiwanych przygód. Odcinki bystrzyn śródleśnych bardzo przypominały mi faunistycznie górną Łynę, zaś odcinki śródłąkowe o leniwym nurcie - rzekę Łynę poniżej Dobrego Miasta. Odwiedziliśmy także Ministerstwo Środowiska (Umweltministerium Meklemburg-Vorpommern), gdzie dr Jürgen Mathesm i pani J. Korczyński przedstawili program inwentaryzacji i monitoringu jezior Meklemburgii. I ten pomysł przez wiele lat "chodził mi po głowie". Nie rezygnuję i dalej poszukuję sojuszników do realizacji podobnego pomysłu. Bez wątpienia jest nam potrzebny.

Zwiedziliśmy także Schwerin, Sternberg, Neukloster. Poza programem z ekologii jezior była to znakomita wycieczka kulturoznawcza. Wieczory urozmaicane były ogniskami, grillami, wspólnymi zabawami (np. świętojańskie puszczanie wianków), grami dydaktycznymi (zapamiętywanie imion, współpraca w grupie) oraz zawodami w jedzeniu czekolady. Teraz mogę to nazwać kształceniem kompetencji miękkich. Zrobiliśmy wiele ciekawych zdjęć oraz nakręciliśmy kilka zabawnych krótkich filmików. Pokazywałem je zebraniach koła naukowego a później na zajęciach, gdy studentom objaśniałem czym jest projekt.

W czasie letniego wyjazdu do Meklemburgii badania w kilku grupach, zakończone sprawozdaniami, wygłoszonymi w formie prezentacji multimedialnych (grupy miały charakter mieszany, polsko-niemiecki co jeszcze bardziej sprzyjało integracji i uczeniu się pracy zespołowej). Wygłoszone referaty: N. Wissig, M. Skrzypczak, M. Madalińska, M. Kosztowny, K. Jurołajć „Caddisflies (Trichoptera) of the vicinity of Friedrichswalde”, M. Madalińska, M. Kosztowny, K. Jurołajć, E. Rakiej „Small water bodies", J. Große, A. Zeißler „Investigations of plant species of Großlabenzer See – aquatic and terrestrial“ B. Warg “Grassland” Ch. Kern, E. Sosnowska, M. Hałas, M. Markowski „Abiotic parameters of the lake Großlabenzer See”, K. Karpow, E. Jasionek, T. Jędra „Birds of Fredrichswalde area” M. Hałas, M. Markowski, E. Sosnowska „Recultivations of lakes”, F. Möbius, K. Suckow „Macrophytes in the River Warnow”, A. Krysiak, M. Skrzypczak, S. Kaszkiel „Insects of the River Warnow”, A. Krysiak, U. Klare „Water beetles (Coleoptera) of the Warnow and vicinity”, M. Schmid, F. Weber „Biology of standing waters“, Wiebke Hamp, K. Haynert, F. Gladis „Trophic classification of Großlabenzer See”, M. Krejckant, P. Kalinowska „Butterflies and beetles species from near lakes Großlabenzersee and Harmsee”.




więcej zdjęć: http://www.uwm.edu.pl/czachor/dyda/rostock2005.htm
(Drozdowo, 2004, (Łomżyński Park Krajobrazowy Doliny Narwi) 23 czerwca – 1 lipca 2004 r. Uczestnicy obozu, zdjęcia dr hab. Stanisław Czachorowski prof. UWM, kierownik obozu (UWM w Olsztynie) dr Ewa Pietrykowska (UMCS, Lublin) mgr Katarzyna Piotrowska (UWM w Olsztynie) Magdalena Madalińska (UWM w Olsztynie) Paulina Kalinowska (UWM w Olsztynie) Marcin Krejckant (UWM w Olsztynie) Magdalena Kosztowny (UWM w Olsztynie) Karolina Jurołajć (UWM w Olsztynie) Tomasz Oder (UMCS Lublin) dr Hans Pohl (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) dr Tjomas Pitsch (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) dr Ursula Karlowski (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Christina Hoppe (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Anja Dubberstein (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Stefanie Schläger (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Christian Pansch (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Anja Kirenke (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Martin Rasmussen (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Michaela Bellach (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Jessica Buck (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Svenja Sammler (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Unn Klare (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Nadine Wissig (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Martha Holfreter (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Inga Huismann (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Cornelia Faust (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Enrico Zessin (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Oliver Bethge (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Stefanie Breyer (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Konrad Nickschick (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Bernd Warg (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Saskia Hinrichs (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Oliver Kroll (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Kirstin Übernickel (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Janine Seyfferth (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Monica Koeth (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy), Paul Szuszinski (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) Ulrike Werner (Uniwersytet w Rostocku, Niemcy) )
Jak już wspomniałem, wcześniej odbył się obóz polsko-niemiecki w Drozdowie nad Narwią, koło Łomży. W ramach koła naukowego realizowaliśmy swoje badania a jednocześnie pokazywaliśmy przyrodę gościom z Niemiec. Obyła się także wycieczka do Biebrzańskiego Parku Narodowego oraz do Centrum Edukacji Ekologicznej w Ełku a także spływ kajakowy rzeką Narwią.

W dniach 23 czerwca – 1 lipca 2004 r. zorganizowaliśmy polsko-niemiecki obóz naukowy w Drozdowie, w Łomżyńskim Parku Krajobrazowym Doliny Narwi. Celem obozu było uzupełnienie badań nad entomofauną Łomżyńskiego Parku Krajobrazowego Doliny Narwi oraz nawiązanie ściślejszej współpracy ze studentami z Uniwersytetu w Rostocku. W czasie 9. dni zebraliśmy materiał badawczy, koncentrując się na owadach wodnych, chrząszczach lądowych oraz motylach (efektem była jedna praca magisterska oraz kilka doniesień w czasie studenckich konferencji naukowych). Część zebranych owadów, po spreparowaniu zostało przekazanych Dyrekcji Łomżyńskiego Parku Krajobrazowego Doliny Narwi. Nawiązana została także współpraca z Muzeum Przyrody w Drozdowie.

więcej zdjęć:  http://www.uwm.edu.pl/czachor/wspomnienia_pliki/2004/drozdowo.htm

Małe podsumowanie.
Koła naukowe dobrze wpisują się w kształcenie studentów. Znajdują się jednak poza programem kształcenia. mimo to są ważnym i wartościowym elementem środowiska edukacyjnego. Podobnie można odnieść się do metody projektu. Zatem nie tylko program ale i to, co studenci robią poza zajęciami i nie tylko dla ocen, jest ważne. Moim zdaniem o jakości kształcenia decyduje nie tylko program ale i szeroko rozumiane środowisko edukacyjne uniwersytetu. Warto więc zastanawiać się na tym, co tworzy to środowisko (jakie elementy zarówno w formie organizacji roku akademickiego, stwarzanych możliwości rozwoju, architektonicznych udogodnień sprzyjających integracji i dyskusji itd.)

21.12.2018

Warmiobook - studencki projekt rok po starcie

(Wlepka do książek)
Czasem warto się zatrzymać, spojrzeć w tył i ponieść się refleksji. Zwłaszcza w kontekście dwudziestolecia uniwersytetu. Co się udało a co nie za bardzo? Co ma sens w edukacji w konkretnych warunkach tu i teraz? I jak wykorzystać te przemyślenia dydaktyczne na przyszłość?

Minął właśnie rok od zainicjowania studenckiego projektu "Warmiobook - nie samym chlebem człowiek żyje"  (więcej o projekcie na dedykowanym blogu). Projekt był przewidziany na 2-3 miesiące, po roku jest ciągle żywy i to cieszy mnie ogromnie. Efekt jest widoczny, są półki z książkami, przynajmniej niektóre cały czas funkcjonują, co prawda nie o wszystkich piszą studenci (raczej już absolwenci) na blogu, ale są i działają. Pojawiają się kolejne inicjatywy, mimo, że już są absolwentami i dawno projekt się zakończył.

Tu mała dygresja - z edukacyjnego punktu widzenia metoda projektu jest dobrym rozwiązaniem dydaktycznym nawet wtedy, gdy docelowy projekt się nie uda. Bo chodzi o kształcenie i zdobywanie wiedzy przez działanie a nie zrealizowanie jakiegoś zadania. Istota metody projektu dobrze mieści się w konstruktywizmie - wskazuje na uczenie się jako proces oraz na samodzielne zbywanie wiedzy, w relacjach społecznych i w działaniu. Jak oceniać postępy studenta, odchodząc od behawiorystycznych teorii nauczania? Skupić się na wiedzy? Czy może na rozumieniu? Bo żeby rozumieć, to najpierw trzeba coś wiedzieć. A może działanie jest najważniejsze? Czyli zastosowanie wiedzy w praktyce. Wiedza w sensie informacji powstaje w indywidualnych konstruktach studenckich niejako przy okazji. Najprościej można to ująć tak: żeby działać, to trzeba mieć wiedzę i ją rozumieć. Inaczej nic się nie zdziała.

Studencki projekt "Warmiobook" został zrealizowany w ramach przedmiotu ekologia i ochrona środowiska na kierunku dziedzictwo kulturowe i przyrodnicze. Był formą egzaminu. Jak to? Egzamin bez pisania testów czy odpowiedzi na pytania w formie ustnej czy pisemnej? Ale przecież nie chodzi o sprawdzanie wiedzy, nawet nie tylko o jej rozumienie (to już znacznie trudniej ocenić na egzaminie). To po prostu jest inne podejście teoretyczne w odniesieniu do teorii i praktyki nauczania. Dominujący w Polsce nie tylko na uczelniach  behawioryzm jest już mocno przestarzałą koncepcją. Przez dziesięciolecia zgromadziliśmy już bardzo dużo nowej wiedzy, eksperymentowaliśmy i do całkiem nowych koncepcji uczenia się doszliśmy. Pora to zastosować w praktyce, zwłaszcza uniwersyteckiej. I tej nowej dydaktyki uczę się wraz ze studentami. Razem odkrywamy choć nieco różne przestrzenie.

Co to jest metoda projektu? To taki sposób wspólnego uczenia się (podkreślam, że nie nauczania a właśnie tworzenia środowiska do aktywnego uczenia się - najlepiej moim zdaniem opisuje to konstruktywizm), w którym ważna jest strategia wygrana-wygrana. Albo się uda i wszyscy wygrywają, albo jest porażka. Współpraca a nie rywalizacja. Metoda projektu wymaga współpracy (ważne są więc kompetencje miękkie) i uczenie się zachodzi w środowisku społecznym, poprzez interakcje. Ważne jest dochodzenie do rozwiązania, czyli uczenie się zarówno organizowania projektu jak i współpracy, odkrywanie swoich mocny stron, przyjmowanie ról w grupie. Uczymy się na błędach, eksperymentach, próbach. W kontekście procesu dydaktycznego to właśnie te zdobywane przez studentów kompetencje i wiedza są najważniejsze. W końcu uczenie się jest procesem całościowym. I dlatego nie skupiam się tylko na treściach merytorycznych danego przedmiotu. Nie traktuję zajęć jako przekazywania jedynie wąskiej, specjalistycznej wiedzy. Ona musi pasować do całego systemu wiedzy i kompetencji. Jest więc to nie tyle nauczanie co tworzenie warunków do uczenia się (środowiska edukacyjnego szeroko rozumianego). Na uczelni, w której od lat odwołujemy się do modelu mistrz-uczeń, wspólne odkrywanie, wspólne uczenie się powinno być ważniejsze od  nauczania.  Bo przecież nie o jednokierunkowa transmisję wiedzy chodzi.

Projekt w nauczaniu wykorzystuję od dawna. W miarę upływu lat poświęcam jednak więcej czasu na refleksję i tworzenie dobrego środowiska edukacyjnego. Mniej skupiam się na efekcie projektu - bardziej na sukcesach studentów, ich doskonaleniu kompetencji twardych i miękkich. Najpierw były do zadania realizowane z kołem naukowym: obozy naukowe, konferencje, spotkania, wydawnictwa. Potem akcje realizowane w ramach przedmiotu ochrona środowiska na kierunku biologia (akcje sprzątania świata, zbiórka elektrośmieci czy zbieranie petycji w sprawie ograniczenie liczby rozdawanych toreb foliowych w supermarketach), później w ramach przedmiotu autoprezentacja. Teraz staram się metodę projektu częściej wykorzystywać na wszystkich przedmiotach. A gdy powstawał kierunek międzywydziałowy dziedzictwo kulturowe i przyrodnicze założyliśmy, że możliwie duża liczba zajęć powinna uwzględniać własnie projekty.

Tworzenie dobrych warunków do studiowanie to sprawianie by studenci w jak największym zakresie brali udział w czymś więcej niż tylko wkuwania i odpytywanie. Powinni uczyć się dla życia ze wszystkimi kompetencjami miękkimi. Trzeba im tylko stworzyć odpowiednią przestrzeń edukacyjną z interakcjami interpersonalnymi i w kontakcie ze specjalistami, mistrzami, bardziej doświadczonymi badaczami. Ale także w grupie rówieśniczej.

Początkowo chciałem, aby studenci dziedzictwa w ramach projektu zajęli się jakąś akcją typu "sprzątanie świata". Bo takie projekty tkwiły w mojej pamięci, realizowane wspólnie ze studentami biologii. Zakres miał dotyczyć szeroko rozumianej ekologii i ochrony środowiska. Ale studenci dziedzictwa mieli własne pomysły, bardziej związane z ich doświadczeniem i aktualnymi potrzebami. Nie narzucałem swojej wizji świata i swoich pomysłów. I dobrze się stało. Trzeba tylko pozwolić na samodzielność i kreatywność. Pomysłów było kilka. Ale ostatecznie studenci wybrali pomysł swojej koleżanki, która chciała, aby w piekarni na jej osiedlu pojawiły się książki. Na tym osiedlu nie ma biblioteki. Zatem by zaspokoić swoje i innych potrzeby zaproponowała zorganizowanie półki bookcrossingowej własnie w piekarni. Przesłanie? Mniejsza konsumpcja dóbr różnorodnych na przykładzie książek. Nie wyrzucaj, wykorzystaj jeszcze raz. Przykład ekonomii dzielenia się i współużytkowania różnorodnych dóbr. Ma to przełożenie na świat przyrodniczy i eksploatowanie ekosystemów. Od doświadczenia do teorii.

Jednym z elementów projektu było wywieranie wpływu na innych, w tym poprzez upublicznienie i publiczną dyskusję. Realizowali to za pośrednictwem Facebooku (Fan Page https://www.facebook.com/Warmiobook-551988551812396/) jak i bloga: https://warmiobook.blogspot.com. Za pomocą małego celu, konkretnego, próbowali zmieniać świat i oddziaływać na postawy konsumenckie innych. Studenci zorganizowali zbiórkę książek, opracowali plakat, zakładki książkowe, wlepki. Wyszukali miejsca na kolejne książki. Korzystali ze swojej wiedzy, umiejętności i kontaktów (ktoś potrafił opracować graficznie - bo umie posługiwać się profesjonalnie grafiką komputerową), ktoś inny ma umiejętności poligraficzne, ktoś inny potrafi przekonać restaurację by powstała tam półka bookcrossingowa. I w końcu musieli się nauczyć prowadzić fanpage, tworzyć treści do bloga itd. Było ich niewielu, pięć osób. Osiągnęli dużo.

Jak zawsze byłem uczestnikiem, nie stałem z boku. Czasem trzeba pomóc więcej, czasem mniej. Dzieliłem się swoimi umiejętnościami i uczyłem się od studentów. Zawsze ktoś w grupie w danym temacie wie lub umie więcej. Jedni więcej inni mniej (bo już mieli doświadczenie i kompetencje), uczyli się planowania, współpracy, motywowania się, negocjowania z innymi podmiotami itd. A przy okazji dyskutowali o szerszych problemach ochrony środowiska (w tym przypadku recyklingu, reusingu, wielokrotnego użycia, wydłużenie cyklu użytkowania produktu), problemów ochrony przyrody, zmian w ekosystemach. I pisali. Nie wypracowanie na ocenę wykładowcy ale wypowiedzi publiczne... poddane publicznej ocenie i reakcjom.

Ostatecznie w proponowanej piekarni półka (chyba) nie powstała. Nie powstała w czasie zajęć, ale nie wiem czy teraz jej tam nie ma. Powstało za to kilka innych półek bookcossingowych w innych miejscach, do działań dołączyły inne osoby, spoza grupy studenckiej. I po roku ciągle się coś dzieje. Trwały efekt. Ale znacznie ważniejsze jest to, czego nie widać. Mam na myśli wiedzę, umiejętności i kompetencje studentów. Bardzo pośrednio można wnioskować po efektach pracy. Ale tylko oni sami wiedzą czy i ile wynieśli z przedmiotu (wykłady, ćwiczenia)  i w jaki sposób taka nietypowa forma egzaminu przysłużyła się w utrwaleniu wiedzy, umiejętności i kompetencji miękkich, przydatnych w ich codziennym życiu, w tym zawodowym.

Z wieloletniej perspektywy pracy ze studentami rodzi się taka obserwacja: lepiej i sprawniej organizacyjnie wychodziły projekty studentom ... zaocznym. Albo takim 40+. Najwyraźniej mieli już i doświadczenie i kompetencje miękkie. Studenci dzienni mieli mało okazji działać i coś zrobić od początku do końca. Wrośli w system szkolny odrabiania lekcji i odpowiadania na pytania. Pierwszy poziom wiedzy: wiem. Czasem drugi -rozumiem. Tym bardziej więc to im projekty są potrzebne. By nabywali umiejętności niezbędnych do pozaszkolnego życia (pozauniwersyteckiego).

Swoją naukę działania i myślenia projektowego zaczynałem w czasie studiów w kole naukowym i w działalności studenckiego Klubu Docent. Wszystko poza programowymi zajęciami. Zatem należy studentów zachęcać do "pozalekcyjnej" działalności i rozwijania własnych zainteresowań (uniwersytet to coś więcej niż program studiów!), a z drugiem zmieniać tradycyjne zajęcia. Na przykład przez więcej działań o charakterze projektów. Zmieniać, nawet jak to jest trudne, bo obecny system mocno krępuje i utrudnia pozaschematyczne działania. Ot na przykład mamy w systemie USOS możliwość oceniania za poszczególne kolokwia, ćwiczenia czy testy. Wpisujemy do komputera i student widzi swoja ocenę. Ale ja oceniam punktowo, student zbiera sumę punktów na konkretna oceną. W systemie jest tylko możliwość stawiania ocen i ewentualnie wyciąganie średniej. Nijak nie jest to mi przydatne.

Już jako pracownik zdobywałem doświadczenie jako opiekun koła naukowego, we współpracy z różnymi stowarzyszeniami i organizacjami pozarządowymi (np. Fundacja Ecobaltic, centra edukacji ekologicznej w Kwidzynie, w Ełku itd.). A potem już wdrażając metodę projektu w "normalnej dydaktyce".  Walidacja w praktyce a nie tylko przez egzamin czy pisemne sprawozdanie czy przygotowana prezentację.

Od małej akcji do wielkich grantów (i miejsca pracy! - to z myślą o absolwentach, bo przecież studenci stają się absolwentami). Długi proces, od planowania, przygotowania, współpracy z zespole (strategia wygrana-wygrana), po działanie, świętowanie, motywowanie, kontakt z mediami i ewaluację. Typowa nauka przez działanie. Jaki jest cel akcji? Wykonanie prostej czynności czy raczej zmiana świadomości, stylu życia i codziennych nawyków (przewrót kopernikański w myśleniu) samych studentów a także przez oddziaływanie i upowszechnianie także i innych osób? W konkretnym działaniu dostrzegamy problemy biogospodarki, usługi ekosystemowe, poznajemy cykl życiowy produktu (LCA), uzmysławiamy sobie skutki konsumpcji towarów jednorazowych -  rosnące wysypiska, śmieci zalęgające w lasach, pływające w oceanach. Przez działanie nawet w małej skali można pokazać i zobaczyć jak prostymi działaniami można to zmieniać. Im więcej osób uda się bezpośrednio i pośrednio zaangażować, tym większy sukces akcji. Zmienianie świata na lepsza najlepiej zaczynać od siebie samego. Udział w czymś wielkim, ważnym motywuje do działania. W jest grupie łatwiej i przyjemniej. Zacząć od siebie, przełamać swoją nieśmiałość, nauczyć się efektywnego działania.

Planowanie uwzględnia kilka elementów: Kto (role i zadania, kto za co jest odpowiedzialny), Co (jakie będą poszczególne zadania, np. przynieść worki, skontaktować się z odbiorcą wypełnionych worków, przygotować ognisko, kontakt z mediami), Kiedy (harmonogram działań, etapy, kamienie milowe, kto, co i kiedy wykona), Monitorowanie (jak sprawdzać czy planowanie, przygotowanie i realizacja są właściwie wykonywane (zebrania, czy wszyscy mają worki, czy zostały zabrane, czy ukazał się artykuł w prasie itd.). Ewaluacja też wymaga wcześniejszego zaplanowania i przemyślenia, jak zbierać informacje zwrotne, czy były informacje w mediach, ile osób przyszło lub się do działań włączyło, jakie są efekty, co w nas się zmieniło? Dla doświadczonych w działaniu osób jest to oczywiste. Ale dla studentów, którzy spędzili kilkanaście lat w systemie szkolnym, z metodami podającymi i wiedzą spływającą od nauczyciela/profesora nie jest to takie oczywiste. Przynajmniej nie w działaniu. Bo czym innym jest przeczytać, wyuczyć się i odpowiedzieć na egzaminie, a czym innym samemu wykonać. Wtedy nie nauczyciel/profesor weryfikuje i ocena a tak zwane życie. Najbardziej obiektywny egzaminator.

Etapów realizacji jest zazwyczaj. Najpierw musi być cel akcji, świadomość co i po co chce się zrobić (potrzebna jest więc dyskusja). Potem planowanie akcji (kto, co, kiedy, monitoring, ewaluacja). O sukcesie decyduje dobry pomysł, dobra współpraca w grupie oraz konsekwencja w działaniu. Ważnym elementem jest zarządzanie (kierowanie) zarówno w czasie przygotowywania akcji, kierowanie jej realizacją jak i zakończeniem. Skoro praca zespołowa to potrzebne jest przypisanie ról i zadań poszczególnym osobom. Każdy coś potrafi, każdy wnosi wkład. Najczęściej bardzo różnorodny i dopełniający się. Na wyznaczonych lub w naturalny sposób samoujawnionych liderach spoczywa funkcja motywowania, kierowania, przydzielania zadań, sprawdzanie wykonania. W projekcie mogą brać udział konsultanci czyli  osoby z doświadczeniem w realizacji podobnych przedsięwzięć. Bywali to członkowie koła naukowego, czasem ja, czasem osoby z poza uczelni. I jeszcze jest jeden ważny element każdego projektu - świętowanie. Szczególnie ważny w pracy z woluntariuszami. Wspólne spotkanie (np. ognisko) na zakończenie jest sposobem świętowania i spotkania towarzyskiego, dyskusji, refleksji i cieszenia się sukcesem, równie istotnym jak samo sprzątanie świata czy inna forma akcji. Namacalnym elementem takiego świętowania mogą być dyplomy okolicznościowe oraz.. zdjęcia z działań. Gdy za jakiś czas do nich wrócą, to przypomną sobie sukces. Że można, że potrafią.

W akcji czy projekcie ważne są dwa elementy: zrobić coś ważnego oraz przyjemność spotkania (człowiek istotą społeczną). Cała akcja wraz z ogniskiem (lub spotkaniem w klubie) może być dodatkowym elementem integracji grupy studenckiej lub całego roku. Czasami bywało tak, ze dopiero w czasie świętowania na zakończenie akcji odbywała się pierwsza impreza całego roku. Wcześniej były pomysły, były próby... ale być może samo świętowanie bez zrobienia czegoś ważnego nie jest wystarczająca motywacją na spotkanie ca lego rocznika.

Dlaczego wykładowca uniwersytecki miałby zajmować się czymś więcej niż treścią merytoryczną z własnego przedmiotu? Bo dla mnie kształcenie jest całością, w tym osobowości człowieka i jego kompetencji miękkich. Wiadomości to sobie może sam przeczytać w książce lub wysłuchać wykładów w internecie. Ale razem działać można tylko w "realu", na przykład na uniwersytecie jako dobrym środowisku edukacyjnym. A czy uniwersytet jest dobrym środowiskowym edukacyjnym? Jeśli nie, to można samemu coś ku naprawie zrobić. Nawet jeśli ma się pod górkę.... i wiatr wieje w oczy. Podobnie mają nauczyciele w szkołach wszystkich typów.

19.12.2018

Świąteczne życzenia dla moich Czytelników

Boże Narodzenie - obraz autorstwa Jana Wydry 
(1902-1937), domena publiczna.
Wszystkim moim Czytelników, tym wytrwałym jak i tym przygodnym, przesyłam życzenia z okazji Bożego Narodzenia i Nowego Roku: 

wyciszenia od zgiełku świata (przynajmniej chwilowego), odpoczynku od spraw ważnych i "na wczoraj", radosnych chwil i cieszenia się tym co przychodzi, nawet w ubogiej stajence, bez luksusów, na sianku w żłobie. Radości dla tych, którym miejsca nie starczyło w luksusowej gospodzie. I nadziei, że Nowy Rok przyniesie więcej radości i szczęścia. Dostrzeżenia i uznania.

Zaglądajcie, komentujcie, napiszcie co Was zachwyca, czego oczekujecie - jakich treści na niniejszym blogu, jakie problemy Was nurtują a o których warto podyskutować, które warto przemyśleć. Kilka zaległych tematów (moich prac domowych od Czytelników) czeka jeszcze na realizację. Niektóre są trudne, wymagają starannego przemyślenia i solidnego dopracowania. Ale się pojawią, pracuje nad nimi.

W nowej odsłonie blog funkcjonuje już prawie rok. Ma już blisko 100 tys. odsłon (w rocznicę na pewno przekroczy ten kamień milowy). Zaglądajcie i komentujcie - każda dobra rozmowa buduje i tworzy nową wartość. A być może uda się także spotkać  "w realu" i porozmawiać analogowo. Spokojnie, bez pospiechu i z dala od nerwowego szumu zabieganego świata. Powrócę do organizowania kawiarni naukowych w przestrzeni publicznej, więc będzie okazja do spotkań nie tylko w Olsztynie ale i "daleko od szosy".

16.12.2018

Po co naukowiec kulturze, czyli felietonowo i jubileuszowo z okazji 10 lat VariArtu


Jubileusze skłaniają do refleksji i pozawalają wydobyć z pamięci to, co dawno wydawało się zapomniane. I teraz przypominam sobie to, co z zakamarków mojego mózgu wydobyło jubileuszowe spotkanie w bibliotece. Biblioteki są przestrzenią międzyludzkich zbliżeń, w ostatnich latach coraz bardziej to sobie uświadamiamy. Nie tylko magazyn książek ale miejsce wielowymiarowych spotkań. Czasopisma spełniają rolę katalizatora i wirtualnego miejsca współpracy. Na łamach spotykają się ludzie, którzy być może nigdy by o sobie nie usłyszeli (przeczytali). Redakcja zamawiając tematyczne teksty prowokuje i inspiruje autora do różnych przemyśleń. O niektórych zagadnieniach być może nigdy bym nie pomyślał, a przynajmniej dogłębniej. Bo żeby coś napisać, trzeba się zastanowić, przemyśleć, poszukać. Variart - pismo społeczno-kulturalne spełnia rolę takiego wirtualnego salonu.

Jeszcze w czasach Wyższej szkoły Pedagogicznej w Olsztynie często słyszałem, że nie ma ludzi z uczelni „na mieście”, że nielicznie i zbyt rzadko uczestniczą w życiu miasta, tym artystycznym, kulturalnym, społecznym, że żyją w izolacji, sami dla siebie. A „miasto” potrzebuje obecności elit. Jeszcze mocniej to wybrzmiewało po powstaniu uniwersytetu. Kortowo nie bywało generalnie „na mieście” a miasto nie zachodziło do Kortowa. Dwa światy tylko mało zachodzące na siebie. W tych opiniach, kierowanych pod adresem środowiska akademickiego było można wyczuć i prośbę i nadzieję – bądźcie z nami bo potrzebujemy naukowców, profesorów, wykładowców, liczymy na aktywność i oponie. Uczestniczyłem więc w różnych wydarzeniach nie tylko z ciekawości i przyjemności ale także ze swoiście rozumianego społecznego obowiązku. Ta społeczne, trzecia misja uniwersytetu coraz mocniej jest akcentowana w ostatnich latach. Wwłaśnie z takich oczekiwań wyrósł klub profesorów Collegium Copernicanum, jeszcze w środowisko wuespesowskim oraz narodziła się idea kawiarni naukowych. Zebrane doświadczenie i zdobyte przemyślenia owocowały coraz to nowymi inicjatywami, już uniwersyteckimi. Nieustanne otwieranie się, poszukiwanie. Bo ja całkiem poważnie traktuję to, że nasz uniwersytet jest warmińsko-mazurski, a więc przede wszystkim dla lokalnego i regionalnego środowiska. Bez zapatrzenia się zbytniego w prestiżowe punkty i rankingi.

Ile z tego wyszło? Trudno mi powiedzieć. Warto przy tej okazji wspomnieć przynajmniej dwie, niezwykle zasłużone osoby, plastyka profesora Geno Małkowskiego i kameralistę profesora Leszka Szarzyńskiego. Zwłaszcza ten ostatni z zespołem Pro Musica Antiqua z kulturalną misją odwiedził ogromną liczbę miasteczek i wsi w naszym regionie. Takie osoby są dla mnie wzorem i inspiracją jednocześnie.

Nauka jest elementem kultury. Nauki przyrodnicze zostały zepchnięte na margines kultury popularnej a nawet kultury oficjalnej i tak zwanej wysokiej. Nauki ścisłe zostały niejako wypchnięte z życia publicznego i zamknięte w swoim specjalistycznym getcie. Nie rzadko humanista z samozadowoleniem podkreśla, że nie zna się na fizyce, matematyce biologii, medycynie czy biotechnologii. Nieznajomość podstawowych praw naukowych podkreślana bywa z dumą – przecież jestem humanistą, nie jest mi to potrzebne. Czyżby? Czy można zrozumieć świat wokół nas i samą kulturę bez nawet elementarnej wiedzy przyrodniczej? Znacznie rzadziej można usłyszeć głos scjentysty, że nie chodzi do teatru, filharmonii czy nie czyta literatury pięknej. Nawet jak nie czyta i nie ogląda, to raczej uznaje to za rzecz wstydliwą i się z tym nie obnosi.

Na jubileuszu dziesięciolecia Variartu Iwona Bolińska-Walendzik przypomniała mi skąd się wziął pomysł na zaproszenie do pisania felietonów. Było to na wernisażu Elwiry Iwaszczyszn w Radiu Olsztyn (górne zdjęcie,wtedy powstała tam Galeria pod Antenką – nie wiem czy jeszcze istnieje). Wygłosiłem tam nieco stylizowaną na naukową recenzję laudację pracy Elwiry Iwaszczyszyn. Powaga z ironią się przeplatała, biologia ze sztuką. A skąd się wziąłem na wernisażu? Z komentowania zdjęć na Facebooku, które Elwira Iwaszczyszyn pokazywała, a potem powstała z tego niezwykła, ptasia wystawa. Być może wcześniej niż wystawa była Noc Biologów (albo ciut później), w czasie której w holu Collegium Biologiae, na rzutniku wyświetlane były ptasio-komiksowe prace Elwiry Iwaszczyszyn. A co było wcześniej? Najpewniej były spotkania, gdzieś w artystycznych miejscach Olsztyna, na jakichś wernisażach, może na spotkaniach z Mateuszem Iwaszyczyszynem (poznałem go jako barda w czasach studenckich, gdy występował w naszym studenckim klubie Docent).

W każdym razie w czasie radiowego wernisażu Iwona Bolińska-Walendzik wpadła na pomysł, aby zaprosić mnie do pisania felietonów do VariArtu. Był to rok 2014.

Felietony są krótkimi formami wypowiedzi. Zwięzłość jest trudnością. Nie można się rozpisywać. I jeszcze wszystko zamknąć w jakieś stałej ramie tematycznej. Z oczywistych względów dla mnie była to biologia a z wyzwania była to biologia przemieszana z kulturą. Już wcześniej uczyłem się tej formy wypowiedzi i w jakimś sensie nietypowej edukacji pozaformalnej.

Zaczęło się w 2005 roku od Gazety Uniwersyteckiej, dodatku do Gazety Olsztyńskiej. Nie ma już tego dodatku od dawna. Potem pojawiła się stała rubryka z felietonem w miesięczniku Wiadomości Uniwersyteckie, przez pewien czas symultanicznie ukazywały się w obu pismach. Potem zostały tylko Wiadomości Uniwersyteckie. Po kilku latach zrezygnowałem, bo czułem się trochę wypalony, a uznałem, że nie ma sensu pisać na siłę. Ale był jeszcze i dodatkowy powód, który w tym miejscu przemilczę.

Były także felietony pt. Z Kłobukowej dziupli, zamieszczane na stronie internetowej Radia Olsztyn, ze zdjęciami redaktora Sławomira Ostrowskiego. To z jego pomysłu i inicjatywy powstał ten przyrodniczy, radiowy felieton. W planach było nagranie tych felietonów także w wersji dźwiękowej. Nie udało się, a po niedawnych, ustrojowych przemianach, wspomniany redaktor przestał pracować w Radiu Olsztyn i felietony zniknęły. Co prawda coś zostało, ale bez jego zdjęć i nazwy. Trudno je odnaleźć.

Co było pierwsze: pisanie felietonów czy moje blogowanie? Nie pamiętam, obie formy wypowiedzi zacząłem uprawiać (i uczyć się) w tym samym mniej więcej czasie, w roku 2005. Pierwszy felieton w Gazecie Uniwersyteckiej (nie pamiętam kto mi zaproponował i zaprosił na łamy Gazety Uniwersyteckiej, coś się kołacze ale pewności nie mam i nie werbalizuję) dotyczył inicjatywy w Ornecie, zainicjowanej przez prof. Leszka Szarzyńskiego: Czachorowski S., 2005. Rycerze, smoki i czarownice. Gaz. Uniw., 8 (42): 6u (prof. Stanisław Czachorowski, biolog).

Drugim był tekst: Czachorowski S., 2005. Mądry Polak po szkodzie? Gaz. Uniw. 9 (43): 6u. Trzeci tekst zyskał już swój felietonowy tytuł: Czachorowski S., 2005. Profesorski blog – konsultacje sms-em. Gaz. Uniw., 10 (44): 7u. W tamtym roku zacząłem też pisać swojego bloga. Może to felietony do Gazety Uniwersyteckiej były impulsem? Trzeba byłoby teraz detektywistycznej pracy, by po datach to ustalić i zagadkę rozwiązać. I wywołać wspomnienia w moich neuronach. Możliwe, że coś jest w nich zapisane, tylko nie potrafię dobrać się do tych wspomnień.  Ostatni ukazał się w 2008 roku: Czachorowski S., 2008. Profesorski blog. Mówić trudno, to mówić mądrze? Gaz. Uniw., 11 (81): 5u. 

Dwa lata po felietonowym debiucie w Gazecie Uniwersyteckiej ukazał się mój pierwszy felieton w Wiadomościach Uniwersyteckich: Czachorowski S., 2007. O mózgu, uniwersytecie i… (felieton naukowy). Wiad. Uniw., 12 (101): 17. Potem został tylko "felieton": Czachorowski S., 2008. (Felieton) Naukowiec ze wsi. Wiad. Uniw., 3 (104): 17. A od trzeciego na stałe zawitał tytuł „Z kłobukowej dziupli” - Czachorowski S., 2008. Z Kłobukowej dziupli. Noc naukowców. Wiad. Uniw., 6 (107): 19. Ostatni ukazał się w 2013 roku: Czachorowski S., 2013. Z Kłobukowej dziupli. Cud nie tylko natury. Wiad. Uniw., 11 (171): 32. A rok później pojawił się pierwszy „Kij w mrowisko: w VariArcie: Czachorowski S., 2014. Kij w mrowisko – po co naukowiec kulturze? VariArt Pismo kulturalno-literackie, nr 1/2014, str. 22-23.

W Radiu Olsztyn felietony zaczęły się ukazywać w 2013, pierwszym był: Czachorowski S. 2013. Opowieści Kłobuka z warmińskiej dziupli. http://ro.com.pl/opowiesci-klobuka-z-warminskiej-dziupli/0178547. Ostatni: Czachorowski S. 2014. Wakacyjne przygody z jadalnymi chwastami i maścią do latania. http://ro.com.pl/wakacyjne-przygody-z-jadalnymi-chwastami-i-mascia-do-latania/01140687.

I pora na tekst z VariArty, rozpoczynający cykl „Kij w mrowisko”. Nie stracił na swej aktualności.

Mrówki bywają agresywne. Broniąc swojego gniazda, gryzą żuwaczkami, żądlą, polewają kwasem mrówkowym. Mimo że są to małe stworzenia, to jest ich dużo. Czy warto więc wkładać kij w mrowisko? Szympansy tak robią – po chwili wyjmują patyk z mrowiska i szybkim ruchem zdejmują mrówki, by je zjeść. Wymaga to wprawy. Inaczej kończy się to boleśnie i koniecznością szybkiej ucieczki. Wkładanie kija w mrowisko jakkolwiek jest ryzykowne, to przynosi korzyści. W sensie intelektualnym jest podobnie. Nauka jest elementem kultury. Nauki przyrodnicze zostały zepchnięte na margines kultury popularnej, a nawet kultury oficjalnej, i tak zwanej wysokiej.

Nauki ścisłe zostały niejako wypchnięte z życia publicznego i zamknięte w swoim specjalistycznym getcie. Nierzadko humanista z samozadowoleniem podkreśla, że nie zna się na fizyce, matematyce, czy biotechnologii. Nieznajomość podstawowych praw naukowych podkreślana bywa z dumą – przecież jestem humanistą, nie jest mi to potrzebne. Czyżby? Czy można zrozumieć świat wokół nas i samą kulturę bez nawet elementarnej wiedzy przyrodniczej? Znacznie rzadziej można usłyszeć głos scjentysty, że nie chodzi do teatru, filharmonii, czy nie czyta literatury pięknej. Nawet, jak nie czyta i nie ogląda, to raczej uznaje to za rzecz wstydliwą i się z tym nie obnosi.

Teraz przyszła „zemsta” ludzi drugiej kategorii w kulturze (życiu kulturalnym). Przyrodnicy nie rozumieją humanistyki, więc ją eliminują jako nierynkową, zbędną w edukacji zawodowej na poziomie wyższym. Nieporozumienia między przyrodnikami i humanistami, a nawet artystami, biorą się z niezrozumienia i wzajemnego wyizolowania. Najwyższa pora spotykać się i dyskutować, by się wzajemnie zrozumieć i poznać. Po co jest filozofia człowiekowi, a po co fizyka i biologia, a po co jest sztuka?

Nauki przyrodnicze są częścią kultury, także tej popularnej. Widać to nawet w mediach, tabloidach, internecie. Ba, widać to nawet na ulicznych murach, czego dobrym przykładem jest olsztyński mural pod wiaduktem kolejowym przy ul. Bałtyckiej. Artyści wypowiadają się o GMO… ale czy z sensem? Widać dużo niezrozumienia, pomyłek i elementarnego braku wykształcenia w tym zakresie. Nagminnie, nie tylko dziennikarze, ale i akademiccy humaniści, zapisują nazwę gatunkową człowieka jako homo sapiens zamiast Homo sapiens, i to nawet w książkach wydawanych przez wydawnictwa naukowe. To tylko ilustracja i symboliczny przykład. I idę o zakład, że wielu czytelników nie wie, o co mi chodzi, bo co za różnica w tym zapisie? A co za różnica między lud i lód?

Wiek XIX i początek XX były okresem dominacji fizyki. Obecnie mamy wiek biologii. Bo to te nauki wnoszą ogromny, inspirujący i prowokacyjny wkład najpierw w filozofię, potem w dyskusje życia codziennego (albo na odwrót). Przykładem niech będą różnorodne spory o ewolucję, wpływ genów na nasze życie, czy GMO (organizmy modyfikowane genetycznie). Obecność nauk biologicznych w ostatnich dziesięcioleciach widoczna jest w przestrzeni publicznej bardzo wyraźnie. Niezaprzeczalnie wpływa na naszą kulturę, także tę tradycyjnie rozumianą jak film, teatr, literatura, sztuki plastyczne czy nawet streetart.

Obecność nauki w przestrzeni publicznej to także szkolna dydaktyka, czy popularyzacja wiedzy. Prosty język nie oznacza banalnych i nieważnych tematów. Warto uświadamiać sobie różnice w języku. Nauki ścisłe kładą nacisk na precyzję wypowiedzi (stąd czasami publikacje naukowe wydają się nudne). Humanistyka i sztuka kładą nacisk na estetykę języka (wtedy czasem precyzja wypowiedzi jest zatracana) lub ekspresję obrazu. Warto uświadomić sobie te różnice – wtedy łatwiej o zrozumienie i wzajemną inspirację oraz przenikanie. Gdzie rozmawiać głośno o kulturze? Humaniści sobie, przyrodnicy sobie, artyści sobie w izolowanych kręgach? To bezproduktywne. Potrzebne są spotkania interdyscyplinarne, by wzajemnie się od siebie uczyć (a najpierw słuchać). Przykładem nowych form jest kawiarnia naukowa, zyskująca coraz większą popularność także i w Olsztynie. Trzecia kultura według Johna Brockmana to uczeni i myśliciele badający empirycznie świat. Czyli przedstawiciele nauk przyrodniczych, scjentyści. To naukowcy, którzy dzięki swym pracom i pisarstwu przejmują rolę tradycyjnej „humanistycznej” elity intelektualnej w poszukiwaniu odpowiedzi na pytania od zawsze nurtujące ludzkość: czym jest życie, kim jesteśmy, dokąd zmierzamy, jaki jest sens istnienia.

Trzecia kultura to swoiste wyjście ludzi uniwersytetów na „ulicę” i bezpośredni dialog ze społeczeństwem. To opowiadanie o tym, co dzieje się w laboratoriach fizyków, chemików, matematyków, biologów, biotechnologów. Wychodzenie poprzez spotkania w kawiarni naukowej, książki popularnonaukowe, blogi, wypowiedzi w mediach popularnych. W potocznej kulturze zbyt dużo nagromadziło się wyeksploatowanych faktów, dawno odkrytych, dawnych przemyśleń i konstatacji. Wielu humanistów bezproduktywnie to przetwarza. Zbyt „przetrawiona” kultura potrzebuje nowości, bo wiele intelektualnych „elit” skupiona jest wyłącznie na sobie i na tworzeniu komentarzy do komentarzy, czy na krytyce krytyki itd. Można odnieść wrażenie, że wielu humanistom urwał się już kontakt z rzeczywistością, że mówią sami do siebie.

W potocznej kulturze, poszukującej odpowiedzi na najistotniejsze pytania człowieka, wykluczono przyrodników. Długie lata oczekiwano, że to humaniści staną się pośrednikami między naukami ścisłymi a społecznością. Że przełożą zawiły, ale precyzyjny, język na piękne i proste słowa. Uczeni tworzący tak zwaną trzecią kulturę sami chwycili za pióra i językiem prostym objaśniają najbardziej zawiłe aspekty rzeczywistości, bezpośrednio opowiadając o swoich przemyśleniach, wątpliwościach, teoriach i odkryciach. W ten sposób liczne elementy nauki trafiają coraz szerszym nurtem do ogólnej kultury. Bo nauka jest źródłem nowości, niezmiernie ożywczej dla kultury w szerokim sensie. Jeszcze do niedawna komunikowanie o odkryciach nauki powierzano tak zwanym popularyzatorom, najczęściej dziennikarzom, lub osobom spoza głównego nurtu uniwersyteckiego. Bo popularyzacja wydawała się czymś niegodnym porządnego naukowca-przyrodnika.

Codziennie na łamach prasy, na antenie radia czy telewizji pojawiają się tematy dotyczące biologii molekularnej, sztucznej inteligencji, teorii chaosu, teorii wszechświata inflacyjnego, kwarków, fraktali, super strun, bioróżnorodności, nanotechnologii, bioniki, genomiki, cyberprzestrzeni, hipotezy Gai i setek innych. Trzecia kultura to naukowcy poszukujący autentycznych praw dotyczących ludzi, ich świadomości, struktury Wszechświata, a jednocześnie osobiście uczestniczący w badaniach naukowych. Piszą językiem prostym o swoich badaniach nie tylko dla szerokiej publiczności, ale także dla naukowców innych specjalności, w tym dla humanistów i artystów. Niestety język prosty nie jest ceniony. Bo mętne wypowiedzi uznawane są za trudne, a więc mądre. Coraz bardziej widać obecność nauk empirycznych w kulturze nawet naszego miasta. A przecież to zjawisko globalne, a nie lokalne. Pewien rodzaj wizji naukowych nie ma szansy na zaistnienie w tradycyjnych publikacjach naukowych, czy na specjalistycznych konferencjach.

Filozofujący naukowcy istnieli od wieków, w znaczący sposób wpływając na kulturę ogólną. Jednym z większych współczesnych problemów jest syntetyzowanie wiedzy. Olsztyńska kawiarnia naukowa Klubu Profesorów Collegium Copernicanum wyrosła z potrzeby spotykania się naukowców różnych specjalności: humanistów i przyrodników, a także artystów, z potrzeby spotykania się z tak zwanymi „zwykłymi” ludźmi. Konieczność mówienia językiem zrozumiałym dla niespecjalistów pomaga w lepszym formułowaniu myśli. Może przestrzeń zmieniającej się funkcji biblioteki publicznej będzie przyjazna i ożywcza dla tego typu spotkań? Spotkań interdyscyplinarnych o kulturze szeroko rozumianej, bez eliminacji nauk przyrodniczych.

15.12.2018

Okołoświąteczny wpis o historii i migrantach

(Muzeum ikon, Supraśl)

Mogłoby się zdawać, że tematyka imigrantów już przebrzmiała i ucichła. Być może trochę emocje opadły. Problem jednak pozostał, nawet jelsi intensywnie zamiataliśmy pod dywan. Dlatego przypominam słowa Piusa XII: „Tułacza Rodzina Nazaretańska: Jezus, Maryja i Józef, uciekając przed gniewem bezbożnego króla i w drodze do Egiptu, i na wygnaniu w Egipcie stanowi pierwowzór, przykład i ostoję dla wszystkich emigrantów w każdym czasie i miejscu, dla cudzoziemców i wszelkiego rodzaju uchodźców, którzy w obawie przed prześladowaniem lub z powodu niedostatku muszą opuścić rodzinną ziemię, drogich rodziców i krewnych oraz serdecznych przyjaciół i podążać w obce strony.” 

Z problemem imigrantów tak naprawdę dopiero przyjdzie nam się zmierzyć. W najbliższych kilkunastu latach, na skutek dużych zmian, spowodowanych ociepleniem klimatu, w drogę ruszy co najmniej kilkanaście milionów ludzi. Być może nawet kilkaset milionów. Pomyślmy o nich, gdy zasiądziemy do suto zastawionego stołu wigilijnego w ciepłym mieszkaniu. Niebawem przyjdą... I cóż wtedy zrobimy? Indywidualnie oraz jako pastwo i społeczeństwo? Praktyczny egzamin z głoszonych poglądów i wyznawanych wartości już bardzo blisko. A w zasadzie znacznie poważniejsza poprawka....

I gdy w czasie świątecznych rodzinnych rozmów, wspominać będziemy bliskich, którzy są rozsiani po całym świecie, odszukiwać będziemy w zakamarkach pamięci przodków i kuzynów, spróbujmy przypomnieć sobie także ich tułacze losy. Ich ucieczki, wędrówki, migracje. Skąd i kiedy przyszliśmy tu, gdzie mieszkamy? Jak ich przyjmowano w nowych miejscach zesłania czy wędrówki. Może historia, ta rodzinna i ta narodowa, podpowie nam coś o tym, jak zachować się powinniśmy w bliskiej już przyszłości. I teraźniejszości. Migranci są już wśród nas. Byli od bardzo dawna.

11.12.2018

Dzisiaj jest Dzień Chruścika - jak co roku

(Chruściki jako recyklingowe maskotki, powstały w czasie Europejskiej Nocy Naukowców)
Każdego 11. grudnia przypada nietypowe święto - Dzień Chruścika. Narodziło się 16 lat temu,  jako swoisty żart naukowców (jeszcze przed Smokiem Wawelskim jako nazwą gatunkową wymarłego dinozaura). Jest jednym z wielu przykładów dowcipnie subtelnego spojrzenia na współczesny świat. Doskonale oddaje charakter zmian w edukacji, jakie dokonują się w XXI w. - otwierania się naukowców na świat pozaakademicki.

Chruściki (Insecta: Trichoptera) to owady, których larwy żyją w wodzie, a postacie dorosłe (imago, liczba mnoga imagines), przypominające motyle, żyją na lądzie. Imagines prowadzą nocny tryb życia. W Polsce do tej pory stworzono występowanie około 280 gatunków.

Pomysł obchodzenia ich dnia narodził się w 11 grudnia 2002 roku na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim. Tego dnia mój ówczesny doktorant Lech Pietrzak siedział kolejny dzień przy oznaczaniu chruścików (badania związane z doktoratem). Słuchał jak zwykle „Trójki”. W audycji „Orzech i reszta” usłyszał, że są różne dni w roku: Dzień Kobiet, Dzień Górnika itp., a akurat 11 grudnia jest „osierocony”. Prowadzący program Artur Orzech ogłosił konkurs na zagospodarowanie dnia i wymyślenie okazji. Lech Pietrzak napisał maila z sugestią, że może by tak Dzień Chruścika? Propozycja została wymieniona. Prowadzącemu audycję pomysł się spodobał, zwłaszcza to, że naukowcy mogą być czasem dowcipni. Mnie też się spodobał. Przecież naukowcy to nie są ponuracy! Ponoć dowcip jest oznaką inteligencji.

W ciągu tych 16 lat świętowanie odbywało się na różne sposoby. Były seminaria, w tym z udziałem gości zagranicznych, były wykłady, spotkania w kawiarni, opowieści z wykorzystaniem techniki kamishibai, malowanie dachówek itd. W tym roku planowałem zrobić webinarium... ale nie dałem rady. Po prostu nadmiar obowiązków i brak wolnych mocy przerobowych.

Dzień Chruścika jest zdjęciem zbędnej sztywności i zadęcia z naukowców i środowiska akademickiego oraz otwarciem się na "normalny" świat. Jest próbą podzielenia się pasją badawczą i ciekawością świata. Mieści się w społecznej misji uniwersytetu i edukacji pozaformalnej. Jest próbą mówienie zrozumiałym językiem o trudnych problemach jakimi żyje świat naukowy. Jest na przykład zwróceniem uwagi na problem różnorodności biologicznej, monitoring środowiska wodnego, wymieranie gatunków, skutki zmiany klimatu, wpływy pestycydów i GMO na bioróżnorodność i funkcjonowanie ekosystemów i wiele innych tematów.

A jak mówić o takiej bioróżnorodności, aby dotarło i było to zrozumiałe dla Kowalskiego? Nie jest to proste. Lecz jeśli nastawić się na komunikację to wszystkiego można się nauczyć. Wystarczy mocno chcieć. Po drugie forma kawiarniano-piknikowa coraz szerzej jest stosowana w upowszechnianiu wiedzy. Od wielu lat organizowane są ogólnopolskie dni nauki, od niedawna Europejska Noc Naukowców, Noc Biologów (już niebawem, najbliższa za miesiąc - 11. stycznia 2019 r.), Europejska Noc Muzeów itd. Nie wynika to ze zdziecinnienia naukowców. To uwzględnienie faktu, iż w dynamicznie zmieniającym się świecie i lawinowo przyrastającej wiedzy niezbędne jest kształcenie ustawiczne, w tym pozaformalne (poza zorganizowanymi, formalnymi zajęciami w szkołach i uczeniach) w nowoczesnych muzeach, interaktywnych wystawach, piknikach naukowych, dniach otwartych drzwi laboratoriów itd. Pomysł, współpraca z mediami i studentami, wytrwałość i dystans do akademickiego, archaicznego napuszenia.... I święto się przyjęło na tyle, że nie sposób go nie organizować.  Ale chruściki są tylko pretekstem, żeby porozmawiać o ochronie przyrody, o nowych technologiach uzyskiwania energii z biomasy, o skutkach zmian klimatu itd.

Warto jednak przypomnieć, że o chruścikach jako owadach wodnych zazwyczaj dyskutujemy na konferencjach naukowych i seminariach w gronie specjalistów. Dzień Chruścika nie jest "zamiast" tylko "oprócz" (dopełnienie i rozszerzenie).

Prawdziwa nauka rodzi się w dialogu ludzi, w stawianiu pytań i próbach odwiedzi. Wiedza jest dostępna dla wszystkich... wymaga tylko wysiłku.

Konferencja z ubiegłego roku, referat na temat chruścików Mazurskiego Parku Krajobrazowego

9.12.2018

Popstrucha ibiska, matrifagia (zjadanie własnej matki) i życie w wodnych ekosystemach

(Atherix ibis, popstrucha ibiska - samiec. Val Noci, Genova, Italy, 15 czerwca 2007, Praca własna: Hectonichus) 
Niezwykłe zjawiska dzieją się tuż obok. Patrzymy, nie dostrzegamy i przechodzimy. Czasem jednak docierają informacje, które wprawiają nas w zadziwienie. I wtedy dostrzegamy niezwykłości, znajdujące się w zasięgu ręki. Larwy popstruchy, dawniej zwanej też pstrzycą a w Czechach – czailką (číhalka), spotykałem wielokrotnie w czasie badań terenowych. W próbach hydrobiologicznych trafiały się te nietypowe larwy muchówek. Długo nie interesowało mnie, jaki to gatunek czy nawet rodzina. Potem, przy okazji przygotowywania zajęć z hydrobiologii i monitoringu wód, poznałem rodzinę - Athericidae. A teraz dowiedziałem się o niezwykłym behawiorze imagines tych muchówek.

Matrifagia (zjadanie matek), jeden z wielu niezwykłych terminów, określających sposób odżywiania owadów. Dużo wcześniej zetknąłem się z poliembrionią i pedogenezą u innych muchówek z rodziny pryszczarkowatych (Cecidomyiidae). Pegogeneza to najkrócej ujmując zdolność do rodzenia potomstwa przez … dzieci, czyli stadia larwalne. Jedno z niezwykłych przystosowań do szybkiego mnożenia się w rozproszonych zasobach pokarmowych. Wspomniane muchówki z rodziny pryszczarkowatych jako dorosłe owady wyszukują owocniki grzybów. Jak zapewne grzybiarze wiedzą, grzyby (owocniki) pojawiają się nagle i w rozproszeniu. Szybko znikają. Samica pryszczarki odszukuje takiego grzyba (swoistą wyspę ekologiczną) i składa tam jaja. U rozwijającej się larwy, na skutek dzieworództwa (i to niezwykłego, bo występującego u postaci mocno niedojrzałej) w jamie ciała zaczynają się rozwijać larwy – jej dzieci. I zjadają swoją matkę od środka. Matrifagia, zjadanie własnej matki. W rezultacie skrócony (przyspieszony) zostaje cykl życiowy i następuje znaczące pomnożenie osobników potomnych. Naprzemiennie występują pokolenia pedogenetyczne i normalne. Nawet w laboratoriach udało się w dowolny sposób indukować pojawianie się pokolenia pedogenetycznego. Skąd termin poliembrionia? Zwielokrotnienie embrionów. Ta zadziwiająca strategia wydaje się być skutecznym sposobem szybkiego kolonizowania rozproszonych i niepewnych zasobów. Bo czyż nie prościej byłoby, gdy wiele samic złożyło jaja na jednym grzybie? Ale jak grzybiarze wiedzą, los owocnika nie jest pewny. Owady nie mają gwarancji, że uda się dokończyć rozwój w konkurencji z innymi konsumentami, np. ludźmi. A i my robaczywych grzybów nie lubimy (jeszcze jeden konkurent do naszego talerza). Zatem kiedy następny raz spotkasz w lesie robaczywego grzyba, to pomysł o niezwykłej strategii owadów i zjawisku matrifagii – poświęcania się matki dla dobra i sukcesu własnego potomstwa.

Wróćmy jednak do popstruchy ibiskiej, jednego z trzech gatunków żyjących w Polsce z rodziny Athericidae. Przygotowując się do wykładów z entomologii trafiłem na opis matrifagii, występującej u tego gatunku. Najprawdopodobniej już wiele razy widziałem te owady lecz nie zwróciłem na nie uwagi. W czasie poszukiwań larwy i dorosłych chruścików (Trichoptera) nad małymi strumieniami i rzeczkami widuje się mnóstwo różnych owadów. W tym także i imagines. Muchówki należą do najliczniejszej gatunkowo grupy. O ile jednak larwy widuję w wodzie i domyślam się ich związku z siedliskami wodnymi, o tyle z imagines jest trudniej. Sama obecność nad wodą wcale nie determinuje siedliska życia postaci larwalnych. Wielokrotnie przechodziłem pod mostami i mostkami, pochylonymi nad woda drzewami. Zazwyczaj wypatrywałem siedzących tam dorosłych chruścików. Czasami widziałem martwe, zaatakowane przez różne grzyby. Na inne owady, w tym muchówki, nie zwracałem uwagi. Ale to się zmieni.

Po pod mostem możemy zobaczyć skupiska jaj popstruchy ibiskiej (Atherix ibis). Muchówka ta zasiedla (w stadium larwalnym) czyste cieki, o kamienistym lub żwirowatym dnie. Po kopulacji samice popstruchy latają rojem nad umieszczonym nad wodą przedmiocie (z braku naturalnych konarów wykorzystują także elementy antropogeniczne, np. przęsła mostów i mostków). Zaczyna się od jednej samicy, która siada i składa jaja w postaci lepkiego pakietu. Substancja, znajdująca się w pakiecie z jajami, działa jak lep na muchy i samica się do niego przykleja. Kolejne samice dołączają i składają jaja w tym samym miejscu, sukcesywnie przyklejając się i powiększając tę niezwykłą lepką bryłę. Po pewnym czasie tworzy się bryła, przypominająca trochę osiadły na spoczynek rój pszczół. Tyle że mniejsze są owady i powstała bryła (podobno mogą być i takie wielkości piłki futbolowej). Samice oczywiście giną, tworząc swoistą ochronę z własnych ciał dla swojego potomstwa. Tyle razy pod mostami przechodziłem i nigdy nie zwróciłem na to uwagi, nie rozglądałem się za niezwykłą matrifagią. Od najbliższego sezony będą baczniej się rozglądał.

Po kilku dniach z jaj wylęgają się larwy, które za swój pierwszy posiłek mają ciała swoich matek. Stąd termin matrifagia. I to matrifagia zbiorowa. Następnie młode larwy spadają do wody, gdzie żywią się padliną lub gnijącymi szczątkami roślin. Jak przystało na muchówki są beznogie – mają jedynie posuwki i wyglądają jak przodkowie pratchawca. Są koloru ciemnozielonego i dorastają do ok. 2 cm. Są drapieżne, a ich mała głowa trudna jest do zobaczenia, czasem jest wciągana do wnętrza ciała.

Athericidae – popstruchowate – umiejscowione są w nadrodzinie Tabanoidea, wspólnie ze ślepakami czyli bąkowatymi (Tabanidae). Rodzina niedawno wyodrębniona. Być może dlatego w niektórych książkach, nawet naukowych, można spotkać nazwę dla Athericidae – kobyliczkowate, ale jest to nazwa rodziny Rhagionidae. Popstrucha czy pstrzyca kojarzy się z pstrzeniem. Być może nazwa wywodzi się od tych lepkich kul, które pstrzą pochylone nad wodą drzewa czy spód mostów. W języku czeskim nazwa wywodzi się od czajenia. Czy nawiązuje do behawioru imagines czy też do drapieżnego trybu życia larw? Ciekawe będzie przejrzenie nazw tej rodziny w różnych językach.

Czym się charakteryzują popstruchowate? Na świecie jest ich 85 gatunków, w tym 22 występuje w Palearktyce. W Europie wykazano obecność 12 gatunków, a w Polsce zaledwie trzy: Atherix ibis – popstrucha ibiska, Atherix marginata, Atrichops crassipes (dwa ostatnie nie mają jeszcze polskich nazw - pole do popisu dla kreatywnych). Imagines Athericidae spotkać można w pobliżu wód, co niewątpliwie wiąże się z siedliskiem życia larw. Atrichops crassipes może wysysać (jako owad dorosły) krew żab zielonych, czym bez wątpienia upodobania się do spokrewnionych z nimi krwiopijnych Tabanidae czyli ślepaków. Gatunki popstruchowatych, żyjące w klimacie ciepłym, atakują ludzi, ale w Polsce nie odnotowano takich przypadków. Wystarczą nam ślepaki, jusznice deszczowe czy bąki z pokrewnej rodziny Tabanidae.

Larwy popstruchowatych żyją w wodach płynących o stosunkowo wolnym nurcie z dobrze rozwiniętą roślinnością wodną. Czasem, w poszukiwaniach chruścików i innych owadów wodnych, w próbach trafiały mi się larwy Athericidae. Ale nigdy na nie nie zwracałem uwagi. Były po prostu poza moim naukowym zainteresowaniem. Ale behawior dorosłych oraz matrifagia tak mnie teraz zaciekawiły, że już uważniej będę patrzył na to, co w wodzie i nad wodą się dzieje.

Nie mają znaczenia gospodarczego bo są nieliczne. Są co prawda umieszczone na czerwonej liście zwierząt zagrożonych i ginących w Polsce. Jednakże informacje o ich występowaniu są bardzo skąpe, w konsekwencji umieszczenie na czerwonej liście wszystkich naszych trzech gatunków nie jest do końca uzasadnione merytorycznie. Wpisane bardziej na zasadzie intuicji. Muchówki wodne są trudną grupą, każda rodzina ma swoich oddzielnych specjalistów, dlatego są duże luki w poznaniu biologii, ekologii i stanu populacji tych gatunków. Jest wiele do zrobienia, tylko „żniwiarzy” brak.

Te niezwykłe muchówki doczekały się wzmianki nawet w poezji. Jeden wers jest im poświęcony:
” nad wodą się kłębi popstrucha".
Czytaj cały wiersz

I jeszcze jedna ciekawostka na koniec, kulinarna. Indianie z Ameryki Północnej zjadają kuzyna naszej popstruchy - Atherix variegata. Strącają z gałęzi kule z jajami i owadami dorosłymi, potem wyławiają z je wody i zjadają. Zważywszy na silny trend poszukiwania żywności wśród owadów dla ludzi, może i kiedyś rozpoczniemy hodowle naszej popstruchy ibiskiej z myślą o kulinarnych doznaniach i ofercie gastronomicznej. W każdym razie trwają liczne badania nad hodowla owadów jako pożywieniem dla ludzi i naszych zwierząt.

A na deser dwa filmiki, przybliżające życie dorosłe i larwalne popstruchowatych:
   
  

Źródła:
  • Fauna Polski. Charakterystyka i wykaz gatunków. Tom II, MiIZ PAN, 2007.
  • Kołodziejczyk A., Koperski P., Bezkręgowce słodkowodne Polski. Klucz do oznaczania oraz podstawy biologii i ekologii makrofauny. Wyd. UW, 2000. 
  • Kozłowski M., Owady Polski, Multico, 2008.

6.12.2018

Ryjcio – sympatyczny sześcionóg z gwarnej łąki oraz zaproszenie do Mazurskiego Parku Krajobrazowego

Wczoraj listonosz przyniósł mi książkę, na którą niecierpliwie czekałem. Wydana została dzięki crowdfundingowi, czyli społecznej zbiórce pieniędzy na wydanie, na portalu PolakPotriafi.pl. Poczułem się wydawcą. Rysunki pani Justyny Kierat już znałem z innego wydawnictwa – „Podwodni mieszkańcy mazurskich jezior”, wydanego w 2018 przez Mazurski Park Krajobrazowy (bardzo mądra, edukacyjnie znakomicie przygotowana, ale to już inna historia).

Ryjcio to krótka opowieść o przygodach małego chrząszcza z rodziny ryjkowcowatych. W tle pojawia się więcej przyrodniczych postaci, zarówno owadów jak i ptaków, ssaków i płazów. Jest wojsiłka, modraszek, pszczolinka, bzyg itd. Uwagę zachwycają sympatyczne ilustracje, które są wykonane bardzo poprawne merytorycznie. Widać dużą biologiczną wiedzę autorki. Na dodatek książeczka językowo jest ładnie napisana. Można ją polecić do samodzielnego czytania młodym i ciekawskim poszukiwaczom tajemnic świata. Fabuła jest wartościowa ze społecznego punktu widzenia. A przy okazji duża porcja dobrej, przyrodniczej wiedzy. Ale mogą ją czytać także rodzice i dziadkowie swoim milusińskim. Edukacja będzie podwójna. I może zachęci do wspólnego zaglądania na pobliskie łąki, by sprawdzić co w trawie szumi. 

W drugiej części książeczki, zatytułowanej „Postscriptum”, autorka dokładniej opisała gatunkowe inspiracje, z podaniem nazw polskich i łacińskich. Można więc samodzielnie szukać dodatkowych i pogłębionych informacji o bohaterach z książeczki. Małym niedociągnięciem jest warstwa edytorska. Mam nadzieję, że w przyszłości autorka nawiąże współpracę z profesjonalnym wydawnictwem lub przynajmniej doświadczonym redaktorem technicznym.

I jeszcze kilka słów o Podwodnych mieszkańcach mazurskich jezior. To nasze, regionalne wydawnictwo zachwyciło mnie urokliwymi rysunkami Justyny Kierat oraz bardzo dobrze i poprawnie przygotowaną treścią merytoryczną (nie zapominając o ciekawych rozwiązaniach dydaktycznych). Dobrze, jak rysunki wykonuje osoba, która jest wykształcona przyrodniczo. To po prostu od razu widać. A mądra treść i sam pomysł, to efekt… kapitału ludzkiego, czyli dobrze wykształconych, młodych ludzi. Dwoje to absolwenci biologii z UWM (moi magistranci – dlatego nie dziwi obecność chruścików, pośród innych zwierząt wodnych).

Nie jest za dużo magistrów, zwłaszcza tam gdzie bociany zawracają i daleko jest do szosy. Kapitał ludzki procentuje, bez fajerwerków, powoli i systematycznie. Po co jest Uniwersytet Warmińsko-Mazurski? Właśnie po to, by i takie mądre książeczki powstawały. Owocne efekty tych działań uwidocznią się za lat kilka czy nawet kilkadziesiąt. A tymczasem zapraszam na zajęcia edukacyjne do Mazurskiego Parku Krajobrazowego. Można także kupować mądre i dobrze przyrodniczo przygotowane książeczki edukacyjne. Takich pozycji jak Ryjcio jest już więcej. A ja liczę, że Justyna Kierat da się namówić na… opracowanie i namalowanie obrazków do kamishibai. Jeszcze ciekawiej będzie można opowiadać.




3.12.2018

Niepodległość w świecie przyrody, z dygresjami

(Gdzieś na podwórku w średnim mieście z szuwarami)
Jest rocznicowo i jubileuszowo więc wszyscy piszą, malują, recytują a nawet maszerują. Do tych uroczystych celebracji dołączam i ja, na swój, przyrodniczy i podwórkowy sposób. A na załączonej fotografii jest i biel i czerwień. I na dodatek ładnie jest. A wśród tej podwórkowej rabaty toczy się życie.

Czy niepodległość może być przyczyną rozpadu? Taką wewnętrzną i systemową? Świat przyrody jest bogaty w swej różnorodności i może być dobrą inspiracją do niepodległościowych rozważań. A że świat ożywiony istnieje już parę miliardów lat, to i przykładów można znaleźć wiele. Życie biologiczne uzyskało „niepodległość” wraz z powstaniem błony komórkowej, oddzielającej komórkę od świata zewnętrznego i dającej komórce samodzielność oraz częściowo izolującą granicę. A potem był wzrost i ewolucja. I ciągła utrata tak rozumianej niepodległości, samodzielności, suwerenności, poprzez relacje w układach ekologicznych, poprzez nieustanną integrację z innymi gatunkami w biosferze. Ale można na to spojrzeć jeszcze inaczej, jako na rozrastającą się „niepodległość” i włączanie do systemu ożywionego coraz większej liczby elementów. Wzrost, różnicowanie się i doskonalenie organizacji. Od małej komórki prokariotycznej do całej ziemskiej biosfery, z człowiekiem i antropocenem włącznie.

Rodzi się komórka (komórka tylko z innej komórki, choć naukowcy od lat trudzą się nad stworzeniem syntetycznego życia zupełnie od nowa). Dostrzegamy samodzielny byt, który rośnie i rośnie. I się rozpada (dzieli) na mniejsze komórki potomne. Wszystko za sprawą praw fizyki i praw organizacji. Budowa danej komórki-organizmu wydaje się optymalna w danym moemencie. Dobrze żyje w swoim środowisku, jest przystosowana. Ale gdy rośnie to wielkość (np. długość) zwiększa się liniowo. Jednocześnie jej powierzchnia zwiększa się do kwadratu (a więc szybciej i bardziej) a objętość do sześcianu (czyli jeszcze bardziej i nieproporcjonalnie). I wtedy pojawiają się dodatkowe problemy. Wymiana tlenu czy innych substancji ze środowiskiem odbywa się przez powierzchnię komórki. Ale gdy ona rośnie to objętość szybciej wzrasta niż jej powierzchnia i wtedy wymiana gazowa (lub innych substancji) przez błonę komórkową może stać się niewystarczająca. Wzrost zmienia wiele w funkcjonowaniu. I albo na drodze ewolucji pojawiają się nowe struktury (np. u organizmów wielokomórkowych skrzela i płuca, znacząco zwiększające powierzchnie wymiany), albo…. organizm się dzieli. W jakimś sensie rozpada na dwa lub więcej potomnych. I proces się powtarza. Chyba że zajdzie integracja… czyli w jakimś sensie nastąpi utrata części niepodległości (samodzielności, autonomii).

Często jednokomórkowe organizmy tworzą kolonie. W grupie łatwiej i bezpieczniej. W takiej kolonii pojedyncza komórka jest tylko elementem o częściowo utraconej samodzielności i „niepodległości”. Swoje funkcje musi dostosować do potrzeb całej kolonii, dzielić się dobrodziejstwami natury i wspierać pozostałe elementy w chwilach trudnych. A jeszcze większa integracja takich pojedynczych komórek nastąpiła z chwilą ewolucyjnego powstania organizmów wielokomórkowych. Większa integracja to w jakimś sensie mniejsza niezależność, mniejsza niepodległość. Ale i większa współpraca. Nie żyjemy w pustce i samodzielności doskonałej. Nawet nasz, ludzki organizm na wiele sposobów uwikłany jest w relacje z innymi. Ot chociażby relacje społeczne i mniejsza czy większa współpraca z innymi ludźmi. Albo wrogość i agresja. Uzależnieni jesteśmy także ekosystemowo od organizmów (gatunków), które są dla nas pokarmem. Jak i od gatunków pasożytniczych, chorobotwórczych. Co więcej, mocno związani jesteśmy z mikroorganizmami, które żyją w naszym przewodzie pokarmowym (mikrobiom), na skórze oraz w tkankach. Korzystamy z cudzych genów, tych bakteryjnych i innych mikroorganizmów. Biolodzy sformułowali pojęcie hologenomu. Sami byśmy już nie przetrwali. W takiej biologicznej perspektywie i analogii utrata części samodzielności może być rozpatrywana jako postęp oraz powstawianie bardziej złożonych układów, organizmów, lepiej radzących sobie z niesprzyjającymi okolicznościami środowiska. Paradoksalnie możliwa jest większa niezależność od świata zewnętrznego przez integrację. W tym kontekście świat zewnętrzny jest rozpatrywany szeroko. Niepodległość na wyższym poziomie złożoności.

A skoro wtykam kij w mrowisko, to wspomnijmy o owadach społecznych, takich jak pszczoły, osy, termity czy mrówki. W jakimś sensie każdy osobnik z tej społeczności (rodziny) traci część swej niezależności, autonomii, swoiście rozumianej niepodległości, na rzecz całej owadziej społeczności. I mrówka-robotnica broni niezawisłości z narażeniem swojego życia. Tyle, że dla całej kolonii, dla całego mrowiska, a nie dla siebie.

W jakimś sensie ludzkość podobnie się łączy w coraz większe struktury (a te mniejsze systematycznie tracą niezależność, strukturalną i funkcjonalną odrębność). Od hordy i plemienia o kilkuset osobnikach, poprzez księstwa i królestwa liczące tysiące osób aż po państwa z milionami obywateli. A teraz tworzymy międzynarodowe organizacje i unie, liczące miliardy ludzi. Sytuacja dla nas ewolucyjnie i społecznie nowa. Niepodległość przesuwa się na coraz wyższy poziom. I bez zrzeczenia się części narodowej suwerenności nie rozwiążemy globalnych problemów, zagrażających nam wszystkim. Przykładem niech będzie globalne ocieplenie. Albo razem, albo jako ludzkość nie przetrwamy.

Tekst wysłany do VariArtu (nieco zmieniony). W grudniu 2018 VariArt obchodzi swoje dziesięciolecie istnienia.

1.12.2018

Czy GMO zanieczyszcza środowisko ?


Sceptycyzm w stosunku do różnych technologicznych czy naukowych nowinek jest jak najbardziej wskazany. Już wielokrotnie modne i wzbudzające duże nadzieje nowinki okazywały się nie tak rewaluacyjne, a czasami ujawniały się nieprzewidziane skutki uboczne. Pośpiech nie jest dobrym doradcą. Każde zjawisko wymaga wszechstronnego zbadania i przeanalizowania. Swego czasu dużo nadziei a także emocji wzbudziło GMO czyli organizmy genetycznie modyfikowane przez człowieka. Warto przy okazji zaznaczyć, że nie ma czegoś takiego jak żywność GMO. Jest tylko żywność wytwarzana z organizmów modyfikowanych. Niewątpliwie temat stał się modny. Ale narosło także sporo mitów. Moda sprawiła, że niektóre firmy reklamują swoje produkty jako wolne od GMO (np. jaja kurze, mleko i produkty mleczne). W przyrodzie na skutek wielu procesów, w tym rozmnażania płciowego, mejozy czy  ewolucji nieustannie zachodzi... modyfikowanie genetyczne organizmów. Co więcej, od pokoleń jemy... geny. Niemniej mity związane z GMO, w tym dziwaczne i antynaukowe teorie spiskowe, stanowią dobre podglebie do... nieuczciwego marketingu. W sumie bałamutnego i bazującego na niewiedzy konsumentów. Sam należałem do sceptyków dobrodziejstw płynących z GMO. Analizowałem więc najróżniejsze przyrodnicze czy społeczne zagrożenia, wynikające ze stosowania w gospodarce różnorodnych GMO.

Tyle tytułem wstępu do dzisiejszej opowieści, która zaczęła się wczoraj. A było to tak, otrzymałem  krótki elektroniczny list: Dzień dobry. Piszę artykuł na bloga www.totylkoteoria.pl na temat tego tekstu http://www.farmio.com/6-powodow-dla-ktorych-warto-wybierac-produkty-wolne-od-gmo - i chciałbym poprosić o Pana komentarz do punktu drugiego "GMO zanieczyszcza środowisko". Autorowi bloga, Łukaszowi Sakowskiemu, odpisałem (czytaj ten artykuł). A niżej zamieszczam wersję poszerzoną (nieco).  Cały artykuł zamieszczony jest na stronie firmy. Roi się w nim o bardzo wielu uproszczeń, przekłamań i niedopowiedzeń. W zasadzie to trudno nawet komentować, np. ważna kwestia szkodliwości dla zdrowia "Amerykańska Akademia Medycyny Środowiskowej (AAEM) wzywa lekarzy do odradzania swoim pacjentom spożywania produktów GMO. (1)" opatrzona jest źródłem ale link   http://aaemonline.org/gmopost.html nie działa. Adres internetowy wskazuje na wiarygodną stronę (początek adresu, przed slashem). Ale czy taki tekst w ogóle istnieje? Nie ma jak tego zweryfikować. Pomyłka techniczna lub zwykłe oszustwo i publicystyczna mimikra (upodabnianie się do czegoś innego, by oszukać "ofiarę"). Ale niech tam, oto wskazany fragment do którego obiecałem się ustosunkować:

"GMO zanieczyszcza środowisko. Uprawy GMO istotnie wpływają na całe środowisko naturalne. Zanieczyszczenia z upraw GMO same rozprzestrzeniają się w środowisku i wydaje się być niemożliwe aby temu skutecznie zapobiec. Skażenia GMO powodują również straty dla rolników produkujących ekologiczne uprawy będące w sąsiedztwie upraw GMO, ponieważ istnieje ryzyko przepylenia i przeniesienia cech roślin transgenicznych na uprawy naturalne (4). Ponadto uprawy GMO oraz stosowane na nich w dużych ilościach herbicydy mogą szkodzić ptakom, owadom, płazom, wpływać na ekosystemy wodne i organizmy glebowe, zmniejszają one bioróżnorodność i zanieczyszczają wodę." (źródło

Tekst jest napisany bardzo niezrozumiale, z wieloma uproszczeniami i wynikającymi z tego przekłamaniami. Trudno domyśleć się o co chodzi a literalne (dosłowne) odczytywanie zapisanych tam treści można traktować jak bzdury.

„Uprawy GMO istotnie wpływają na całe środowisko naturalne.”
Z tą istotnością to duża przesada. Oczywiście, cała działalność człowieka we wszystkich wymiarach, także w rolnictwie, bardzo istotnie wpływa na środowisko. A czy same uprawy z roślinami transgenicznymi też? To zależy jakie i gdzie. Przez sam fakt, że są uprawami rolnymi? Nie bardzo potrafię zrozumieć tak zapisanego zdania. Zapewne w dalszej części tekstu jest wyjaśnienie, uszczegółowienie.

„Zanieczyszczenia z upraw GMO same rozprzestrzeniają się w środowisku i wydaje się być niemożliwe aby temu skutecznie zapobiec.”
Zanieczyszczenia z upraw GMO (jakiekolwiek one by nie były) rozprzestrzeniają się tak samo jak z innych upraw rolnych. GMO niczego tu nie zmienia. Być może autor uważa GMO za zanieczyszczenie? Wtedy oczywiście, przenoszenie pyłku kwiatowego z wiatrem czy nawet roznoszenie nasion przez zwierzęta jest możliwe. Z przyrodniczego punktu widzenia nie ma to znaczenia. Bo wszystkie gatunki podlegają dyspersji. Można się oczywiście zastanawiać czy ewentualne rozprzestrzenianie się nowych genotypów (nowych odmian roślin uprawnych) może przyczyniać się do jakichś innych zagrożeń dla gatunków poza uprawami. W odniesieniu do gatunków dziko żyjących (ale te nie są uprawiane) oznaczałoby to ewentualna konkurencję i możliwość zanikania unikalnych genotypów (w skali całej biosfery). Nie dotyczy to jednak roślin uprawnych. Tu można jedynie zastanawiać się nad ochroną starych odmian roślin i ras zwierząt. Jednakże ten problem nie dotyczy GMO tylko struktury rolnictwa. Bo stare odmiany są zagrożone, przez to, że wypierane są z upraw przez nowe, niezależnie czy GMO czy uzyskane innymi metodami hodowlanymi.

„Skażenia GMO powodują również straty dla rolników produkujących ekologiczne uprawy będące w sąsiedztwie upraw GMO, ponieważ istnieje ryzyko przepylenia i przeniesienia cech roślin transgenicznych na uprawy naturalne (4).” (zajrzałem do wskazanego źródła. To list napisany przez "niezależnego eksperta", nie jest to żadne źródło naukowe, żadna publikacja, żadne wiarygodne dane).

Ten fragment chyba oddaje intencje autora. Prawdopodobnie chodzi o to, że np. pyłek z kukurydzy GMO zostanie przeniesiony na sąsiednią uprawę kukurydzy bez GMO i zajdzie zapłodnienie. W efekcie nastąpi przeniesienie cech, występujących w danej uprawie GMO. Z przepisów wynika, że uprawy tak zwane ekologiczne nie mogą znajdować się w sąsiedztwie upraw GMO bo rolnik traci certyfikat. Jest to problem ekonomiczny. Ponadto przedsiębiorstwa, posiadające licencję na daną odmianę z GMO, pilnują by ich patent nie został „wykradziony” i sprawdzają czy rolnicy nie wysiali nasion bez stosownych opłat (poza licencją). Problem prawny i ekonomiczny, nie ma związku z wpływem na środowisko. Jestem zwolennikiem wolnych licencji dla wielu towarów, zwłaszcza decydujących o warunkach życia (przykładem jest złoty ryż). Ale na badania w instytucjach publicznych muszą być pieniądze. Trudno liczyć, że duże firmy same z siebie będą rezygnowały z zysków. Od tego jesteśmy społeczeństwem by niektóre aspekty działalności kontrolować.

„Ponadto uprawy GMO oraz stosowane na nich w dużych ilościach herbicydy mogą szkodzić ptakom, owadom, płazom, wpływać na ekosystemy wodne i organizmy glebowe, zmniejszają one bioróżnorodność i zanieczyszczają wodę.”

To zależy, jakie uprawy GMO. Za każdym razem trzeba wskazywać na konkretną modyfikację i czego to dotyczy. Inaczej dochodzi do przekłamań i złudnych uproszczeń. Jeśli modyfikacja wiąże się z genami, odpowiedzialny za produkcję bakteryjnych toksyn (Bt – oznaczenia odmian GMO), to każdy owad czy inne zwierzę konsumujące taką kukurydzę może się zatruć i zdechnąć (chodzi o liście a nie nasiona, bo w nasionach, jako przeznaczonych do konsumpcji, nie może być tych toksyn, tam geny się nie uaktywniają). Wtedy oczywiście istnieje ryzyko i potencjalna możliwość zwiększonej śmiertelności wśród np. owadów roślinożernych. Dodać trzeba jednak, że metoda z bakteryjnymi toksynami jest wybiórcza i zagraża znacznie mniejszej liczbie organizmów niż inne, tradycyjne środki ochrony roślin. Nie znam jednak danych, wskazujących że np. kukurydza Bt mogłaby szkodzić ptakom, płazom itd. Oczywiście słoma z takiej kukurydzy, jeśli trafi do zbiornika wodnego, zasilając w detrytus, to może zagrażać rozdrabniaczom (funkcjonalna grupa troficzna, detrytusożercy), o ile utrzymują się te toksyny dłużej w martwej materii (słoma kukurydziana). Taki efekt zauważono u chruścików z rodziny Limnephilidae (rozdrabniacze) ale już nie u chruścików z rodziny Hydropsychidae (filtratorzy, żywią się rozdrobnionym już detrytusem, unoszonym w toni wodnej). Badania przeprowadzono w USA.

Co do herbicydów to zapewne chodzi o odmiany odporne na stosowane herbicydy, np. roundup. Ponieważ uprawa z taką roślinną GMO jest bardziej odporna na ten herbicyd to rolnicy mogą bez obawy o straty plonów stosować te środki w większej ilości. Wtedy, rzeczywiście mogłoby dochodzić do większego zanieczyszczenia. Ale trzeba podkreślić, że i w tym przypadku główną przyczyną jest monokultura jako taka, upraszczanie upraw i nie stosowanie płodozmianu. Wtedy liczba nagromadzonych pestycydów (zarówno herbicydów i insektycydów) w glebie jest duża. Warto jednak podkreślić, że stosowanie upraw GMO jako takie nie zwiększają zagrożenia. Problem tkwi w samym rolnictwie i sposobach uprawy. Potencjalnie część z roślin modyfikowanych pozwala na mniejsze stosowanie środków ochrony roślin i mniejsze zanieczyszczenie zarówno gleby, wód jak i ekosystemów. Kolejną szansą być może jest rolnictwo precyzyjne z maksymalnym i najbardziej efektywnym dozowaniem nawozów, wody i środków ochrony roślin.

Ta swoista „nagonka” na GMO jest szkodliwa bo odwraca uwagę od rzeczywistych problemów zanieczyszczenia środowiska, jakości żywności, trafiającej do ludzi itd. Na produktach nie ma informacji o zawartości antybiotyków, chemioterapeutyków, pozostałości po pestycydach itd. Przykładowo, stosowane w hodowli antybiotyki (drób, nierogacizna, bydło) nie w całości ulegają zmetabolizowaniu i dostają się wraz z odchodami do kompostu. Nawożenie pól takim nawozem (w pełni metody naturalne i „ekologiczne”) powoduje zanieczyszczenie gleby. Związki te dostają się następnie do roślin. Tego rodzaju zanieczyszczeń się nie monitoruje. Przypadki śmierci koni po zjedzeniu owsa z takich upraw są jednym z przykładów. Antybiotyki bezpieczne dla drobiu wcale nie muszą być bezpieczne np. dla koni. Śladowe pozostałości w owsie (oprawiany na oborniku z ferm drobiu) były już zagrożeniem dla koni (kilka lat temu zdechły konie ze renomowane stadniny). Były żywione prawidłowo, ale nikt nie monitorował zawartości antybiotyków w oborniku, potem glebie i roślinach.

I jeszcze jeden ciekawy przykład (z Azji) pluskwiaka, który dzięki symbiotycznym bakteriom uodpornił się na stosowany tam insektycyd - fenitrotrion (Organiczny związek chemiczny, będący insektycydem z grupy związków fosforoorganicznych. Wchodzi w skład preparatów owadobójczych. według danych literaturowych fenitrotrion jest szkodliwy dla człowieka, gdyż obniża aktywność esterazy cholinowej krwi). Stosowany wieloletnio insektycyd trafiał także do gleby, stanowiąc problem przynajmniej dla części bakterii. Te z rodzaju Burkholderia, "uodporniły" się na niekorzystne dla nich związki (potrafią metabolicznie go neutralizować). Mikroorganizmy mają nie tylko małe rozmiary ale i bardzo krótkie cykle życiowe. W konsekwencji w ciągu roku występuje wiele generacji. Zatem tempo ewolucji jest szybsze niż u dużych zwierząt. Ze zdobyczy bakteryjnej skorzystał pluskwiak Riptortus pedestris. Larwy pobierają te symbiotyczne obecnie dla pluskwiaka bakterie z gleby. I w rezultacie same są dużo odporniejsze na stosowany przez rolników środek owadobójczy.  Biologów zainteresował sam proces powstania takiej symbiozy i wykorzystania "cudzych" genów do radzenia sobie z niekorzystnymi warunkami środowiska. Jest także dobrym przykładem ilustrującym koncepcję hologenomu. Ale w tle są powszechne zanieczyszczenia gleby i środowiska związkami chemicznymi, biologicznie czynnymi. W łańcuchu pokarmowym trafiają w końcu do człowieka.

Produkt Farmio już na półkach sklepowych widziałem (zdjęcie u góry). Ale nie kupiłem. Modny napis "Bez GMO" ładnie wygląda. Ale ja przeczytałem dokładniejszy opis na etykiecie. Nie było informacji o tym, czy jajka są od kur z wolnego wybiegu czy chowu klatkowego (nie było także pieczatek na samych jajkach). Zachęcająco wygląda napis "przebadane na antybiotyki". Może sprawdzali. Ale z jakim wynikiem? Jeśli sam poddasz badaniom i znajdziesz antybiotyki, to przecież firmy nie zaskarżysz - badali... ale wyników nie podali. Nie ma do czego się przyczepić. I czym karmią te kury? Bo jeśli są w chowie klatkowym to miałbym wątpliwości i to poważne. Na stronie firmy można znaleźć dodatkowe informacje o badaniach pod kątem obecności antybiotyków i dążeniu by ich nie było w jajach. Zatem wzmianka o antybiotykach (domniemanym ich braku) w jajach kurzych jest sensowną dla konsumenta informacją.

Żadne GMO z paszy kur mi nie zaszkodzi. "Obce" geny są w każdym pokarmie - przecież to DNA roślin, zwierząt, grzybów i mikroorganizmów, które zjadamy. Natomiast zawartość innych substancji, w tym antybiotyków, dodawanych do karmy czy pestycydów przenikających do roślin, z których przygotowuje się karmę, mają już znaczenie dla naszego zdrowia. I dla środowiska przyrodniczego. I jeszcze jedne przykład, polska gęsina jest bardziej ceniona od węgierskiej, bo nasze karmione są owsem, a węgierskie kukurydzą (jakośc i rodzaj paszy ma znaczenie). Może te krzykliwe napisy "bez GMO" są zasłoną dymną, by odwrócić uwagę od informacji na prawdę ważnych dla konsumenta?

Ostatnio coraz częściej i dokładniej czytam etykiety na kupowanych produktach (czytaj o oleju palowym).

Wcześniejsze teksty na ten temat: