30.08.2021

Chciałbym się zgłosić po 100 tysięcy dolarów (dygresja o skuteczności szczepionek)



Sprawa zasadności szczenień i skuteczności szczepionek nabrała nowego wymiaru w czasach epidemii Covid-19. Już nie tylko badania naukowe ale i statystyki hospitalizowanych są coraz bardziej przemawiające. Duże liczby znacznie wyraźniej przemawiają. Może więc dobry czas by upomnieć się o sto tysięcy dolarów?

Odniosę się tylko do jednej kwestii. Pan Jaskowski w 2017 roku napisał:  „Stanisław Czachorowski — podobnie jak reszta zwolenników przymusu szczepień — nie zgłosił się po 100.000 dolarów przeznczonych dla osoby, która udowodni skuteczność szczepień, ale stara się pisać bzdury.” 

100 tysięcy dolarów to ładna sumka. Udowodnić skuteczność szczepień? To nie byłoby trudne, na przykład w oparciu o istniejące już od lat wyniki badań. Ot, zrobi się kwerendę, przejrzy wiele publikacji, napisze raport i można zgłosić się po pieniądze. Jakiś miesiąc, może dwa intensywnej pracy i tak na polskie złotówki to by wyszło jakieś prawie 400 tys. zł, a za sprawą sporej inflacji to może za jakiś czas dobijemy i do pół miliona. Jak dla mnie to co najmniej dwa-trzy lata pracy. Wielce kuszące,

Zacząłem szukać owej nagrody (bo pan Jaśkowski nie zdradził szczegółów jak taka ładna sumkę otrzymać). Znalazłem coś takiego: „Robert F. Kennedy Jr. w towarzystwie Roberta De Niro ogłosił nagrodę 100 000 dolarów dla każdego, kto przeprowadzi badania i opublikuje je w PubMed, które potwierdzą, że poziom rtęci zawarty w szczepionkach jest nieszkodliwy dla niemowląt i rozwijających się płodów.” http://noemidemi.com/latwa-mozliwosc-zarobienia-100-000-dolarow-i-o-co-chodzilo-w-badaniach-zdyskredytowanego-andrew-wakefielda/

Niby to samo, a jednak całkiem coś innego. Z tej relacji wynika, że nie chodzi o udowodnienie skuteczności szczepień, ale o poziom rtęci zawarty niby w szczepionkach (tylko jakich?). Trzeba by było sprawdzić. Z tym, że płodów to się chyba u nas nie szczepi. Bo jak, wewnątrzmacicznie? Niemniej obiecana nagroda ogłoszona została na konferencji prasowej. Trzeba by było więc dotrzeć do oryginalnego nagrania z tej konferencji i samemu wysłuchać. I poznać warunki, na jakich ofiarodawca ma przekazać te kwotę. Obawiam się, że już się wielu po nią zgłosiło…. Bo to najwyraźniej łatwe pieniądze.

Jest jeszcze jeden ważny szczegół. Wyniki badań powinny być opublikowane w PubMed. Czyli wykonać badania i opublikować w czasopiśmie naukowym? Gwarantowałoby to rzetelność takich badań i publikacji. Dobra, dobra, o co to jest PubMed? „PubMed – angielskojęzyczna wyszukiwarka w internetowych bazach danych obejmująca artykuły z dziedziny medycyny i nauk biologicznych. Została założona w 1996 roku przez National Center for Biotechnology Information (NCBI), będący częścią National Library of Medicine, wchodzącego w skład National Institutes of Health” (źródło; Wikipedia https://pl.wikipedia.org/wiki/PubMed). Czyli to jest wyszukiwarka czasopism. Autor cytowanego fragmentu albo nie wie, co to jest PubMed (ale mądrze brzmi więc warto się podeprzeć) albo użył dużego skrótu myślowego. Domyślam się jednak, że należałoby opublikować w jednym z czasopism indeksowanych w tej bazie-wyszukiwarce czasopism medycznych. „w kwietniu 2008 roku obejmowała około 5200 czasopism z ponad 80 krajów” – byłoby w czym wybierać.

W innym miejscu taką znalazłem interpretację: „W dniu 15 lutego 2017 roku na specjalnej konferencji prasowej p. senator Robert Kennedy, syn zamordowanego prokuratora, oraz p. Robert de Niro podali do publicznej wiadomości, że ustanowili nagrodę w wysokości 100 000 dolarów dla każdego, kto udowodni, że szczepionki obecnie produkowane są bezpieczne.” 
http://educodomi.blog.pl/2017/02/21/kolejne-zwyciestwo-wakcynologow-polskich-100-000-dolarow/

Dla każdego? To znaczy, że nic straconego, nawet jak ktoś był pierwszy, to „dla każdego” rozumiem, że dla każdego. Ale interpretacja jeszcze inna, żeby udowodnić, że szczepionki są bezpieczne? Wszystkie? Czy tylko te dopuszczone do użytku i stosowania?

Jeszcze w innym miejscu taka interpretacja: „De Niro i Kennedy oferuje 100 000 dolarów dla tego , kto wykaże ze rtęć w szczepionkach jest dla organizmu zasadna i pomocna. De Niro i Kennedy oferuje 100 000 dolarów dla tego , kto wykaże ze rtęć w szczepionkach jest dla organizmu zasadna i pomocna. Przypominam, ze Kennedy jest powołany przez D.J. Trumpa do zbadania kwestii szczepionek.”

Czyli jeszcze coś innego należałoby wykazać.

I jeszcze jedno źródło. „Robert De Niro dołączył do Roberta F. Kennedy Jr. w Waszyngtonie 15 lutego na konferencji prasowej na temat bezpieczeństwa szczepionek. Para szuka dowodu na to, że szczepionki są bezpieczne i połączyli oni siły, aby zaoferować 100,000 dolarów dla każdego, kto może udzielić takich informacji. Aktor uczestniczył w panelu wokół szczepień, które powodują, że wysoki poziom rtęci w szczepieniach może sprawić, że dzieci chorują na autyzm i inne groźne choroby.”

http://detektywprawdy.pl/2017/02/19/de-niro-i-kennedy-ofreuje-100-000-dolarow-dla-tego-kto-wykaze-ze-rtec-w-szczepionkach-jest-dla-organizmu-zasadna-i-pomocna/

No tak, kilka powołań się na konferencję prasową a w każdej inna interpretacja tego, co należałoby zrobić. I w żadnej nie ma tego, co obiecuje pan Jaśkowski. Najwyraźniej ilu słuchaczy tyle różnych interpretacji. Trzeba byłoby więc dotrzeć do tej konferencji prasowej i jej wysłuchać. Ale coś mi się widzi, że próżny wysiłek, mityczne 100 tys. dolarów chyba trudno byłoby wyegzekwować.

Jedno mi się udało jako-tako ustalić. Argumenty antyszczepionkowców o tych pieniądzach, stanowiących jakoby niezbity dowód, są bardzo różnie i dowolnie stosowane. Brak w nim spójności, za każdym razem w innym znaczeniu. Jedno co jest stałe to kwota.

A może ja po prostu po tę pieniądze zgłoszę się do pana Jaśkowskiego? Przecież nie paplałby po próżnicy, gdyby nie był pewien. Obawiam się tylko, że pan Jaśkowski nie ma takich pieniędzy…. Obiecuje jak Zagłoba Inflanty. Próżny więc wysiłek.

Początek roku szkolnego czyli na naszych oczach dokonuje się ogromna zmiana w edukacji, aczkolwiek niezauważona jeszcze

Zdalne nauczanie czyli współczesne biurko nauczyciela. Szkoła przyszłości? Czy tylko prognoza na najbliższe miesiące?

W czasie wakacji odwiedziłem kilka muzeów i skansenów, gdzie z sentymentem przyglądałem się dawnemu wyposażeniu szkolnej klasy. Niektóre ławki, kałamarze, obsadki ze stalówką, piórniki i elementarze pamiętam ze swojego dzieciństwa. To było tak niedawno. Zaledwie pół wieku temu... Pół wieku? To dużo czy mało? Dla młodego człowieka to niewyobrażalnie dużo. Dla mnie niewiele. 

Pozornie widok klasy zmienił się niewiele. Podobne ławki, tablice, zeszyty i biurko nauczyciela. Detale wskazują jednak na ogromną zmianę. Na przykład nie ma już podwyższonego stolika nauczycielskiego, nie ma dyscypliny* i kałamarzy z atramentem. I ciągle coś się zmienia w wyposażeniu i koncepcji edukowania. 

Zupełnie niespodziewanie wyrosła nowa jakość w systemie podnoszenia jakości i dokształcania kadr edukacyjnych. Nieoczekiwanie, co nie znaczy szybko. Rosła powoli przez prawie dwa dziesięciolecia, systematycznie i na trwałe zmieniła nasz "ekosystem edukacji". Jeszcze nie do końca uświadamiamy sobie konsekwencje tego procesu i nie do końca systemowo zostało to zaakceptowane. Ta transformacja dzieje się na naszych oczach. Mam na myśli nauczycielski crowdlearning czyli uczenie się „w tłumie”. Nawet nie ma jeszcze polskiego terminu dla tego zjawiska.

Do niedawna kształcenie kadr dla szkół odbywało się wyłącznie instytucjonalnie i odgórnie. Kiedyś studium nauczycielskiej (dwuletnie), potem głównie studia pedagogiczne (pięcioletnie). Nawet powstały wyższe szkoły pedagogiczne, ale w ostatnim dwudziestoleciu systematycznie przekształcane były w uniwersytety. Przy okazji na uczelniach państwowych zaczęły zanikać kierunki nauczycielskie, co najwyraźniej widać w naukach ścisłych. Nauczycielem chemii, biologii, przyrody, geografii, fizyki może zostać każdy, wystarczą studia podyplomowe? Były także studia zaoczne i studia podyplomowe dla nauczycieli pracujących w zawodzie. Podnosili swoje kompetencje i/lub uzyskiwali dodatkowe specjalizacje i prawa do nauczania dodatkowych przedmiotów.

Były (i są) także różnego rodzaju państwowe ośrodki doskonalenia nauczycieli, oferujące krótkie szkolenia w różnych zagadnieniach oraz umożliwiające stałe podnoszenie zawodowych umiejętności nauczycieli. Bywały także konferencje dydaktyczne i naukowe, organizowane przez instytucje naukowe czy wydawnictwa. Były i są, raczej nie znikną z krajobrazu edukacyjnego. I dobrze. Można jednak zauważyć narastające procesy odpaństwowienia kształcenia kadr edukacyjnych, w tym prywatyzacji (nie tylko uczelnie, pobierające czesne ale i wydawnictwa, firmy przejmujące role kształcenia i dokształcania kadr pedagogicznych w szerokim sensie).

Poza państwowym i instytucjonalnym systemem kształcenia kadr nauczyciele w mniej formalny sposób pomagali sobie nawzajem, czy to w formie nieformalnych staży, hospitacji czy głównie pomocy koleżeńskiej. I to nie zniknęło. Pojawiło się jednak zupełnie nowe zjawisko, w znacznym stopniu coraz bardziej decentralizujące kształcenie kadr pedagogicznych. A to wszystko dzięki internetowi i mediom społecznościowym. Internet umożliwił połączenie rozproszonych po Polsce (a nawet całym świecie) zapaleńców i ich wzajemnie interakcje. Można powiedzieć konektywizm w praktycznym działaniu. Nieliczni i rozproszeni uzyskali przez internet masę krytyczną i nastąpił „wybuch” zupełnie nowej jakości – crowdlearning, uczenie się w tłumie od siebie nawzajem.  Nie pytając o pozwolenie, koncesje i aprobatę. Ruch bardzo oddolny. I jakże charakterystyczny dla współczesności.

Okazało się, że nauczycieli i edukatorów, którzy chcą się dzielić swoim doświadczeniem i wiedzą jest więcej. Wystarczająco dużo by „zatrybiło”. Dzielą się pomysłami, wątpliwościami, wiedzą i doświadczeniem, dzielą się pytaniami i wspólnie poszukują rozwiązania, podejmują się prac zespołowych, opracowują i upowszechniają różnego tupu materiały dydaktyczne i całe podręczniki metodyczne (kiedyś powstające tylko instytucjonalnie). Organizują lub współorganizują różnorodne konferencje nauczycielskie (np. wrześniowe Inspiracje). Po ich wiedzę i umiejętności coraz częściej sięgają różne instytucje oraz firmy.

Jest wiele różnych grup, skupionych w mediach społecznościowych, a dobrym przykładem są chociażby Superbelfrzy RP. Jakość sama w sobie i zupełnie poza dotychczasowym systemem kształcenia i doskonalenia kadr pedagogicznych. Odbywają się wirtualne (ale i w realu także) spotkania, dyskusje, e-konferencje mniejsze i większe, powstają publikacje. W zdecydowanej większości są dostępne na wolnej licencji.

Współpraca była - ale rozproszona, lokalna. Dzięki nowym technologiom rozproszone środowisko nabrało masy krytycznej by zapoczątkować i utrzymać reakcję łańcuchową wspierania się i wzajemnego motywowania do wysokiej jakości działań. Nie jesteś sam, możesz spytać, dyskutować, podzielić się swoimi pomysłami i doświadczeniem. Tak łatwo nie było nigdy przedtem.

Rok po roku rodzi się i krzepnie edukacja zdecentralizowana, rozproszona, wspierana przez pozaszkolnych edukatorów i trenerów. Znakomicie wpisując się w dotychczasowe działania instytucjonalne. Może za jakiś czas na trwałe wpisze się w sposób sformalizowany w instytucjonalne kształcenie i doskonalenie kadr pedagogicznych dla polskich szkół. Ktoś musi tylko zauważyć tę dziejącą się rewolucję społeczną i edukacyjną w czasach decentralizacji, wynikającej z trzeciej rewolucji technologicznej. I w czasach wykluwania się zupełnie nowej szkoły.

A Ty, Czytelniku, uczestniczysz w tym procesie czy tylko patrzysz z boku? Pomaganie innym, dzielenie się doświadczeniem i wytworzonymi materiałami, poprzez mówienie, pisanie, rysnotkowanie pomaga nie tylko tym, którzy czytają i oglądają. W ogromnym stopniu pomaga samemu pomagającemu…. bo pozwala lepiej sformułować własne myśli, pozwala na dodatkową refleksję oraz dyskusję. Jest ważnym procesem uczenia się i utrwalania kompetencji. W tym procesie korzystają obie strony.

Rozpoczyna się kolejny rok szkolny. Rok nieustającej, ewolucyjnej zmiany całego środowiska edukacyjnego z wyglądem szkolnej klasy włącznie. Tym co jest niezmienne od jakiegoś czasu jest... zmiana. Jedne wynikają z decyzji urzędniczych, inne z głębokich zmian cywilizacyjnych. 


*Dyscyplina to rózga lub bicz do wymierzania kar cielesnych...

Poszerzona wersja tekstu przesłanego na blog https://www.superbelfrzy.edu.pl

Dawna klasa w szkole wiejskiej, początek XX wieku, Muzeum Wsi Kieleckiej w Tokarni. Jak bardzo odbiega od współczesnej polskiej klasy szkolnej?

25.08.2021

Zjeść, zasiać czy wyrzucić na śmieci?

Przy osiedlowym śmietniku. Gałązki tui
(pozostałość po przycinaniu krzewów),
leżące mirabelki, rosnące rośliny:
babka szerokolistna, mniszek i inne
oraz owocnik grzyba - czernidlaka kołpakowatego.
No i niezidentyfikowane śmieci w worku, 
(zapewne biomasa). Efekt naszej wiedzy
i niewiedzy, czyli tego jak 
rozumiemy procesy zachodzące w 
otaczającym nas świecie.
Masz przed sobą owoce, zjadasz ze smakiem ale przecież nie wszystko. Pozostają jakieś obrane skórki oraz nasiona. Jedne są twarde, inne nieco gorzkie. I tu rodzi się dylemat: zjeść, zasiać czy wyrzucić. Prosta niby decyzja ale wymaga sporej wiedzy. I jest testem czy rozumiesz otaczający nas świat oraz zachodzące w nim procesy. Sprawdź się w tym teście.

Zjeść. Na przykład pestki od jabłek, arbuza, winogron. Da się rozgryźć. Ale czy to zdrowo? Niektóre pestki zawierają kwas pruski (czy wiesz które?). To sposób obrony nasion przed zjedzeniem (zaszkodzić zjadającemu i zniechęcić do dalszego zjadania). Zawartość kwasu pruskiego w pestkach jabłek jest niewielka. Bo to ilość czyni lekarstwem lub trucizną. Śmiało możesz zjeść. Chyba, że zaczniesz zbierać pestki z jabłek i gruszek a potem hurtowo zjesz większą ilość. Wtedy może zaszkodzić. Bez wiedzy i rozumienia świata ani rusz. Sama informacja, wyczytana gdzieś w gazecie lub portalu o tym, że w tych pestkach jest kwas pruski, nie wystarczy by sensownie podejmować decyzje. Potrzebne jest rozumienie docierających informacji.

Pestki z wiśni, śliwek, czereśni, moreli, brzoskwiń dodatkowo zabezpieczone są twardą łupiną. Nie da się w większości ich rozgryźć. Pojedyncze można zjadać (przy sporym wysiłku dobrania się do środka) ale w większej ilości zaszkodzą. Nawet jak wrzucimy owoce do słoja by zrobić nalewkę. Lepiej, żeby nie miały pestek bo wtedy po takiej nalewce, długo stojącej w nastawie owoców z pestkami, głowa dodatkowo mocno zaboli. To jeszcze jeden przykład, że braki we własnej wiedzy i rozumieniu otaczającego nas świata (zachodzących procesów) mogą kończy się dla nas tragicznie. 

A może rękodzieło i sztuka (jeszcze jedna opcja, nieuwzględniona w tytule)? Może z pestek i nasion zrobić jakieś ozdoby? Nasi przodkowie od wieków w takim rękodziele przygotowywali przeróżne ozdoby. Zatem zebrane nasiona czy pestki może warto wykorzystać do zrobienia unikalnej biżuterii czy innych, wyklejkowych prac plastycznych? Z pewnością warto. Wysiłek artystyczny i fizyczny. A przy okazji mała sekwestracja węgla, przyjazna na klimatu. Co to jest sekwestracja węgla i zmiany klimatu? To już osobna opowieść...

Zasiać. Można na różne sposoby, np. po prostu wyrzucić gdzieś na ziemię, w lesie, na łące, nad jeziorem, tam gdzie akurat jesteśmy i zjedliśmy owoce. Zwracalibyśmy w ten sposób przyrodzie jej cząstkę. Biomasa wraca do ekosystemu, nasiona mogą być zjedzone przez inne zwierzęta małe i duże lub staną się pokarmem dla grzybów. Ale jest też i zagrożenie, bo w ten sposób możemy do lokalnej przyrody wprowadzać gatunki obce i inwazyjne. Drzewa owocowe jak najbardziej powinny znaleźć się w krajobrazie kulturowym, na wsi i w mieście. Wzdłuż dróg, rowów, na miedzach itp. Wzbogacą lokalną różnorodność. Ale nie w rezerwatach dzikiej przyrody.

A czy nie zaszkodzą lokalnym odmianom i przez hybrydyzację nie będą zagrażały lokalnej bioróżnorodności? W sklepach mamy odmiany przemysłowe, z wielkich sadów produkcyjnych. Dobierane są wg konkretnych cech. Mają małe szanse na zaaklimatyzowanie się w wiejskim czy miejskim krajobrazie. Oczywiście rozsądniej byłoby wprowadzać do krajobrazu dawne, stare i ekstensywne odmiany grusz, jabłoni, wiśni, śliw czy czereśni. A więc odmian, charakteryzujących się relatywnie dużą wielkością drzew i długim okresem życia. Czy w sklepie kupisz jabłka papierówki? Raczej nie, bo to delikatne owoce i do spożycia na miejscu. Bardzo źle znoszą przechowywanie i transport. Smak papierówek poznasz jedynie na miejscu. Nie w supermarkecie lecz na wakacjach w gospodarstwie agroturystycznym. Albo na wakacjach u babci lub wujka.

Preferencje handlowe się zmieniły. Pojawiły się zupełnie nowe odmiany roślin owocowych, stare ulegają zapomnieniu i systematycznie zanikają. Szkoda tej różnorodności i unikalnych zasobów genowych. Dla ich ocalenia tworzy się różnego rodzaju "banki genów" czyli sady, w których gromadzi się po 2-3 egzemplarze zanikających odmian i w ten sposób zachowuje dla potomnych. Wcześniej jednak trzeba wyszukać je i przewieźć szczepki lub nasiona. Potrzebna lokalna i regionalna inwentaryzacja. Ale i my do tego procesu możemy się przyczynić, przez sadzenie starych odmian w mieście lub na wsi, na miedzach, rowach, na obrzeżach. Potrafisz rozpoznać stare odmiany jabłoni, grusz, wiśni?

Jeśli więc w czasie wędrówki zerwałeś z polnego drzewa owocowego jabłko, gruszkę, śliwkę, to nasiona koniecznie pozostaw w tym środowisku lub wysiej gdzieś dalej, w podobnym krajobrazie. Może wzejdą i unikną kos namiętnych wykaszaczy wszystkiego.

Rośliny produkują nadmiar nasion i tylko niewielki procent z nich ma szansę wykiełkować a jeszcze mniej dorosnąć do reprodukcyjnej dojrzałości. Ekologiczni oportuniści wytwarzają ogromne ilości nasion ale z małą ilością substancji zapasowych. Specjaliści ekologiczni wytwarzają dużo mniej nasion lecz zawierają one dużo substancji zapasowych (łatwiej im wykiełkować w cieniu innych drzew). To duże nasiona (kasztany, żołędzie itd.). Jeśli będziesz rozrzucał nasiona to niewielkie są szanse, że coś z nich wyrośnie. Zasadź w domu, wyhoduj z siewki małe drzewko i dopiero takiego "podrostka" zasadź w odpowiednim terenie. Może przybędzie przydrożnych alei czy szpalerów na miedzach. Albo będzie więcej drzew owocowych w miastach. Dla ludzi i dla zwierząt. 

A jak już wykonasz ten pierwszy krok z drzewami i roślinami owocowymi (bo w mieście można sadzić np. dynie), to może rozochocisz się i zaczniesz rozsiewać nasiona drzew dzikorosnących, takich jak głogi, jarzębiny, śliwy tarniny. A potem nasiona roślin zielnych by wzbogacać w bioróżnorodność miejskie trawniki i łąki kwietne. Można produkować "bomby kwietne", "bomby nasienne". 

Wyrzucić na śmietnik. Ale wrzucić do pojemnika z resztkami organicznymi czy do śmieci zmieszanych? Czy nasiona nadają się na kompost? Test na naszą wiedzę o recyklingu i właściwym segregowaniu odpadów z naszego domu. Kto by się tym przejmował? Tak, głupiec niczym się nie przejmuje i nie bierze odpowiedzialności za swoje działania. Tych zostawmy. Dalsza część tekstu nie jest dla głupców. 

Jeśli trafi do odpadów zmieszanych to powiększać będzie wysypiska śmieci i podnosić koszty utylizacji odpadów komunalnych. Odzwierciedleniem tego będą coraz wyższe opłaty. Zatem przeznaczyć do pojemnika z bioodpadami (a te mogą być różne, jedne na kompost inne do innego wykorzystania biomasy, np. energetycznego). A może od razu do  środowiska? Niech zjedzą inne zwierzęta a być może coś wyrośnie, Do środowiska? Tak, ale dużo zależy od gatunku rośliny, by nie wprowadzać gatunków obcych i inwazyjnych. A jeszcze ważniejsze pytanie - gdzie? W krajobrazie kulturowym jak najbardziej ale z refleksją w przypadku parków narodowych i rezerwatów przyrody. Tam użytkowe rośliny takie jak jabłonie, wiśnie, dynie nie są mile widziane. 

Po co roślinom owoce? To pytanie zostawiłem na koniec. Części generatywne roślin, bogate w azot i inne cenne substancje od samego filogenetycznego początku były łakomym kąskiem dla zwierząt roślinożernych. Jak w takich warunkach ocalić potomstwo? W ewolucyjnym procesie rośliny, kosztem wydatków energetycznych, deponowały w nasiona substancje gorzkie i trujące, by odstraszyć zarodniko- i nasionożerców. Lub ukryć w twardej łupinie czy pestce. Co prawda trudniej wykiełkować ale i łatwiej swoje potomstwo uchronić przed zjedzeniem. 

Zjadanie nasion to nie tylko strata dla rośliny, to także możliwość dyspersji, przemieszczania się na duże odległości z wykorzystaniem zwierząt (zoochoria). Owoc to swoista danina: masz tu coś smacznego, zjedz, ale nasiona nie ruszaj. Przy okazji zjadania owoców rozsiewane są nasiona. Niektóre są przystosowane do tego, by przejść przez przewód pokarmowy i zachować siłę kiełkowania (czy próbowaliście rozgrzebywać odchody różnych domowych i dzikich zwierząt by sprawdzić co w nich jest? I czy znajdujące się tam nasiona mogą wykiełkować? Jak to sprawdzić?). Słodki owoc kusi do konsumpcji a nasiono zostaje gdzieś dalej przeniesione. Do nowego miejsca. W tym procesie zoochorii (czego szczególnym przypadkiem jest antropochoria*) rośliny wędrują i kolonizują nowe obszary. W tym sensie owoc jest specyficznym biletem podróżnym.

Odpowiadając na tytułowe pytanie zdecydowanie opowiadam się za odpowiedzią zasiać. Mądrze zasiać, wiedząc co, gdzie, kiedy i dlaczego. Mamy wpływ na środowisko. Może być od dobry i konstruktywny. Do tego oczywiście potrzeba wiedzy. Zatem dokształcaj się i działaj. A zacząć można od refleksji nad tym, co zrobić z pestkami owoców, które właśnie zjadłaś/zjadłeś.

PS. A co z grzybami, takimi jak czernidlak na zdjęciu? One też są elementem lokalnej bioróżnorodności. O wspomaganiu ich dyspersji też warto pomyśleć. Ale to już trochę trudniejsza sprawa. Wymaga większej wiedzy i zrozumienia procesów.


* Czy traktując antropochorię za szczególny przypadek zoochorii nie upowszechniam ideologii ekologizmu przez animalizację człowieka? ;)

23.08.2021

Slow turystyka czyli nie bijemy rekordów lecz cieszymy się miejscem

Slow turystyka jest jak żaba wygrzewająca się na kamieniu. Cieszy się miejscem i czeka na posiłek. Bardzo lokalny. Taka żaba też czasem podejmuje dalekie wędrówki, poza swój dobrze już poznany, lokalny świat. A potem wraca do swojej sadzawki i na swój ulubiony kamień.

Niczym mieszczanin w sztuce Moliera przypadkiem dowiedziałem się, że od lat uprawiam rodzinnie slow turystykę. Zapewne dla zilustrowania lepszy byłby ślimak, ja jednak miałem pod ręką żabę. To chyba żaba trawna lub moczarowa. Po prostu siedzi sobie na kamieniu, obserwuje i czeka. Ślimak wystarczy mi w logo sieci miast cittaslow, których w moim regionie jest wyjątkowo dużo.

A z tą turystyką slow było tak. Przy wakacyjnym, nieśpiesznym śniadaniu żona przeglądała gazetę. Przeczytała o turystyce slow i powiedziała, że to jest to, co robimy od dawna. Po zapoznaniu się z treścią artykułu w pełni przyznałem jej rację. Po tej konsyliacyjnej konstatacji powróciliśmy do śniadania. Bo wiadomo przecież, że to najważniejszy posiłek dnia, przynajmniej w wakacje i w czasie urlopu. Zazwyczaj dzień wcześniej wiemy, gdzie zjemy śniadanie. Co do obiadu i kolacji to nie mamy już takiej pewności. Okazuje się w trakcie.

W turystyce slow nie bijemy rekordów (jak sama nazwa wskazuje jest to powolna turystyka), staramy się cieszyć miejscem i jego atmosferą. Chodzimy pieszo, bo jest to na tyle wolne przemieszczanie się, że widać wiele szczegółów. Czuje się zapach miejsca, dostrzega wiele detali. I można do woli kontemplować, przystawać, przysiadać, zbaczać i zawracać. Można się delektować przyrodą (na przykład żabą siedzącą na kamieniu), kulturą i oczywiście kulinariami. Bo chodzi się w sumie szybko, tak 4-6 km na godzinę. Spory wydatek energetyczny. Tak więc co jakiś czas trzeba się posilić. A nawet nie trzeba - sami chcemy. Posiłek pozwala zatrzymać się na dłużej w jednym miejscu. Siedzisz sobie i obserwujesz. Doznajesz i poznajesz. Na przykład taki żurek świętokrzyski.

Po prostu staramy się być i odszukiwać genius loci danego miejsca. Korzystamy przede wszystkim z transportu publicznego. Dzięki temu jesteśmy bliżej prawdziwego życia, głębiej doświadczamy tutejskości, włączając to wykluczenie komunikacyjne. A z podróżowaniem transportem publicznym wiąże się nieodłącznie chodzenie pieszo. To wszystko sprawia, że trzeba dostosować się do lokalnego rytmu, rozkładu jazdy, dostępności połączeń. Często trzeba czekać. Nic nie przyspieszysz. A skoro poddasz się rytmowi świata... to przestajesz się spieszyć. Często czekasz na przystankach, na ławkach, czy włóczysz się po mieście/wsi/miasteczku, bo i tak wcześniej nie odjedziesz. 

Chodząc pieszo więcej się widzi. Także więcej miejsc nieoficjalnych, wstydliwych, brzydkich, z popisanymi ścianami. Można chłonąć atmosferę danego miejsca. Nie nastawiamy się na pogoń po mieście i zaliczenie obowiązkowych punktów wycieczki, dokumentowanych "selfiami". Co nie znaczy, że zdjęć nie robię. Robię i to dużo. Fotografowanie oczywiście spowalnia tempo wędrówki. Ale jednocześnie wyczula na detale. Uczy dostrzegania.

Slow turystyka to po prostu bycie w nowym miejscu. I oczywiście otwarcie na "obcego", na poznawanie nieznanego świata. To ciekawość. Wcześniej czytamy o miejscu, do którego się udajemy, kupujemy przewodniki oraz czytamy to, co na miejscu. Lub zauroczeni miejscem dopiero wtedy poszukujemy pogłębionych informacji. By zrozumieć także w kontekście. Kontekście historycznym, lokalnym, etnograficznym, geograficznym i każdym innym.

Dobrze jest zwiedzać i poznawać z miejscowym przewodnikiem. Czasem są to znajomi, którzy oprowadzają po miejscach nieoczywistych (pokazują swój kontekst interpretacji miejsca i stylu życia). A czasem jest to spacer w nieznane. Idziemy i szukamy nowego. Co tym razem odkryjemy? Co zobaczymy? Kogo spotkamy? To takie poznawanie życia mieszkańców z ich perspektywy. Właśnie dlatego preferujemy transport publiczny: pociągiem, autobusem, "czerwoniakiem". A czasem podwożą nas znajomi. Owszem, nie do wszystkich miejsc w ten sposób można dotrzeć. W każdym razie rodzaj transportu i sposób podróżowania powoduje, że docieramy do innych miejsc i co innego widzimy. Jest o czym porozmawiać w czasie towarzyskich spotkań przez lata.

Turystyka slow nie wymaga dalekich podróży samolotem (choć nie wyklucza). To podróżowanie w stylu wolniej a dokładniej. Bez niecierpliwej pazerności: szybko, dużo i tanio. Podróżowanie z otwartością na innych, tych obcych, z otwartością na nowe i nieznane, w tym również smaki. Z wczuwaniem się w historię, warunki życia. Zwiedzamy muzea, galerie, wystawy, skanseny, czasem załapiemy się na jakiś koncert lub spektakl uliczny. Zaglądamy na podwórka, w uliczne bramy, smakujemy lokalne potrawy. Bo jedzenie to ważny element turystyki slow. W lokalach dostrzec można sporo historii i stylów życia. I ludzi. 

Przy slow turystyce jednakowo ważna, ciekawa i odkrywcza bywa wizyta w Wipsowie, Kruzach, Barczewie, Ornecie jak i Krakowie, Dublinie, Kielcach, Pradze, Szczecinie czy na wyspie Kos. I dużo chodzimy, niezależnie od pogody. Bo zawsze jest jakaś pogoda, trzeba się tylko do niej rytmem i ubiorem dostosować. Tak jak do lokalnego miejsca.  Odwiedzamy kawiarnie, restauracje, bary, Smakujemy i obserwujemy. 

Ty też możesz tak zwiedzać i podróżować. Nie musi być daleko, ważne  żeby było slow, powoli, z ciekawością i otwartością. I oczywiście w sposób pogłębiony. Świat do odkrycia jest w każdym miejscu. A jeśli uznać, że świat jest spójną całością w pełni zintegrowaną, to ... z jednego ziarnka piasku, powoli i dogłębnie oglądanego i analizowanego w jakimś kontekście, w połączeniu z refleksją, można poznać całą pustynię. Lub żwirownię, czy piaszczystą, rzeczną łachę.

Co z tego, że polecisz samolotem do dalekiego, egzotycznego kraju, jeśli zapamiętasz tylko lotnisko, hotel i słoneczną plażę? Doznań niewiele a za to wytworzysz duży ślad węglowy. Po prostu zwolnij i ciekawie obserwuj miejsce. Ciesz się nim i delektuj. 

21.08.2021

Żurek świętokrzyski czyli okruchy turystyki slow

Żurek świętokrzyski, Kielce.

Przy śniadaniu żona znad gazety powiedziała "A czy wiesz, że y uprawiamy turystykę slow?". Tak wynikało z przeczytanego artykułu prasowego. Fakt, dużo chodzimy i poruszamy się transportem publicznym. Jakby nie patrzeć to jest to wolniejszy sposób przemieszczania się. Ale nie o powolność w turystyce slow chodzi. Slow turystyka to po prostu bycie w nowym miejscu. Jedziemy gdzieś... i po prostu jesteśmy na wszelkie sposoby, na przykład kulinarne. Smakujemy powolnie, starając się poznać miejsce, poczuć specyfikę tutejszości, powolnie snuć refleksje o teraźniejszości i o przeszłości danego miejsca. 

Drugiego dnia pobytu w Kielcach trafiliśmy do restauracji Rozmaryn na kieleckim rynku. Kelner polecił żurek świętokrzyski. Żurek jako taki znam od dawna, nie tylko z okazji Świąt Wielkiej Nocy. Skusiła nazwa. Czy ten świętokrzyski ma jakąś specyfikę? Coś lokalnego i wyjątkowego? Trzeba spróbować (fotografia wyżej). Duży kawałek kiełbasy, dobrej, aromatycznej, wędzonej sprawiał nieco kłopotu. Bo jak go zjeść? Było i jajeczko oraz sporo majeranku. Smakowało. I postanowiłem sprawdzić w innych lokalach czy jest tam żurek świętokrzyski.

Żurek z baru przy Jaskini Raj.
Zaglądałem do menu, różnie było polecane, jako po prostu żurek, żurek staropolski lub żurek świętokrzyski. W barze przy Jaskini Raj, smak dopasowany do ceny, taki typowy żurek, z pokrojoną kiełbaską - wygodniej się je. Budynek restauracyjno-barowy rodem z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Nastawiony raczej na masową turystykę. Piękne serwety w wyplatanych kolistych ramkach na ścianie. Ale reszta przypomina PRL, czysta i odnowiona.

Wizyta w skansenie (Muzeum Wsi Kieleckiej w Tokarni) także musiała się zakończyć spożytym żurkiem. Miejsce jak najbardziej odpowiednie. Przy skansenie piękna, okazała restauracja o obiecującej nazwie Kuźnia Smaku. Wnętrze piękne, z obrazami, utrzymującymi się w klimacie. Duże przestrzenie dobrze przygotowane do obsługi imprez masowych takich jak wesela. Sporo turystów indywidualnych napływających falami (po zwiedzeniu skansenu), z którymi obsługa nie bardzo sobie radziła. Ceny raczej wysokie, więc część odchodziła. Nie wiem czy znudzona długim oczekiwaniem czy cenami i ofertą menu. Pojawiliśmy się w dobrym momencie, przed "falą" i czas oczekiwania nie był długi. Taki normalny. Przejechaliśmy nietypowo (nie dla nas duży parking), potem ponad 3 kilometry pieszo. A potem zwiedzanie. W takim rytmie nawet dłuższe oczekiwanie na kelnera czy danie nie zrobiłoby na nas żadnego, złego wrażanie. Przecież zwiedzamy powoli, slow, ze smakowaniem krajobrazów, życia no i kulinariów. Skansen wspaniały, ale żurek taki z dolnej półki. Za dużo ziemniaków (pieczywo więc zupełnie niepotrzebne), za dużo maggi i innych przypraw (przyprawami najwyraźniej maskowali słabości kucharza, może dania odgrzewane?). Pierogi ruskie z grubym ciastem. Ta bardzo zwyczajna kuchnia nie pasowała do pięknego wnętrza. Lokal ma potencjał, ale jeszcze nie odkryty. Właściciel chyba za bardzo oszczędza na obsłudze kelnerskiej i kuchni. 

A my zjedliśmy i w lekkim deszczu, pieszo poszliśmy dalej. Do Chęcin, kolejne kilka kilometrów pieszo, poboczem drogi. 

Żurek z Kuźni Smaków, Tokarnia (Przy skansenie Muzeum Wsi Kieleckiej).

Uśmiechnięty żurek z Baru Miś, Starachowice.

Bardzo miło wspominam natomiast żurek z Baru Miś w Starachowicach. Tak, tak, nawiązujący do filmu Miś Barei. Przy jednym stoliku metalowe miski na łańcuchu i stojący duży, słomiany miś. Adekwatne hasła, oddające atmosferę siermiężnej propagandy PRL, dekorujące dowcipnie przestrzenie oraz męską toaletę. Bar znajduje się w dawnym dworcu PKS i PKP - przykład bardzo dobrej rewitalizacji. Uratowanie budynku przez nadanie mu zupełnie nowej, społecznej funkcji. Na zewnątrz stare, opustoszałe stanowiska autobusów. Przypominają o świecie, którego już nie ma.

Żurek dobry, w pełni dostosowany do ceny, uśmiechnięty. Typowy bar z dawnych czasów ale ze współczesną jakością. We troję zjedliśmy po jednym daniu i popiliśmy kompotem, za wszystko zapłaciliśmy 23 złote! Jak będziecie w Starachowicach, to poza zwiedzeniem znakomitego edukacyjnie Ekomuzeum (wystawa hutnictwa z unikalnymi na skalę europejską eksponatami, wystawa samochodów Star oraz wystawa paleontologiczna, na dodatek trochę sztuki), zajrzyjcie do Baru Miś.

Do Misia zaszliśmy dzięki lokalnej przewodniczce. Łatwiej poznawać tutejskość, gdy ktoś miejscowy pokazuje miejsca nieoczywiste. 

Na Kielecczyźnie z nie jednego lokalu żurek jadłem. Powoli i niespiesznie. Co niniejszym każdemu polecam.

20.08.2021

Do jakiej szkoły pójdziemy we wrześniu?

Muzeum Czasów Szkolnych Stefana Żeromskiego, Kielce, drewniane tornistry, tabliczka woskowa do pisania, kałamarz z obsadką, ławki z regulowaną wysokością.
 

Korzystam z każdej okazji by oglądać muzealne eksponaty związane ze szkołą. Z mojego dzieciństwa pamiętam jeszcze zielone ławki z pochylonym blatem (wygodniej się pisze), z kałamarzem, atramentem, obsadką ze stalówką, dużymi i małymi liczydłami. Chodziłem nawet do wiejskiej szkółki bez bieżącej wody i z wychodkiem zamiast toalety. Tego świata już nie ma. W ekspozycjach muzealnych przyglądam się także jeszcze starszym rozwiązaniom, które znam tylko z opowiadań i lektur szkolnych. Zupełnie inny świat. I refleksja nad rozwojem komunikacji międzyludzkiej oraz systemem edukacji.

W czasie wakacyjnych wojaży odwiedziłem także Muzeum czasów szkolnych Stefana Żeromskiego. Niewielka ekspozycja, umieszczona w dwóch salach (i korytarzu z wystawami czasowymi). Odbywają się tu także lekcje, w nawiązaniu do lektury szkolnej. Jeszcze jedno miejsce edukacyjne pozaszkolne. Takich jest coraz więcej. To znak czasów. Łatwiej zrozumieć lekturę, opisującą życie sprzed ponad wieku, gdy zobaczy się przedmioty, związane z tym okresem. Łatwiej przyswajać wiedzę gdy choć częściowo się przeżywa i wczuwa w tamte realia. Przy okazji widać jak bardzo wiele się zmieniło. 

Należę do pokolenia granicznego, które jeszcze w części poznało dawny system edukacji. Dyscypliny nie było w klasie ale kary cielesne były powszechnie akceptowane, wymierzane ciągnięciem za ucho, za baczki, uderzaniem razów linijką lub piórnikiem w otwartą dłoń. Nie wywoływały oburzenia czy sprzeciwu - tak po prostu było, zastany świat. Choć niezbyt przyjemny. Dobrze, że w tym aspekcie odszedł.

W końcowych dniach sierpnia wspominam dawne elementy wyposażenia, niektóre jeszcze pamiętam z wczesnych lat szkolnych. Ale zastanawiam się także jaka będzie nasza, polska szkoła od września. Dalszy regres? Kilkanaście tysięcy wakatów nauczycielskich. Nie ma komu uczyć. Czy będzie dalszy regres po likwidacji gimnazjów? Regresy w edukacji znamy z historii, a teraz z Afganistanu. Mroczne lata dla polskiej edukacji, z rosnąca ideologizacją PiS i ministra Czarnka, nowymi lekturami i zmianami w programie. Na ile one odpowiadają na wyzwania cywilizacyjne i technologiczne a na ile są odzwierciedleniem archaicznej ideologizacji, leczeniem kompleksów i strachów. Cofanie się do przeszłości coraz wyraźniejsze jest w polskiej szkole. Czy ten zły proces ulegnie szybkiemu odwróceniu? Oby jak najszybciej.

Z niepokojem czekam na kolejny wrzesień i nieodgadnioną dla mnie walkę z rzekomą ideologią ekologizmu czy gruntowanie cech niewieścich. 

Muzeum Czasów Szkolnych Stefana Żeromskiego, Kielce. Tablica, kreda, liczydła. I oczywiście dziennik na biurku nauczyciela (rzemienna dyscyplina akurat nie jest widoczna).

19.08.2021

Szlaki, drogi i przydroża

Ulica biegnąca od stacji kolejowej Nasielsk. Przy drodze niewykoszona roślinność, z niebiesko kwitnącą cykorią podróżnik, kocanką piaskową i wieloma innymi gatunkami. Te rośliny to najpiękniejsza część tutejszego krajobrazu.
 

Szlaki wyznaczane są przez kamienie milowe, turystyczne znaki, drogowskazy, tabliczki z nazwami miejscowości oraz… trupy. A także przez stojące przy drogach przeklęte panny.

Droga, szlak czy gościniec wiąże się z wędrowaniem, przemieszczaniem, czasem odkrywaniem nowego. Drogi mają dwa wymiary, pierwszy i oczywisty to kierunek podróży, tak jak biegnie droga. Można by napisać - podłużny. Drugi to poprzeczny, bardziej widoczny w tym, co leży przy drodze. Na przykład martwe zwierzęta, duże i małe, potrącone przez szybko przejeżdżające samochody. Padlina przyciąga padlinożerców… którzy powiększają tylko liczbę przydrożnych trupów. Drogi to także bariery trudne do przebycia, jeśli wędrujemy w poprzek, w innym niż wyznaczony kierunek.

Dla nas szlak coś łączy, dla wielu innych istot jest śmiercionośną barierą. Dla nas droga łączy dwa odległe punkty – początek i koniec (lub tylko etap) naszej wędrówki. Dla zwierząt droga jest barierą, która uniemożliwia wędrówki i przemieszczanie się, utrudnia dyspersję. Szybko jadące samochody są zabójcze dla ślimaków, żab, padalców, jeży a nawet dużych ssaków. Nie mówiąc o mnóstwie małych ptaków czy owadów. Te ostatnie na dodatek zwabiane są w nocy światłami reflektorów. Zostają tylko ślady na szybie lub karoserii…. i liczne owadzie zwłoki usiane wzdłuż dróg. Im szersza droga, tym większa bariera. Przejść trudno, można jedynie przefrunąć. Na dodatek drogi szybkiego ruchu ogrodzone są siatkami by duże zwierzęta nie wybiegały na jezdnie. Nie chcemy zagrożeń dla siebie. Zwierzęta są zamknięte niczym w ogrodzonej klatce. A może w obozie jenieckim? Gdzieniegdzie tylko zbudowaliśmy dla nich bezkolizyjne przejścia dla zwierząt.

Nas drogi łączą, ale wiele zwierząt - dzielą, izolują w małych obszarach niczym ogrodzonych rezerwatach czy na wyspach. Tak więc droga ma dwa wymiary, podłużny, który łączy, i poprzeczny, który dzieli. Zależy jak spojrzeć. Początek i otwarcie, koniec i zamknięcie.

A co robi przeklęta panna przy drodze? Rośnie. To dawna, lokalna, mazurska nazwa niebiesko kwitnącej rośliny, cykorii podróżnik. Panna, stojąca przy drodze? Musi być przeklęta, wygnana, stoi przy drodze niczym współczesna „grzybiarka”, tirówka. Nazwy lokalne roślin i zwierząt niosą ze sobą dużo niezwykłej i częściowo zapomnianej historii. Czy potrafimy je odczytać w czasie pielgrzymek czy turystycznych wędrówek, drogami, szlakami i bezdrożami?

Żeby lepiej zobaczyć to, co przy drodze, trzeba iść pieszo. Jadąc samochodem niewiele zobaczymy – tylko migające krajobrazy, żadnych szczegółów. Dlatego idź pieszo. Nie po wszystkich oczywiście drogach się da. Czasem brakuje nawet pobocza nie mówiąc o chodniku. Więc wybierze te mniej uczęszczane.

Spójrz pod nogi, przyjrzyj się uważnie, idąc polną drogą lub szutrową. Tu ruch pojazdów jest niewielki. Ale jest. Zobaczysz resztki gruzu, wypełniającego dołki i koleiny (by lepiej się jechało). Zobaczysz przeszłość, resztki cegieł, dachówek, eternitu. Czyli resztki dawnych i wyburzonych zabudowań. Już niepotrzebne, stare, zapomniane. A między niby fragmenty ceramiki, kawałki talerzy, kubków, filiżanek. Kiedyś w centrum uwagi, przy stole. Jedne pamiętają jeszcze czasy przedwojenne, inne są zupełnie nowe. Także kawałki plastiku i sprzętów gospodarstwa domowego. Wyrzucone i… przeklęte?

A potem spójrz na pobocze i zobacz co tam rośnie. Jeśli nie wykosili to zobaczysz wiele roślin, tak zwanych chwastów. Przy drodze znalazły schronienie bo na polach herbicydy, orka i tępienie na wszelkie sposoby. Kwitnące ziołami mini łąki mają szansę przetrwać przy drodze. Niczym przeklęta panna, wygnana ze wsi za jakieś przewinienia. A może to nie jej wina? Może jest tylko ofiarą gwałtu lub molestowania? Łatwiej jednak wygnać „przeklętą pannę” niż winowajcę. Gorzka cykoria podróżnik do której czasem przylatuje motyl szlaczkoń. O ile nie zginie pod kołami lub na masce przejeżdżających samochodów.

Felieton dla VariArtu (wersja wstępna)

18.08.2021

Mowa ulicy czyli zostawić po sobie ślad (ale jaki?)

 

Moja żona uwielbia wpisywać się do różnych ksiąg pamiątkowych, które spotkać można w restauracjach, galeriach, wystawach i innych przybytkach kultury. Ostatnio wspomniała, że może gdyby więcej było takich ksiąg do okolicznościowego wpisywania się, to nie byłoby tylu wandalizmów i niszczenia elewacji różnymi napisami i bazgrołami. Być może ma rację. Potrzeba sprawstwa jest w nas ogromna: wypowiedzieć się, zostawić ślad po sobie, podzielić się refleksjami lub wykrzyczeć agresję. 

Tak, ludzie chcą zostawić po sobie jakiś ślad... Na przykład zostawiamy śmieci, w miejscu gdzie byliśmy, gdzieś w górach, w lesie, w parku, nad jeziorem. "Tu byłem", oznaczam ten teren przez moment zaanektowany. Lub w formie dewastacji, coś kopnąć, rozwalić, zniszczyć - i już zaspokojone jest poczucie sprawstwa oraz zostaje ślad "tu byłem". A że jesteśmy społeczeństwem piśmiennym to zostawiamy także napisy, mniej lub bardziej składne. Tak więc, gdyby przygotować dla ludzkiej ekspresji jakieś księgi pamiątkowe lub dedykowane ściany, to może tam by wypisywali to, co im w duszy gra?

W czasie podróży i spacerów zwracam uwagę na różnorodne graffiti. Część z nich to ślad "tu byłem". Czasem wprost z podaniem imienia i daty odwiedzin. Jakaś chęć utrwalenia chwili i pozostania "nieśmiertelnym". Może i jaskiniowcy z tego powody tworzyli swoje malowidła? A że byli niepiśmienni to malowali.

Drugi typ zostawianych "napisów" to znakowanie swojego terenu. Tak jak pieski obsikują drzewa i kamienie, zostawiając swój ślad zapachowy. A ludzie zostawiają napisy lub malunki mniej lub bardziej składne. Znaki indywidualne (np. Bolec w stylizowanej kaligrafii, jakie widuję nad Łynostradą w Olsztynie) - fantazyjne znaki, stylizowane napisy, pseudonimy lub grupowe, plemienne. Najbardziej znane są napisy kibolskie lub grup chuligańskich. Oznaczają swój teren, plemiennie. Są zazwyczaj brzydkie i agresywne. Czasem w postaci męskiego członka.

Jeszcze inne to typowe graffiti i murale, w zamyśle autorów przedstawiające treści artystyczne, społeczne lub poetyckie czy polityczne. Czasem zwykłe napisy pełne emocji, czasem piękne malowane obrazy czy wlepki ceramiczne. Część z nich to szpecące wandalizmy, część to wartościowe prace upiększające krajobraz i przekaźniki niebanalnych treści. Te są nawet zamawiane i opłacane. 

Potrzeba sprawstwa w ludziach jest ogromna. I chęć zostawienia śladu czy wypowiedzi publicznej. Ja tu rządzę, to mój teren, ja tu mieszkam itd. Lub wzniosłe przemyślenia społeczne, literackie, poetyckie, artystyczne a nawet edukacyjne. 

A gdyby tak w wielu miejscach udostępnić takie książki do wpisów okolicznościowych (w sumie to w internecie jest miejsc takich wiele, w tym komentarze...)? Lub dedykowane ściany dla różnej maści grafficiarzy? Ale wpisy do księgi wymagają bardziej składnego sformułowania myśli. To poprzeczka wymagająca wysiłku.  I wpisy w tych księgach nie są tak widoczne publicznie. A przecież autorom wpisów czy malunków chodzi o widoczne wykrzyczenie jakichś treści...

Górne zdjęcie przedstawia fragment bramy wiodącej do muzeum Henryka Sienkiewicza w Oblęgorku, stojącej w alei, na uboczu. Napis pełen emocji. Można byłoby sądzić, że to fantazja i pragnienie seksualne ("Pierdole was chuje" - na podkreślenie zasługuje poprawność ortograficzna ostatniego słowa - to dowód na postępy w edukacji, w porównaniu do czasów sprzed 40-50 lat), ale nie da się tego zrobić z męskim członkiem. Wyznanie homoseksualisty? Raczej wpis z groźbą, typowy dla kultury męskiej. Seksualność jako dominacja, podporządkowanie sobie kobiety... a w tym przypadku innych męskich współmieszkańców. Tak piszą tylko faceci, zwłaszcza młodzi i pełni testosteronu. Agresja i chęć podporządkowania. Nieopodal, na drzewie rysunek męskiego członka, odwieczny symbol dominacji i oznaczania terenu. Komponuje się treściowo z napisem. Może to polemika?

Na drzwiach wspomnianej bramy są i inne znaki - wyłamany kawałek deski z drzwi (niszczenie jako przejaw zostawiania śladu po sobie), jakieś serduszko czyli wyznawanie miłości i inne słowa. Dzieło wieloautorskie składające się w nieoczekiwaną całość.


Napis na elewacji piekarni, Olsztyn. Emocje polityczne i społeczne, wyraz niezadowolenia. A co będzie jeśli ta tłumiona agresja przeniesie się z działalności pisarsko-elewacyjnej do działań bezpośrednich? Znamienne, że tego typu napisów ostatnio więcej, nawet od tych kibolskich. Co można w ten sposób wyczytać z ulicznych napisów?

Napisy i grafiki na elewacjach są widoczne dla wszystkich, Ciekawe byłoby przeczytać wszystkie wpisy w różnych księgach pamiątkowych czy okolicznościowych. Może ktoś spisał, zarchiwizował i są gdzieś w sieci dostępne? Znacie takie?

15.08.2021

Plebiscyt Klimatyczni Warmii i Mazur 2021 rozstrzygnięty (Olsztyn Green Festival)

Plebiscyt "Klimatyczni Warmii i Mazur 2021" (czytaj więcej) Gazety Wyborczej został rozstrzygnięty! Wyniki ogłoszone zostały po godzinie 21.00 w niedzielę 15 sierpnia 2021 roku w czasie Olsztyn Green Festival. Patronat honorowy nad plebiscytem "Klimatyczni Warmii i Mazur" sprawuje: Gustaw Marek Brzezin, marszałek województwa warmińsko-mazurskiego. Partnerem nagrody jest Samorząd Województwa Warmińsko-Mazurskiego.

Przede wszystkim chciałbym serdecznie podziękować wszystkim, którzy dostrzegli moje skromne działania na rzecz klimatu i środowiska oraz oddali na mnie swój głos. Bardzo miło być laureatem takiego konkursu i na dodatek startować w bardzo dobrym towarzystwie.

Przyznane wyróżnienie tym bardziej mnie cieszy, że jako głosiciel złych wieści, dotyczących zmian klimatycznych, czasem spotykam się z niezrozumieniem, a nawet niechęcią. W dawnych wiekach posłańca złych wieści wtrącano do lochu lub pozbawiano życia, w złudnej nadziei że wyrzucenie termometru uleczy chorobę. Tym razem zamiast ścięcia głowy otrzymałem nagrodę. 

Dodam, że prognozy naukowe nie są przepowiedniami czy "kasandrzeniem" lecz prognozą: jeśli będziemy postępowali tak i tak to możemy spodziewać się takich i takich rezultatów. Przyszłość zależy od nas i naszych dzisiejszych działań. Możemy uniknąć katastrofy klimatycznej ale potrzeba szybkich i zdecydowanych działań każdego z nas i wszystkich nas razem.

Z Panem Marszałkiem Gustawem Markiem Brzezinem (wtedy pełnił inną funkcję samorządową), kilka lat temu spotkaliśmy się nad jeziorem w Ostródzie, podczas akcji sprzątania świata, które zorganizowałem wraz ze studentami. To było piękne wspólne działanie na rzecz środowiska (a finalnie nas samych). W obecnym czasie tego rodzaju przedsięwzięcia nadal są potrzebne, ale już są niewystarczające. Nie wystarczy sprzątać ale trzeba zapobiegać powstawianiu odpadów. Potrzebujemy rozwiązań systemowych i proceduralnych. Korzystając więc z okazji apeluję o przeciwdziałanie wykluczeniu komunikacyjnemu wielu miejscowości naszego regionu (i całej Polski także). Wieloletni regres i likwidacja połączeń autobusowych i kolejowych spowodowała, że do około 1/3 miejscowości nie dochodzi żaden publiczny środek lokomocji. To wykluczenie komunikacyjne zmusza mieszkańców do zakupu często przestarzałych samochodów, zwiększających zanieczyszczenie powietrza i zwiększoną emisję CO2. Kupują najtańsze "stare graty" by móc dojechać do pracy, do szkoły, do lekarza czy na wydarzenia kulturalne. Rozwiązania systemowe przekładają się nie tylko na komfort życia ale i stan środowiska oraz zwiększoną emisję gazów cieplarnianych. To tylko jeden przykład. O wielu innych systematycznie piszę na niniejszym blogu (oraz na Facebooku).

Wszyscy oczekujemy dobrej jakości życia dla nas i naszych dzieci. W obecnych okolicznościach jej warunkami jest ocieplający się klimat i pogarszający się dostęp do wody. Zadbajmy więc o nie, dopóki nie jest zbyt późno. Każdy coś może zrobić a razem możemy znacznie więcej. 

Potrzeba wiedzy by rozumieć zachodzące procesy ale jeszcze bardziej potrzeba woli do działania i indywidualnych, drobnych wyrzeczeń. 

Chciałbym, aby dzisiejsze wyróżnienie nie było tyko nagrodą za działania w szlachetnej sprawie, ale aby było mocnym głosem w imieniu potrzeb nas wszystkich. Bo rzecz idzie o przyszłość młodego pokolenia i świat w jakim przyjdzie im żyć.

Bogactwem regionu są ludzie, ich pomysły, inicjatywy, działania, także te dla ochrony klimatu i środowiska przyrodniczego. Ja jestem tylko jednym z wielu.

Dziękuję za wyróżnienie.

11.08.2021

Maluję na wyrzuconych przedmiotach by jak dąb rozsiewać nadzieję na przetrwanie

 

Maluję na wyrzuconych przedmiotach by jak dąb rozsiewać nadzieję na przetrwanie. Z wielu żołędzi, które co roku wyrastają na dębie, dużo zostanie zjedzonych przez różne zwierzęta małe i duże. Inne trafią na glebę nieprzyjazną. Nawet z tych, które wykiełkują, większość zginie w wieku młodej siewki. Inne urosną ale zostaną zjedzone lub połamane zostaną zanim wydadzą kolejne owoce. Ale nieliczne wyrosną w okazałe drzewa i wydawać będą przez lata kolejne nasiona. Osobniki szybko przemijają, nawet wiekowe dęby. Ale gatunek trwa znacznie dłużej w tej sztafecie pokoleń. Zmienia się w ewolucji w kolejne gatunki. Trudno więc szybko i łatwo odczytać tę nieustającą sztafetę na drzewie życia (tym zajmuje się filogeneza). Ale ona jest. Choć trzeba podkreślić, że i życie na Ziemi nie jest wieczne...

Wiem, że zniknę, bo wszystko przemija. Ale chciałbym aby coś ocalało, aby cokolwiek pozostało jak najdłużej. Na przykład moje malowane butelki, dachówki, kamienie czy płytki ceramiczne. I liczę, że jakiś czas przetrwają razem z przekazem, jaki wraz z tymi malowanymi przedmiotami staram się pozostawić. By przetrwały - ciągle tworzę nowe, ciągle maluje. Niczym dąb, który corocznie wydaje nowe nasiona. Maluje i rozdaję. Widzę jak giną, niektóre się po prostu rozbiją, na innych zniszczy się malowany obraz, inne zostaną wyrzucone na śmietnik. Ale może krócej lub dłużej będą dostępne w przestrzeni publicznej (lub kameralnej) lub trwać będą pośrednio jako kulturowe (artystyczne) oddziaływanie, jako przekaz określonych treści, nieustannie przetwarzanych. Tak jak żołędzie zjedzone przez mysz a ta zjedzona przez sowę stanowią przepływ energii i materii w sieci troficznej. Nieustanne przetwarzanie i oddziaływanie. Ta sama energia, te same pierwiastki ale już w nowej, przetworzonej postaci. 

Maluję ginącą bioróżnorodność by ocalić choć pamięć o niej. Oraz by wywierać wpływ na emocje i skłonić do ochrony ginącego świata. Maluję na rzeczach wyrzuconych, pozornie niepotrzebnych. To nawiązanie do recyklingu, reusingu i upcyklingu. Malowanie niczym praca Syzyfa. Co i jak długo przetrwa, także w formie przetworzonej w ogromny ekosystemie kulturowym? 

Zapraszam na Street Art Festiwal w Olsztynie (już 18 września 2021 r.). Poszumimy razem, niczym dęby w lesie, pomalujemy, porozmawiamy. Coś może po nas wartościowego pozostanie... poprzez wypowiedź artystyczną, widoczną w przestrzeni ulicznej miasta oraz w naszych osobistych przeżyciach i refleksjach.

PS. Ilustracja fotograficzna pochodzi z pleneru Malality w ogrodzie Pałacu Młodzieży w Olsztynie.

10.08.2021

Dworce kolejowe coraz bardziej puste, te stare i te nowe

 

Wakacyjne podróże po Polsce skłaniają do refleksji. Od wczesnego dzieciństwa podróże kojarzą mi się z dworcami kolejowymi. Przesiadki, poczekalnie, oglądanie zabawek w dworcowych kioskach, stanie na peronie i zmieniające się pociągi. Wtedy jeszcze kursowały parowozy a dworce kolejowe tętniły życiem. 

Minęło kilkadziesiąt lat. I dworce wydają się mocno opuszczone i puste. Bez wątpienia dużo mniej ludzi podróżuje koleją. Wiele linii zamknięto, zlikwidowano sporo połączeń. Pociągi skały się krótsze, lokalnie kursują szynobusy. Zupełnie inny świat.

Niektóre z zabitymi oknami i drzwiami, powoli się rozpadają. Umierający świat mojego dzieciństwa. Inne pięknie odrestaurowane, jeszcze inne zbudowane zupełnie od nowa. Co dziwne, te nowe też są puste. Stoją biletomaty, paczkomaty, czasem tylko jakaś czynna kasa biletowa. Wszystko zautomatyzowane. Kawiarnie nie działają... bo nie ma klientów. 

Czuję, że czas upływa a świat się zmienia. Inaczej podróżujemy, mniej spotkań z ludźmi, więcej korzystania z automatyzacji. Bilet można kupić sobie online z wykorzystaniem własnego telefonu. Podobnie ze sprawdzeniem rozkładu jazdy. I w rezultacie na dworcach kolejowych mniej jest obsługi, mniej ludzi. Zniknęły dawne rozmowy na poczekalni i w pociągach. Siedzimy czytając książki lub parzą w ekrany smartfonów. Niby obok siebie ale każdy w swoim świecie.

Jakość pusto.

Mój świat powoli odchodzi...

Ale ja dalej podróżuję pociągami. Czekam na dworcach lub przystankach i patrzę na zmieniający się świat.



1.08.2021

Na tej łące las już jest, tylko nierównomiernie rozłożony



Przyszłość już jest, tylko nierównomiernie rozłożona*. Dotyczy to wielu aspektów naszego życia: edukacji, techniki, społeczeństwa, literatury itd. Wokół nas już są widoczne idee, które w przyszłości będę odgrywały kluczowe role w społeczeństwie. Ale są i takie, które zostaną zapomniane i wyrzucone na śmietnik historii. Jak odróżnić jedno od drugiego by na siłę nie zawracać Wisły kijem i nie inwestować w fabrykę lamp naftowych w wieku XXI? Jedni widzą przenikliwej, inni nie. Z tego rodzi się napięcie a czasem nawet konflikt. 

Stoisz na łące i być może nie dostrzegasz, że las już rośnie, jest tylko nierównomiernie rozłożony. Wśród bylin i roślin zielnych rosną już młode siewki drzew. Trudno je szybko dostrzec. Trzeba się rozejrzeć, wpatrzeć. I trzeba mieć wiedzę by rozpoznać po liściach, że są to młode drzewka a nie "chwasty". Potrzeba jest więc wiedza botaniczna. Biolodzy dostrzegają ten rosnący las szybciej. 

Te młode drzewka już rosną. Na razie mają kilkanaście centymetrów wysokości czyli mniej lub tyle samo co byliny. Lecz one rosną i za jakiś czas urosną na kilka metrów, potem kilkadziesiąt. I wtedy siedlisko diametralnie się zmieni: z nasłonecznionej łąki zielnej zmieni się w cienistą puszczę. W wyniku zachodzącej sukcesji ekologicznej ze zbiorowiska roślin zielnych i bylin powstanie zbiorowisko leśne. Drzewa śmigając ku słońcu zacienią powierzchnię gleby. Wiele roślin zielnych i bylin wygnie (nie będzie ich nawet w runie) bo siedlisko się zasadniczo zmieni. Niektóre zostaną oraz pojawią się inne gatunki. Może gdzieś na polanach, na obrzeżach, przetrwają gatunki łąkowe, niczym w skansenie czy rezerwacie. Bo przeszłość także jeszcze jest, tylko nierównomiernie rozłożona.

Na razie jest w większości łąka. Lecz diaspory w glebowym banku nasion już są. Leżą i czekają (ich obecność wynika z przeszłości oraz sąsiedztwa). Jednocześnie nowi koloniści systematycznie przybywają, kiełkują i rosną. Nie wszystkie są drzewami przyszłości.

Idee przyszłości są wokół nas. Rosną niestrudzenie. A kosiarze zawracający Wisłę kijem opowiadają o łące i wiankach z mniszka lekarskiego. Bronią się przed przyszłością, która już rośnie. Pamietając o przeszłości lepiej chyba wytężać umysły i przygotować się na stające się jutro. Jeśli dostrzeżesz przyszłość to przygotujesz się na zbieranie żołędzi a nie siana.


* "O przyszłości nie da się nic nowego powiedzieć. Przyszłość jest teraz, tylko nierówno rozłożona." Pierwsze zdanie z tego cytatu (wypowiedź należy do Williama Gibsona, ur. 1948, amerykańskiego pisarza) słyszałem już kilkakrotnie. Teraz dopiero poszukałem i sprawdziłem. Bo nie pamiętałem autora.