25.09.2025

Babie lato na kilka sposobów z dygresjami edukacyjnymi, kulturowymi oraz dotyczącymi AI

Jesienna pajęczyna ale nie babie lato. Akurat nie miałem odpowiedniego zdjęcia w swoich zasobach.
 

Gdy byłem uczniem to prace domowe zadawał mi nauczyciel. Trzeba było się czegoś dowiedzieć i skomponować własną odpowiedź, napisać własne wypracowanie czy rozprawkę. Teraz „wzywany jestem do tablicy” przez studentów i dziennikarzy. To ich pytania są swoistą pracą domową lub odpowiedzią przy tablicy lub pisemną pracą klasową. Różnica jest tylko taka, że nie ma ocen wstawianych do dziennika. Czasem trzeba odpowiedzi udzielić szybko, z marszu, innym razem mam czas na przygotowanie, na przemyślenie i poszukanie dodatkowych danych czy informacji, na konsultacje. Wszystkiego nie wiem i nie mam zarchiwizowanego w głowie. Przydatna jest więc wiedza wspólna, konektywna i kumulatywnie gromadzona przez tysiąclecia.

Kiedy pani redaktor z P.A.P. poprosiła o wywiad w sprawie babiego lata, to miałem kilka godzin na przygotowanie się. Ale po wywiadzie urodziły się dodatkowe refleksje i dodatkowe wątpliwości. Babie lato wydało się tematem banalnym i oklepanym. To, co wiedziałem o jesiennych niciach pajęczych, wystarczyłoby na prostą i szybką odpowiedź. Ale czy jest sens opowiadania banalnych rzeczy, żeby to dalej w mediach się rozchodziło? Może udałoby się powiedzieć coś więcej? Na przykład o dyspersji, o fragmentacji środowiska. Zajrzałem do różnych źródeł i sam się dowiedziałem nowych dla mnie informacji i interpretacji. Bo są takie prace domowe i pytania, które rozwijają.

Sprowokowany pytaniem na gorąco pokusiłem się o interpretację pochodzenia babiego lata: dlaczego ten czas i to zjawisko przyrodnicze nazywane jest babim latem? Na myśl przyszło mi skojarzenie, że babie lato mogło się wiązać z przędzeniem przez kobiety (baby), w okresie już po żniwach, na zakończenie lata i początek jesieni. Przęśliki i kołowrotek, przędzenie dalekie od technologicznej automatyzacji. Trzeba było wiele pracy by zebrać przędzę, z której da się utkać ubranie. To moja osobista próba odtworzenia źródeł kulturowych. Wydaje się sensowna i dobrze merytorycznie zakorzeniona. Wszak moje skojarzenie wiązało się nie tylko z wiedzą biologiczną i nicią pajęczą, ale wynikało też z wcześniejszych lektur etnograficznych i poznawania dawnego życia ludzi (wiedza biologiczna i etnograficzna). Wyjaśnienie wydaje się logiczne, dobrze wiąże się z przeszłością, ale czy rzeczywiście jest prawdziwe? Czy ja po prostu nie halucynuję tak samo jak AI? Podobne wyjaśnianie rzeczywistości towarzyszy ludzkości od samego naszego zarania. Niektórzy tworzą je na gorąco, inny korzystają z wcześniej zasłyszanych. Jedni tworzą inni są odtwórczy z małą tylko dozą twórczej aktualizacji.

Jak stare mogło być babie lato w kulturze? Jak szukać odpowiedzi na to pytanie? Interpretacje na bazie współczesnej wiedzy mogą być mylące i zwodnicze. Sam dokładniej sprawdziłem to kiedyś na przykładzie bawarki (rodzaj herbaty z mlekiem i wcale nazwa nie pochodzi od Bawarii) i kilku innych pojęć. Na przykład wieś Bożewo, koło której kiedyś mieszkałem. Zapomniana przeszłość więc fantazjujemy, przykładamy do współczesnych warunków i współczesnej wiedzy. Bożewo kojarzy się z bogiem (wskazuje na to także ortografia), więc kusi by doszukać się źródeł słownych w bogu. Jest to wieś kościelna więc jakiś związek z Bogiem ma. Można by oczywiście pokusić się o czasy przedchrześcijańskie i doszukiwać się jakiś związków z praktykami przedchrześcijańskimi. Bardzo łatwo byłoby stworzyć wiarygodnie brzmiącą opowieść o zapomnianym, pogańskim miejscu kultu. Z racji zainteresowań genealogicznych przeglądałem historyczne dokumenty z różnych lat. Z zaskoczeniem odkryłem, że kiedyś wieś zapisywana była jako Borzewo. A więc jej nazwa wywodzi się zapewne od imienia Borek, Boruta, zasadźcy lub założyciela tej wsi. Jak zmieniło się Borzewo w Bożewo? Za sprawą zaborów. W rosyjskiej cyrylicy nie ma rozróżnienia na ż i rz. Po odzyskaniu niepodległości ponownie nazwa z cyrylicy wróciła do zapisu łacińskiego (i są tego ślady w dokumentach). Taka sama wymowa lecz teraz zapisano jako Bożewo. I gdybyśmy nie znali tych zawiłości z zaborami i wcześniejszymi zapiskami, moglibyśmy zupełnie opacznie interpretować pochodzenie nazwy. Podobnie może być i z babim latem. Czym by to się różniło od halucynowania i kreatywności słownej AI? Wnikliwe sprawdzanie zawsze jest potrzebne. Coraz bardziej się skłaniam do opinii, że dzięki AI poznajemy bardziej siebie, tak jak w lustrze. Jakbyśmy z boku patrzyli na ludzką kulturę. Czego chcemy: piękna i dobrze (spójnie) wyglądającej opowieść czy rzetelnej wiedzy, opartej na faktach i uzyskanej metodami naukowymi?

Jak uzupełniałem swoją wiedzę o babim lecie? Najpierw wpisałem w Google i tam na samej górze była skrótowa informacja (generowana przez AI). Dodatkowo zapytałem także Gemini i Copilota, otrzymałem spójny i obszerniejszy tekst, wyglądający bardzo wiarygodnie. Ale poszukałem innych źródeł, bardziej pierwotnych. Dotarłem do oryginalnych wpisów na stronach internetowych, z których korzystał Copilot i najpewniej Gemini (choć nie podawał źródeł). Szukałem w książkach w domowej biblioteczce, ale nie miałem za dużo odpowiednich książek. Czy te źródłowe informacje, zawarte na dwóch stronach, to współczesne interpretacje (może nawet fantazje) czy efekt rzetelnych i żmudnych badań etnograficznych i kulturowych?

Szukać w książkach czy pytać AI? I jaką mam pewność, że dostanę wiarygodne informacje a nie ładnie wyglądające halucynacje czy literackie fantazje? Krytyczne myślenie i weryfikacja źródeł to kompetencja cały czas niezbędna i użyteczna. Pozyskiwane dane konfrontowałem z własną wiedzą. Jeśli były spójne to przyjmowałem za wiarygodne i warte wykorzystania. Ale czy to dobre podejście?

Masz pytanie? Idź, zapytaj, Tylko kogo? Przez dziesiątki tysięcy lat, w kulturze oralnej, trzeba było zapytać kogoś innego, najlepiej kogoś starszego o siwych włosach. Żyliśmy w małych społecznościach więc wybór był niewielki. Czy plemienni starcy płci obojga wymyślali interpretacje czy też bazowali na zweryfikowanej wiedzy? Pewnie jedno i drugie. Czasem w wędrówce do odpowiedniej osoby można było spędzić wiele lat. Potem przyszła kultura pisma i powiększające się księgozbiory. Większa wiedza lecz też trzeba umieć szukać w księgozbiorach i ocenić wiarygodność autorów. Konektywizm nie pojawił się nagle z inetrentem. Teraz mamy szybszy i łatwiejszy dostęp do źródeł. AI szybko nam wygeneruje zgrabnie wyglądające podsumowanie lub odpowiedź. I też bazuje na wcześniejszym dorobku ludzkości. Konektywizm to umiejętność docierania do informacji: wiem gdzie szukać, wiem gdzie pytać i wiem jak i jakie zadać pytanie. To samo dotyczy źródeł ludzkich, bibliotecznych czy tych z AI.

Szybka informacja od AI okazała się bardzo zbieżna z tym, co sam znalazłem na stronach internetowych podsuniętych przez wyszukiwarkę i z tym, co znalazłem w książkach z mojej podręcznej biblioteczki. Jednak jak sam szukam, to mam większą pewność, że otrzymuję coś wiarygodnego. Wkładam większy wysiłek, więcej spędzonego czasu to i mam większy szacunek do tak pozyskanych informacji. Ale to też może być złudzenie, związane z wkładem energii. Bo czyż rzetelność może być mierzona włożonym wysiłkiem i trudem?

Co to jest babie lato? Pomijając współczesną wiedzę, że jest to pora roku i konkretne zjawisko atmosferyczne oraz przędza małych pająków, służącą do lotu latawcowego i dyspersji, bo o tym będzie niżej. Jedna z popularnych hipotez wiąże się z przędzą babiego lata, czyli pajęczyną, którą można zobaczyć w powietrzu w ciepłe, jesienne dni. Te delikatne, srebrzyste nitki, niesione przez wiatr, przypominały ludziom siwe włosy starszych kobiet (o siwych włosach kobiet nie pomyślałem w swoich pierwszych wyjaśnieniach), a także z przędzą, snutą przez staruszki. Co ciekawe, w niektórych regionach ta pajęczyna była wręcz uważana za przędzę Matki Boskiej lub wróżek, stąd inne nazwy, np. „przędza Matki Boskiej”. W dawnych wierzeniach pajęczyny były uznawane za przędzę wróżek, bogiń losu (np. greckie Parki czy germańskie Norny), które przędły „nić życia”. Być może więc jest to interpretacja mocno i solidnie zakorzeniona w naszej kulturze. W polskich podaniach mówi się o „przędzy Matki Boskiej”, rzuconej na ziemię jako przypomnienie o nadchodzącej zimie i potrzebie przygotowań.

Przędzeniem na przęślikach, czy później na kołowrotkach, zajmowały się nie tylko babcie o siwych włosach lecz wszystkie kobiety. Przędzenie i tkanie w wielu kulturach było „babską” robotą. Mężczyźni zajmowali się innymi pracami i obowiązkami. Na dodatek przędza jedwabna jest bardzo delikatna, wyrób najwyższej jakości. Żadne ludzkie palce tak nie uprzędą. Marzenie o tkaninie idealnej. Stąd może pojawiają się w interpretacjach wróżki i Matka Boska? Należało by teraz dokładnie prześledzić całe piśmiennictwo i być może różne opowieści, by naukowo zweryfikować takie interpretacje. Czy ślady takich właśnie interpretacji znajdziemy w dawnej kulturze? A może to zupełnie niedawne wytwory literatury mówionej i pisanej?

Inna hipoteza odnosi się do dawnych wierzeń słowiańskich, w których okres ten był czasem odpoczynku dla ziemi, którą symbolicznie przedstawiano jako kobietę-matkę. "Babie lato" oznaczałoby zatem "lato dla bab", czyli czas, w którym staruszki mogły cieszyć się ostatnim ciepłem przed nadejściem zimy (w tradycji wiejskiej było znane lokowanie starszych osób „na wycugu”, bez ogrzewania w czasie zimy, aby szybciej odeszły z tego świata). „Babie lato” bywa też metaforą późnego okresu życia — ciepłego, spokojnego, pełnego refleksji. Tak jak jesień po lecie, tak „babie lato” jest symbolem dojrzałości i piękna mimo przemijania.

Termin babie lato obecny jest w języku (i kulturze) polskiej, białoruskiej, czeskiej, rosyjskiej. Byłby to więc wytwór słowiański? W innych językach też istnieją podobne określenia: np. niemieckie Altweibersommer (dosł. „lato starych kobiet”) co mogłoby wskazywać na wcześniejsze praindoeuropejskie, pochodzenie. Ewentualnie na późniejszy przepływ międzykulturowy między Słowianami a Germanami. W języku angielskim Indian summer ma bardziej kolonialne konotacje i pierwotnie odnosiło się do okresu ciepła po żniwach, często kojarzonego z rdzennymi mieszkańcami Ameryki. Szwedzkie Brittsommar pochodzi od św. Brygidy (Britt), której dzień przypada 7 października. Kojarzone z łagodnym światłem, ciszą, przejściem między porami roku. Włoskie – Estate di San Martino „Lato św. Marcina” odnosi się do 11 listopada. W kulturze włoskiej to czas radości, winobrania, ostatnich ciepłych dni. Z kolei duńskie flyvende Sommer „Latające lato” — odnosi się do unoszących się na wietrze pajęczyn. Natomiast węgierskie – ökörnyál („ślina wołu”) ma silny związek z życiem koczowniczych pasterzy. Pajęcze nici kojarzyły im się ze śliną bydła, zwisająca z pyska.

Jeszcze inna hipoteza wskazuje na połączenie słowa "babi" z dawno zapomnianym znaczeniem, które mogło odnosić się do czegoś słabego, ulotnego i nietrwałego, tak jak to krótkie, jesienne ocieplenie (szczegóły meteorologiczne niżej). Wiele dialektów używało słowa "baba" w znaczeniu "stara kobieta", co miało również konotacje związane z mądrością i końcem pewnego cyklu.

Podsumowując, najczęściej spotykane i najbardziej logiczne wyjaśnienie wiąże się z pajęczyną, która unosi się w powietrzu i przypomina siwe włosy oraz cienką przędzę jako efekt pracy kobiet, ale wszystkie te interpretacje w ciekawy sposób łączą ten zjawiskowy okres w przyrodzie z postacią starszej kobiety lub kobiety w ogóle. Może to jakiś ślad po kulturze matriarchalnej lub tylko z mitem o prządkach ludzkiego losu.

Sięgnąłem do starej książki Erazma Majewskiego z nazwami roślin i zwierząt. Jest tam i babie lato jako ludowe określenie dla wierzbówki kiprzycy zwanej także wierzbówką wąskolistną (Chamaenerion angustifolium), rośliny z rodziny wiesiołkowatych (Onagraceae). Jest to roślina synantropijna, rosnąca na skrajach lasów, wiatrołomach, porębach, żwirowiskach, terenach kolejowych, nieużytkach, przydrożach, łąkach i pastwiskach oraz w siedliskach naturalnych takich jak lasy. Rośnie szybko a na zasiedlonym terenie zagłusza inne rośliny tworząc gęste, jednogatunkowe, zwarte łany. Nie dostrzegam żadnego związku z wcześniej wymienionymi, kulturowymi znaczeniami babiego lata. Dlaczego więc nosi taką ludową nazwę? Jest najwyraźniej jeszcze wiele do odkrycia. 

Inne gatunki z nazwami ludowymi, zawierające słowo „baba”: babi gnój, babia jagoda, babia dupa, babia rzyć, babiasów, babienica, babieuszy babie zęby, babie żebro, babi kęs, babo korzeń, babikrówka, babimór, babinka, babirusa, babka (wiele różnych roślin, ryb). Jak widać baba często gości w ludowych nazwach roślin i zwierząt.

Ale przejdźmy do wyjaśnień przyrodniczych. Co to jest babie lato? To termin określający dwa zjawiska w przyrodzie: 1 (znaczenie meteorologiczne) okres ciepłej i słonecznej pogody na początku jesieni (u nas na przełomie września i października), często określany także jako "złota polska jesień". 2 (znaczenie biologiczne) unoszące się w powietrzu cienkie nici przędne, wytwarzane przez niewielkie pająki, które unoszą je na duże odległości w celu rozprzestrzeniania się. Oba są ze sobą powiązane, bo zjawiska pogodowe sprzyjają tym konkretnie zjawiskom przyrodniczym. O tym niżej.

Oba są ze sobą powiązane, bo właśnie podczas tych ciepłych dni pająki najczęściej wypuszczają swoje nici. Tyle tylko, że pająki snują takie nitki nie tylko w Europie i nie tylko jesienią. Babie lato, to okres ciepłych, słonecznych dni, który pojawia się po pierwszym jesiennym ochłodzeniu, często już po przymrozkach. W Polsce zazwyczaj występuje w październiku lub listopadzie, choć czasem daje o sobie znać wcześniej. Towarzyszy mu spokojna aura, brak silnego wiatru. Może to najlepsze warunki dla pajęczych podróży? Babie lato to charakterystyczne, unoszące się w powietrzu nici pajęcze. Nici, służące do unoszenia się w powietrzu. Tak więc nie każda pajęczyna jest babim latem.

Z meteorologicznego punktu widzenia za babie lato odpowiadają procesy atmosferyczne, związane z gigantycznymi meandrami w przepływie powietrza, które powstają wskutek obrotu Ziemi. Jesienią te fale mogą ulec blokadzie cyrkulacji, co oznacza, że typowy ruch układów pogodowych z zachodu na wschód zostaje wstrzymany. W efekcie nad Europą Środkową zaczynają dominować stacjonarne układy ciśnienia, takie jak Wyż Syberyjski, który sprowadza suche i ciepłe powietrze kontynentalne. Ponieważ ląd jest jeszcze nagrzany po lecie, a powietrze stabilne i bezwietrzne — mamy kilka dni pięknej pogody, czyli właśnie babie lato. Być może tworzą się dogodne warunki elektrostatyczne, sprzyjają żeglowaniu w powietrzu na jedwabnych nitkach. Na kształtowanie się „babiego lata” na terenie środkowo-wschodniej Europy (w tym Polski) oraz południowej Azji, decydujący wpływ ma Wyż Południowoazjatycki (czasem Wschodnioeuropejski), słabnący w okresie zimowym.

Zjawisko babiego lata występuje nie tylko w Polsce, w Europie obserwujemy je od Serbii po Finlandię, także w Ameryce Północnej. Samo zaś unoszenie się małych pająków na jedwabnych niciach występuje i na innych kontynentach. Te migrujące pajączki, niczym na latawcach, są elementem aeroplanktonu.

Jedwabne nitki babiego lata są produkowane przez młode pająki, które wykorzystują je do tzw. balonowania — czyli przemieszczania się z miejsca na miejsce, unosząc się na wietrze. Poprawniej należałoby nazwać latawcowaniem, bo nici unoszą się tak jak latawce na wietrze. 

To zjawisko jest nie tylko piękne wizualnie, ale też fascynujące biologicznie. Pająki wspinają się na źdźbła trwa i przędą jedwabne nici, pochwytywane przez wiatr. Unoszą się i mogą pokonać nawet kilometrów, szybując  w poszukiwaniu nowych siedlisk. Typowa biologiczna dyspersja. Niektóre dane wskazują, że pajączki mogą regulować swój lot, np. przez zwijanie (skracania) i rozwijanie (wydłużanie) nici w czasie lotu. Jak rozpoznają dogodne dla siebie siedlisko? I czy ulatują w powietrze tylko raz, czy może po nietrafnym wylądowaniu podejmują kolejne próby? Ze względu na rozmiary trudno będzie takie badania zaplanować i wykonać. Małe pajączki to nie ptaki, którym można założyć obrączki na nogę lub przyczepić nadajniki radiowe. 

Dlaczego pająki „latają” jesienią? Jesienią warunki są idealne: ciepłe, bezwietrzne dni sprzyjają unoszeniu się nici. Stabilna atmosfera pozwala na długie loty bez ryzyka gwałtownych zmian pogody. Młode pająki szukają nowych siedlisk  to ich „podróż w dorosłość” i poszukiwanie nowych terenów, nowych siedlisk, by po przezimowaniu rozpocząć nowe życie kolonizatora. Dyspersja jako uniwersalna cecha organizmów żywych. A bez wątpienia zalecieć można dalej niż zajść na swoich małych odnóżach. Owady w tym celu "wynalazły skrzydła a pająki szybowanie na nici. Ale to rozważanie ma ograniczenia. Na jedwabnym latawcu uniesie  się tylko mały pajączek. Dzięki siłom elektrostatycznym i lekkiej masie (często poniżej 1 mg!) pająk może wznieść się nawet na wysokość do 1500 metrów.
Lot może trwać od kilku minut do kilku godzin a pokonany dystans sięga nawet kilkuset kilometrów.
Wiosną też się to zdarza, ale jesień to szczyt sezonu pajęczego latawcowania na półkuli północnej.
To czas, gdy wiele gatunków kończy cykl rozrodczy, związany z sezonem wegetacyjnym a młode osobniki szukają nowych terenów. 

Nici przędne, nazywane babim latem, wytwarzane są zwykle przez młode pająki obu płci, z gatunków o niewielkich rozmiarach, zaliczanych do wielu rodzin. Masa ciała większości pająków zbadanych w aeroplanktonie USA i Australii mieściła się w przedziale 0,2–1,0 mg. Ich wędrówki na półkuli północne są obserwowane przez cały rok. Najliczniej wędrują w okresie od maja do października. Ważną rolę w locie pająków z wykorzystaniem nici przędnych może odgrywać elektrostatyka.
 
Babie lato zależy od układów ciśnienia, temperatury powietrza i stabilności atmosfery. Wszystkie te czynniki są podatne na globalne zmiany klimatyczne. Cieplejsze jesienie mogą sprawić, że babie lato będzie częstsze lub dłuższe, ale... może też zaniknąć jako wyraźne zjawisko, bo nie będzie już „kontrastu” po ochłodzeniu. Ponadto zmiany w prądach strumieniowych, które odpowiadają za blokady cyrkulacji, mogą wpływać na to, czy i kiedy pojawi się babie lato. Globalne ocieplenie klimatu to także 
więcej ekstremalnych zjawisk, wzrost liczby gwałtownych burz, opadów czy nagłych ochłodzeń może zakłócać spokojną aurę typową dla babiego lata. Nawet jeśli temperatury są odpowiednie, większa wilgotność i zachmurzenie mogą sprawić, że nie odczujemy typowego „babiego lata”. Czy zmiany klimatu mogą wpłynąć na babie lato? Tak, choć dokładnie nie wiemy jak. Możemy spodziewać się
większej nieprzewidywalności (pajęcze babie lato może pojawić się w nietypowym czasie lub wcale) oraz zmiany jego charakteru (zamiast kilku dni spokojnego ciepła, możemy mieć krótkie „okienka pogodowe” przerywane nagłymi zmianami). 

Co nowego i oryginalnego jest w powyższym tekście (eseju, rozprawce, wypracowaniu)? Wykorzystałem wiele róznych informacji z przepastnej kultury ludzkiej, z zakresu biologii, etnografii, korzystałem z tego co zaczerpnąłem w ciągu kilkudziesięciu lat życie, wielu lat badań terenowych, z wyszukanych źródeł tuz przed pisaniem. Oryginalna jest zapewne kompozycja słowna? Oryginalny układ argumentów okraszony własną refleksją. Mam nadzieje, że to coś więcej niż statystyczna papuga AI? Ale jak bardzo? Analizując AI w działaniu nabieram mocniejszego przekonania, że AI jest do nas bardzo podobna. Albo odwrotnie. 

23.09.2025

Warmia i magia czyli krwiopijne demony z przeszłości i etyczne wykorzystanie AI


Poproszony zostałem o prelekcję popularnonaukową, poświęconą owadom groźnym i mitycznym, na spotkaniu miłośników literatury fantasy. Postanowiłem połączyć wiedzę biologiczną z etnograficzną. A że samo słuchanie wielu wystąpień, jedno po drugim, może być nużące dla odbiorców, to zaplanowałem aktywność słuchaczy. Czyli nie tylko sama prelekcja lecz i warsztaty. Co można zrobić w ciągu 50-60 minut? W przekazie ukrytym (w dalszym planie) jest wiedza z zakresu neurobiologii, z uwzględnieniem tego jak funkcjonuje ludzki mózg i jak funkcjonuje kultura (przekazywanie wiedzy, przekazywanie mitów i opowieści). Posłuchaj, ale swoją aktywnością tworzenia postaci bohatera przetwórz nową wiedzę i połącz z tym co już wiesz. Zatem słuchanie i przetwarzanie. Kolejnym krokiem jest poszukiwanie dodatkowych informacji. A na koniec "opowiedz to innym". Dlatego prelekcja połączona jest w warsztatami pisania (od karty postaci do krótkiej opowieści) i rysowaniem (analogowym, kredkami lub tworzeniem ilustracji z prostymi narzędziami AI).

Ponieważ wśród niektórych potencjalnych uczestników pojawiły się kontrowersje wobec wykorzystania sztucznej inteligencji, uzupełniłem swoje wystąpienie o krótką dygresję, dotyczącą etycznego wykorzystania AI. To nie narzędzie czyni plagiat lecz sposób wykorzystania tego narzędzia. A skoro AI jest już wokół nas, to warto ją lepiej poznać wraz z szerszym kontekstem etycznym. Bo na przykład czy warto tworzyć proste i banalne ilustracje z AI z jednoczesnym zużyciem dużej ilości energii i wody do chłodzenia serwerów? Cokolwiek czynisz patrz końca.

W pewnym sensie dobrze się ta wyartykułowana gdzieś w mediach społecznościowych kontrowersja komponuje z moją prelekcją. Boimy się tego, czego nie znamy. Kiedyś to były świtezianki, kłobuki, wodniki itp. Teraz za takiego groźnego demona w naszej kulturze robi AI. Ale przyniosę na prelekcję odpowiednie artefakty, które ochronią przez rzuceniem uroku na słuchaczy (magia i zaklęcia ochronne) przez niecną AI. Będzie całkowicie bezpiecznie. Będzie popularnonaukowo (biologia, etnografia, neurobiologia, AI w kulturze) i z humorem. Liczę, że uczestnicy właściwie odczytają dowcip i odróżnią wiedzę popularnonaukową od fantazji a literaturę faktu od literatury fikcji. Będzie także maść czarownic do latania, chętni będą mogli wypróbować na sobie. Tak, tak maść czarownic do latania całkiem na poważnie z rzetelną, naukową podbudową (a magia tylko w kontekście etnografii). Pisanie promptów jest jak rzucanie zaklęć, coś pomylisz w formule i wychodzi zupełnie inny efekt końcowy... Zatem dokładnie, starannie i z głęboką wiedzą jak to działa.

Prelekcja połączona z warsztatami pisania krótkich opowieści fantasy. Demony słowiańskie zaklęte w nazwach owadów: świtezianki, rusałki, topielice, bagniki, wieszczyce, ćmy, żyrytwy, krwiopijne owady dokuczające nam na co dzień. Dlaczego dawni entomolodzy nadawali takie nazwy zwyczajowe owadom? Po wysłuchaniu prelekcji odbędą się krótkie warsztaty z pisania opowieści z wykorzystaniem narzędzi sztucznej inteligencji. Oraz generowanie grafiki jako ilustracji do tej opowieści. Wszystko w sposób etyczny. Będą także kredki i papier. Kto chce, wykona swoją ilustrację w pełni analogowo i kredkowo. 

Wykorzystanie AI bardziej nadaje się do fantasy i literatury fikcji niż literatury faktu. Bo konfabuluje i halucynuje (ludzie też tak robią), dlatego trzeba sprawdzać, weryfikować podawane przez AI "fakty". Gdy tworzymy opowieść w pełni fantastyczną, pilnujemy jedynie spójności a nie poprawności wszystkich faktów, detali z opowieści. Bo sami ustalamy co jest z czym i jak powiązane. Dlaczego fantasy tak pociąga? Bo daje poczucie sprawstwa, nie wymaga dużej erudycji, tworzy się własny świat, tak jak rysowanie dowolne w porównaniu do  kopiowania obrazów dawnych mistrzów. Nie trzeba więc długo stać w kolejce by móc tworzyć.

Organizatorzy Warmii i Magii (i ja również) dbają o to, by sztuczna inteligencja była wykorzystywana wyłącznie w sposób etyczny. Wszystkie narzędzia stosowane podczas wydarzenia są weryfikowane pod kątem zgodności z prawami autorskimi i zasadami odpowiedzialnego użycia. Naszym celem jest pokazanie, że nowe technologie mogą wspierać, a nie naruszać ogólnoludzki dorobek intelektualny. Podobnie z literaturą pisaną przez ludzi z krwi i kości. To nie narzędzie decyduje o etycznym lub nieuczciwym produkcie tylko sposób wykorzystania tegoż narzędzia. Zwykłym piórem i w pełni odręcznie można popełniać plagiaty lub głębokie i nieoznaczone zapożyczenia od innych autorów.

Zapraszam na spotkanie o magii i popularyzacji nauki pt. Krwiopijne demony z przeszłości i etyczne wykorzystanie AI. Więcej o wydarzeniu https://warmia-i-magia.olsztyn.pl/

Zdjęcie wyżej z warsztatów streetartowych, malowania na poremontowych płytkach. Tworzyć można na różne sposoby. W 2025 roku poza malowaniem kamieni pisaliśmy bajki edukacyjne z AI. Można zobaczyć rezultaty tu https://wakelet.com/wake/sYNmLD3a683mvo9xQGZPA

22.09.2025

Szerszeń czarny (azjatycki), spotkany na bazarze we Francji

Szerszeń azjatycki (Vespa velutina)


Zazwyczaj widzimy to, na co nasz umysł jest już przygotowany. Dostrzegamy to, co znamy w jakikolwiek sposób. Widzimy nie tylko oczami ale i mózgiem (w tym naszymi emocjami i uprzedzeniami). Tak było i z moim spotkaniem z szerszeniem azjatyckim. Wcześniej już o nim słyszałem. Gdy więc zobaczyłem na straganie, pod koniec sierpnia br. w środkowej Francji, jak przysiadał na omułkach, to poczułem wewnętrzną radość, że oto widzę to, o czym tylko czytałem. Przyjemny dreszczyk emocji i odrobina sensacji. Podobnie było kilka lat temu z czarną pszczołą, zadrzechnią. Też najpierw ją zobaczyłem we Francji.

Wróćmy do szerszenia. Widziałem zdjęcia i informacje, że pojawił się w Europie. Zobaczyłem to, co już znałem. Szerszeń ten jest bardzo czarny, trudno go pewnie wypatrzyć na zamieszczonym wyżej zdjęciu. Telefonem komórkowym nie udało mi się zrobić dobrego zdjęcia. To szybki owad. Nie udało się zbliżyć z aparatem blisko opisywanego owada. Pochodzi z Azji, więc nazywany jest azjatyckim. Ale rodzi to nieporozumienia. Bo bardziej znany jest inny szerszeń azjatycki - Vespa mandarinia. W wielu filmach występował i ciągnie się za nim mit grozy i strachu. Ten jest azjatycki ale zupełni inny gatunek. 

Szerszeń azjatycki to potoczna nazwa, odnosząca się do głównie do dwóch gatunków szerszeni pochodzących z Azji - Vespa mandarinia i Vespa velutina. Tern ostatni zwany jest też po polsku szerszeniem czarnym lub szerszeniem zółtonogim. Bo jest z Azji, jest czarny i ma żółte odnóża. Która nazwa się przyjmie w polskim języku?

Szerszeń azjatycki (Vespa velutina), zwany również szerszeniem czarnym, to gatunek, który w ostatnich dwóch dekadach stał się jednym z najbardziej znanych inwazyjnych owadów w Europie. Zapewne ze względu na mylenie go z groźniejszym szerszeniem azjatyckim Vespa mandarinia. A media, także te społecznościowe, uwielbiają emocja, a zwłaszcza strach. Choć na pierwszy rzut oka może przypominać naszego rodzimego szerszenia europejskiego, jego obecność budzi ogromny niepokój, szczególnie wśród pszczelarzy. Strach i niepełne informacje mają wielkie oczy.

Vespa velutina pochodzi z południowo-wschodniej Azji, a jego naturalny zasięg obejmuje m.in. Indie, Chiny i Południowo-Wschodnią Azję. Do Europy dotarł przypadkiem, najprawdopodobniej w 2004 lub 2025 roku. Pierwsze osobniki zauważono w południowo-zachodniej Francji, przypuszcza się, że przybyły w transporcie ceramiki z Chin, przez port w Bordeaux. Owad szybko przystosował się do nowych warunków i w ciągu zaledwie kilkunastu lat rozprzestrzenił się na znaczną część Europy Zachodniej, Południowej i Środkowej. Obecnie jego populacje występują w Hiszpanii, Portugalii, Włoszech, Niemczech, Belgii, Holandii, Szwajcarii oraz Wielkiej Brytanii. W 2010 potwierdzono jego rozmnażanie w Hiszpanii, a w 2011 w Belgii i Portugalii. W 2012 po raz pierwszy znaleziony został na wyspach japońskiej. Do 2014 dotarł do Włoch. W 2016 odnotowano obecność tego gatunku na Wyspach Brytyjskich.

Pojawienie się Vespa velutina w Polsce jest zapewne tylko kwestią czasu. Ze względu na prawdopodobną obecność gatunku w sąsiednich Niemczech, a także ze względu na sprzyjające warunki klimatyczne, jego dalsza ekspansja na wschód jest wysoce prawdopodobna. I tak jak biedronka azjatycka przybędzie do nas z zachodu. mimo, że naturalny zasięg występowania jest na wschód od Polski. 

Szerszeń azjatycki jest nieco mniejszy od naszego szerszenia europejskiego (Vespa crabro). Wbrew doniesieniom medialnym, dane naukowe z Europy dowodzą, że owad ten nie wykazuje w stosunku do człowieka agresji większej niż szerszeń europejski. Jego ciało jest przeważnie ciemne, wręcz czarne. Ma czarny tułów i odwłok z charakterystycznym pomarańczowo-żółtym paskiem na czwartym segmencie. Nogi są ciemne z żółtymi końcówkami, a głowa ma pomarańczową część twarzową. Widać ją na zdjęciu.

Podobnie jak inne gatunki os, Vespa velutina jest owadem społecznym. Tworzy duże kolonie z królową, robotnicami i samcami. Gniazda, które buduje, mogą osiągać duże rozmiary (nawet do 1 metra średnicy) i są zazwyczaj owalne lub w kształcie gruszki. Lokalizacje gniazd są zróżnicowane; najczęściej budowane są na wysokich drzewach, ale spotyka się je również w krzewach, na ścianach budynków lub w innych osłoniętych miejscach.

W regionach tropikalnych, gdzie występuje kilka form ubarwienia (opisywane jako podgatunki) szerszeń czarny aktywny jest cały rok, w chłodniejszym klimacie aktywny jest od wiosny do późnej jesieni. Jeśli dochodzi do zimowania to hibernują królowe, które wybudzają się już w marcu.

Gatunek bardzo agresywny tylko w sąsiedztwie gniazda – strażnicy nie tylko odpędzają intruza, ale zwykle także kontynuują atak w pogoni za nim. Poza gniazdem szerszeń czarny nie jest agresywny w stosunku do ludzi. Skutki użądlenia są porównywalne z użądleniami naszego szerszenia europejskiego. Pojedyncze użądlenie nie stanowi zagrożenia dla życia i zdrowia zdrowej osoby. Wbrew stale powtarzającym się doniesieniom medialnym i przekazom rzekomych obserwatorów (zwłaszcza uprzedzonych pszczelarzy) nie jest groźniejszy od naszego szerszenia i ewentualna ekspansja w naszym kraju nie powinna nieść ze sobą zagrożeń ani dla ludzi, ani dla rodzimej entomofauny.

Dla człowieka użądlenie Vespa velutina jest bolesne, ale podobnie jak u naszego rodzimego szerszenia, stanowi poważne zagrożenie głównie dla osób uczulonych na jad owadów. Owady te nie są agresywne wobec ludzi, chyba że czują się zagrożone lub ktoś naruszy ich gniazdo.

Vespa velutina to kolejny przykład gatunku inwazyjnego, który wzbudza duże zainteresowanie. Prawdopodobnie w najbliższych latach będziemy świadkami pierwszych przypadków jego występowania w Polsce, a wiedza o tym owadzie będzie niezwykle istotna. Miejcie więc oczy szeroko otwarte. I wypatrujcie.

18.09.2025

Refleksje z konferencji "Edukacja w kryzysie wyobraźni?": zaakceptujmy błędy – odkrywanie zamiast potępienia

Zdjęcie z jednego z wielu pikników edukacyjnych poza murami uniwersytetu i poza tradycyjnymi zajęciami dla studentów.
 

Minęła konferencja pt. "Edukacja w kryzysie wyobraźni? Nowe horyzonty pedagogiczne", odbywająca się w Pile w dniach 13-14 września br. a ja jeszcze myślami wracam do debaty, która się wtedy odbyła. Między innymi padło tam pytanie co pomaga a co przeszkadza szkole. Wspomniałem wtedy o akceptacji błędu, w nawiązaniu do odkrywania w ramach szeroko pojętej edukacji w terenie (zobacz więcej). Chciałbym jeszcze raz, w uporządkowany sposób powrócić do głównej myśli wyartykułowanej w Pile. 

Gdyby świat był statyczny, a ludzka cywilizacja nie przechodziła żadnych zmian, moglibyśmy z powodzeniem polegać na metodach edukacji, wypracowanych przez stulecia. Ale nie tylko epoka przemysłowa mocno zmieniała dawną szkołę. Żyjemy w epoce, w której tempo zmian społecznych i technologicznych jest bezprecedensowe. Zmieniła się struktura rodziny z wielopokoleniowej i wielodzietnej na społeczeństwo zdominowane przez jedynaków i singli. Do tego dominują ludzie mieszkający w miastach i ludzie starsi. Z kultury słowa i kultury pisma przechodzimy do kultury postpiśmiennej. Związane są z tym duże zmiany w komunikacji międzyludzkiej. Telefony komórkowe, media społecznościowe i sztuczna inteligencja na zawsze zmieniły sposób, w jaki myślimy, komunikujemy się i pracujemy. W obliczu tej dynamicznej rzeczywistości musimy dokonać głębokiej transformacji także w edukacji i to na każdym jej poziomie.

Tradycyjne podejście do nauczania, które stawiało na bezbłędne odtwarzanie zapamiętanej wiedzy, przestaje mieć rację bytu. I nie dlatego, że to było złe podejście, ale dlatego że jest nieadekwatne do czasów, a jakich żyjemy: społecznych, gospodarczych i technologicznych. Czas na fundamentalną zmianę perspektywy, czas na zmianę paradygmatu edukacyjnego. Tym co, szkole może pomóc to uznanie, że błąd to nie porażka, lecz efekt poszukiwania. W nowej edukacji błąd musi być postrzegany jako nieodłączny element procesu uczenia się i cenna informacja zwrotna, a nie powód do krytyki czy kary. Behawioryzm jako teoria pedagogiczna ma już mniejsze zastosowanie, zwłaszcza w edukacji ustawicznej. Poszerzeniem dawnej (behawiorystycznej) koncepcji psychologicznej i pedagogicznej był najpierw kognitywizm, potem konstruktywizm a teraz konektywizm. Warto szerzej wykorzystywać to w codziennej praktyce edukacyjnej.

Akceptacja błędu musi przeniknąć wszystkie poziomy systemu edukacji, poczynając od relacji uczeń-nauczyciel. Kiedy uczeń popełnia pomyłkę, nie jest to dowód na jego braki, lecz sygnał, że poszukuje, odkrywa i potrzebuje kolejnych prób, innej strategii nauczania lub dodatkowego wsparcia. Nauczyciel, zamiast piętnować, powinien przekształcić błąd w okazję do nauki i refleksji. Taka zmiana podejścia buduje w uczniu odwagę do poszukiwania, eksperymentowania i zadawania pytań bez strachu przed negatywną oceną. A ta odwaga i kreatywność będą mu potrzebne w całym życiu i nieustannym uczeniu się ustawicznym przez całe życie.

Podobnie, relacja szkoła-rodzic wymaga akceptacji błędów, które są nieodłączną częścią wychowania i wspierania w procesie uczenia się. Rodzic, który dostrzega pomyłki wychowawcze, nie powinien traktować ich jako swojej porażki, ale jako naturalny element rozwoju. Akceptacja własnych błędów przez rodziców sprzyja budowaniu zaufania i stwarza przestrzeń do wspólnego rozwiązywania problemów edukacyjnych, a nie szukania winnych. Nie powinniśmy także publicznie piętnować błędów rodzicielskich, akcentując różne traumy. W to miejsce bardziej wskazane jest szeroko rozumiane wsparcie. 

Błąd jest katalizatorem zmian systemowych. Nie tylko uczeń czy rodzic popełniają błędy. Nauczycielskie błędy w metodyce czy dydaktyce również są nieodłącznym elementem pracy w ciągle zmieniającym się świecie, w zmieniających się ekosystemach edukacyjnych. Technologia, kultura i potrzeby uczniów ewoluują w niespotykanym tempie, co zmusza nauczyciela do poszukiwania nowych form i metod dydaktycznych, nowych przykładów, nowych zadań dla ucznia. Na przykład zaakceptować telefony komórkowe w szkole czy też je całkowicie usunąć? Pomyłki w tym procesie nie powinny być traktowane jako skandal, lecz jako naturalny efekt innowacji. Zamiast potępienia i publicznego chłostania potrzebna jest konstruktywna informacja zwrotna i wsparcie w rozwoju zawodowym. Nauczyciele są pod ogromną presją społeczną i szybko się wypalają. Potrzebują więcej akceptacji i społecznego wsparcia. w przeciwnym razie dalej będą licznie odchodzić z zawodu.

Wreszcie, spójrzmy na błędy na poziomie instytucji – od dyrekcji szkoły po ministerstwo edukacji. Programy, koncepcje organizacyjne czy sposoby oceniania nie są doskonałe. Wdrażanie nowych rozwiązań (jak edukacja zdrowotna czy rezygnacja z prac domowych) to często próby, które mogą okazać się niepełne lub wadliwe. Kluczem jest akceptacja, że te błędy są nieuniknione, a jedyną drogą do znalezienia optymalnych rozwiązań jest ciągłe poszukiwanie i refleksyjna praktyka. I oczywiście korygowanie błędów. I ciągłe odkrywanie oraz próbowanie i wdrażanie nowych pomysłów. Eksperymentowanie.

Jeśli nie zaakceptujemy błędu na każdym z tych poziomów – ucznia, rodzica, nauczyciela i systemu – zniechęcimy się do poszukiwania i eksperymentowania. Zostaniemy z archaicznymi rozwiązaniami, które nie pasują już do współczesnych wyzwań. Zostaniemy z niewydolną i niefunkcjonalną edukacją. Uczeń straci odwagę, nauczyciel nie będzie szukał innowacji, a system utknie w stagnacji.

Jeszcze raz przypomnę główną myśl tego tekstu: akceptacja błędu na różnych poziomach:
  • Uczeń. Młodzi ludzie, którzy boją się popełniać błędy, często unikają wyzwań. Aby zmienić to nastawienie, uczniowie muszą zrozumieć, że błąd nie świadczy o braku ich inteligencji, ale jest naturalną częścią rozwoju i poszukiwania. Ważne jest, aby czuli się bezpiecznie w klasie i mogli swobodnie zadawać pytania oraz eksperymentować, nie obawiając się krytyki, aby sami akceptowali swoje błędy i chcieli je korygować a nie unikać szkoły i ryzyka odkrywania.
  • Rodzic. Rodzice często nieświadomie przenoszą na dzieci swoje lęki, karząc je za pomyłki (nawet te urojone). Mogą jednak odegrać kluczową rolę w budowaniu postawy wzrostu, chwaląc wysiłek, a nie tylko rezultat. Zamiast mówić "jesteś mądry", lepiej powiedzieć "ciężko pracowałeś i to przyniosło efekty".
  • Nauczyciel. Nauczyciel ma fundamentalne zadanie w tworzeniu środowiska, gdzie błąd jest mile widziany jako efekt odważnego poszukiwania i autorefleksji. Może to osiągnąć, akceptując własne pomyłki i traktując błędy uczniów jako okazję do nauki. Na przykład, zamiast mówić "to źle", może zapytać "co możemy z tego błędu wywnioskować?". Nauczyciele powinni również koncentrować się na procesie, a nie tylko na końcowym wyniku, promując w ten sposób podejście eksploracyjne. Muszą poszukiwać nowych metod dydaktycznych oraz sposobów współpracy z rodzicami i środowiskiem pozaszkolnym, Nie ma dobrych, sprawdzonych metod a stare są już nieadekwatne. Trzeba eksperymentować ponosząc ryzyko.
  • System. System edukacji, zorientowany na testy i oceny, często promuje unikanie błędów a więc i odważnego próbowania. Zamiast tego, potrzebujemy systemu, który nagradza ciekawość i eksperymentowanie. Zmiana ta wymaga wprowadzenia mniej restrykcyjnych metod oceniania, które pozwolą uczniom na głębszą analizę i refleksję nad własnym procesem uczenia się, zamiast skupiać się na bezbłędnym odtworzeniu informacji. Instytucje także odkrywają i poszukują a przez to popełniają błędy. To nie porażka lecz normalny efekt poszukiwania. Te błędy szybko trzeba dostrzegać i korygować a nie nakręcać społeczne dyskredytowanie i hejt.

Szkoła jest czymś więcej niż tylko miejscem przekazywania wiedzy. To jedno z ostatnich miejsc, gdzie młodzi ludzie uczą się uspołecznienia, współpracy, samodzielności i rzetelności. Aby to osiągnąć, szkoła musi stać się laboratorium społecznym, w którym pomyłki są akceptowane, a proces uczenia się ma większe znaczenie niż bezbłędny rezultat. Tylko w takiej kulturze, budowanej na zaufaniu i refleksji, zyskamy odważne i kreatywne jednostki, gotowe sprostać wyzwaniom przyszłości. Czy jesteśmy gotowi na tę zmianę? Czy mamy odwagę poszukiwać tej zmiany? Czy też strach przed błędem rozumianym jako porażka, sparaliżuje wszelkie działania na każdym poziomie: ucznia, rodzica, nauczyciela, systemu edukacji?

Na naszych oczach zmienia się paradygmat edukacyjny. I dotyczy to także uniwersytetów. Nie tyle nauczać co tworzyć środowisko edukacji, tworzyć dobre warunki do uczenia się. Skoro edukacja jest wspólna (do wychowania jednego dziecka potrzebna jest cała wioska) to i zmienia się rola uniwersytetu, np. w tworzeniu i zarządzaniu projektami citizen science. W nowej roli uniwersytetu mieści się nieco inny odbiorca, już nie tylko tradycyjny student na wykładach w salach uniwersyteckich, ale i słuchacze uniwersytetów trzeciego wieku, dorośli,  stała współpraca ze szkołami i kształcenie ustawiczne. Nie tylko przekazywanie wiedzy lecz i tworzenie nowego ekosystemu edukacyjnego. Tę rzeczywistość dopiero na dobre odkrywamy, dlatego jeszcze wiele razy powrócę do tego tematu na tym blogu. Bo odgrywam, poszukuję i popełniam błędy...

17.09.2025

I rzucili się na certyfikaty jak szczerbaty na suchary, czyli AI dla naukowców




Każde doświadczenie da się wykorzystać, z każdego szkolenia, referatu czy wykładu można wynieść coś wartościowego. Nawet z tego nudnego. Trzeba tylko nastawienia na rozwój i szukanie szerszego kontekstu. Dobra kucharka ugotuję zupę i na gwoździu. Od dawna próbuję i uczę się narzędzi AI. Skoro są wśród nas studenci i uczniowie, którzy na co dzień używają różnych narzędzi AI (sztucznej inteligencji) to nauczyciel akademicki też musi rozumieć to zjawisko i doradzać jak mądrze i sensownie wykorzystywać narzędzia sztucznej inteligencji w uczeniu się i pisaniu prac czy przygotowywaniu prezentacji na zaliczenie. Uczę się sam (wolno lecz systematycznie), ale z chęcią uczestniczę w różnych szkoleniach by uczyć się od innych, od tych, którzy już coś więcej doświadczyli, sprawdzili itp. Bo po co z mozołem odkrywać Amerykę po raz kolejny?

Zacznę jednak od brutalnej szczerości: dałem się nabrać. Widząc w uczelnianej skrzynce mailowej zaproszenie na webinar o AI dla naukowców, poczułem coś, co wielu z nas zna aż za dobrze – nadzieję. Pomyślałem: "w końcu coś rzetelnego, coś od uczelni, a nie kolejny spam". To było jak spotkanie z akwizytorem, który zamiast garnków proponuje wejście do świata cyfrowej nauki. No i rzuciłem się, jak szczerbaty na suchary. Nie ja jeden.

I tak, w środku dnia, usiadłem przed ekranem. A po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że dobra dydaktyka i kompetencje wykładowcy, nawet w świecie technologii, webinarów i AI, ma duże znaczenie i nieocenioną wartość. Ale równie ważne jest to, że jesteśmy świadkami zjawiska, które śmiało można porównać do najazdów akwizytorów na starszych ludzi. Tyle że zamiast garnków z "cudowną" powłoką za 7 tysięcy, oferuje się nam „cudowne” szkolenia z AI dla naukowców. I to wcale nie żart! Oferty te, często partackie i bezwartościowe, lądują na naszych skrzynkach mailowych z częstotliwością comiesięcznej wizyty listonosza z rachunkami. Ops, przepraszam, rachunki przychodzą głównie poczta elektroniczną. Listonosza widzę, tylko wtedy, gdy przynosi list polecony, wymagający podpisu.

O co w tym wszystkim chodzi? O nic innego, jak o ogromną potrzebę i chęć doszkalania się w środowisku akademickim. To akurat cos dobrego. Naukowcy, pracownicy uniwersytetów, wszyscy widzą, że AI to nieuchronna przyszłość. Chcą być na czasie, chcą wiedzieć, jak te narzędzia mogą usprawnić ich pracę. Ta chęć, choć szlachetna, czyni nas łatwą zdobyczą dla "ekspertów" od wszystkiego, którzy obiecują, że po jednym webinarze zostaniesz mistrzem promptowania i pisania publikacji. No bo skoro propozycja przychodzi na uczelnianą skrzynkę mailową, to musi być to coś pewnego i sprawdzonego, prawda? Nic bardziej mylnego. To pierwsza, ale niestety, nie ostatnia pułapka. To taki biologiczny wyścig zbrojeń, analogicznie jak między drapieżnikiem a ofiarą czy między pasożytem a żywicielem. 

Na webinarze było ponad 850 osób, domyślam się, że w większości ludzie ze środowiska akademickiego (ale pewności nie mam, co osłabia niżej zapisane wnioski). Szkolenie rozczarowało mnie w warstwie merytorycznej i dydaktycznej. Było jednak okazją zobaczyć inne aspekty społeczne, pokazujące całe środowisko akademickie. Już po kilku minutach pojawiło się pytanie „czy nagranie z tego webinarium będzie udostępnione” (bo włączono nagrywanie). Wszak studenci także chcą nagranych wykładów. I jest to dobre, bo w wolnym czasie można obejrzeć ponownie lub jak w konkretnym czasie wykładu student nie ma czasu uczestniczyć, to obejrzy asynchronicznie. Niestety, nie obiecano udostępnienia nagrania. Być może nagrywano tylko dla własnych, organizacyjnych celów. Ale znacznie istotniejsze było pytanie „czy będą certyfikaty” potwierdzające udział w szkoleniu? I mimo, że padło szybko zapewnienie, że będą, wystarczy tylko podpisać swój profil imieniem i nazwiskiem (tu dygresja, dlaczego ludzie wpisują jakieś anonimowe ksywki zamiast imienia i nazwiska, gdy logują się na webinarium?) to rozsypał się na czacie worek z komentarzami „poproszę o certyfikat”, z podaniem nawet adresu mailowego. Niczym nauczyciele w czasie szkoleń, gdy najważniejsze jest potwierdzenie udziału. Nawet jeśli tak zareagowało 10-20% uczestników, to przy dużej liczbie na długo czat był zasypany w sumie spamem. Na dodatek ujawniło się, że duży odsetek uczestników nie potrafi czytać i słuchać ze zrozumieniem prostych komunikatów. O czym to świadczy? O nieuważnej obecności, włączyć czat i robić coś innego. A czy nie z takimi samymi problemami borykamy się w czasie zajęć online ze studentami? Przyganiał kocioł garnkowi?

Na początku nie było jeszcze wiadomo, czy webinar jest wartościowy, a już pojawiła się lawina próśb o certyfikaty. Można wyciągnąć wniosek, że środowisko akademie jest stale oceniane, więc zbiera różne świstki do tych ocen. Bardziej przyszli po certyfikat niż po rzeczywistą wiedze. Liczy się papier, bo z papierów jesteśmy rozliczani. Środowisko pod presją i w dużym stresie i to widać między wierszami...

To był bolesny moment, uświadomiłem sobie, że liczy się papier, a nie wiedza. Zmora edukacji na każdym poziomie od szkoły podstawowej po uniwersytet. Nie oszukujmy się – certyfikat to dla nas, pracowników akademickich, to coś w rodzaju trofeum. łatwo zdobyć, połączyć się  z webinarium... i robić coś innego w tym czasie. Można ten certyfikat wpiąć w teczkę i pokazać, że "coś się robi". Jakby w dobie internetu to wciąż miało jakąś wartość. Z tym samym borykamy się w odniesieniu do studentów. Najzabawniejszy był jeden z komentarzy (i bardzo celny), że teraz z każdego spotkania można generować certyfikaty i to jest pomysł na biznes dla kawiarni Starbucks...

To, co działo się dalej, można określić jednym słowem: niska jakość szkolenia i brak dydaktycznego doświadczenia. Ktoś przeczytał jedną książkę, jedną publikację, obejrzał jedno inne szkolenie, coś sam zrobił i już występuje w roli trenera-edukatora. Kiedyś Stańczyk udowodnił, że najwięcej jest lekarzy, teraz można równie dowcipnie wykazać, ze najliczniejszym zawodem jest nauczyciel-edukator. Irytacja z niskiej jakości szkolenia wyraźnie uwidoczniła się w licznych komentarzach na czacie (dobra i szybka ewaluacja). W gruncie rzeczy prezentacja była w dużym stopniu chaotyczna, jakby improwizowana lub przygotowana na kolanie. Albo przez studenta lub AI. Slajdy były przeładowane tekstem. Prelegent patrzył niczym w sufit, jakby szukał tam natchnienia. Patrzył nie w kamerę tylko ponad, w rezultacie uczestniczy odnosili wrażenie, że patrzy w sufit i unika kontaktu wzrokowego z widownią. Do tego doszły drobne problemy techniczne. Ktoś z uczestników zaczął rysować po ekranie, a my, zamiast dowiadywać się o AI, próbowaliśmy rozszyfrować te mazgaje. Gdyby prezentacja była dobrze pomyślana, zajmująca i pełna konkretów, te drobne usterki techniczne w ogóle by były widoczne.

Z samego wykładu dowiedziałem się niewiele, bo dużo było niepotrzebnych rozwlekłości a mało konkretów. Więcej dowiedziałem się z dyskusji na czacie, od innych uczestników. To było prawdziwe środowisko edukacyjne, bo to właśnie tam, w chaosie, tworzyła się przestrzeń do wymiany doświadczeń. Tu pojawiła mi się refleksja, że w dydaktyce często ważniejsze jest zaprojektowanie dobrego środowiska do uczenia się niż sam podający przekaz. W tym przypadku na webinarium było sporo naukowców doświadczonych w pracy z AI. Ale byli też zupełni nowicjusze. Obie te grupy oczekiwały innych treści merytorycznych i innego tempa dyskusji. Czy można bardziej zindywidualizować odbiór? To dla mnie ważne pytanie w kontekście rozpoczynającego się niebawem roku akademickiego. O tych niedostatkach webinarium piszę nie dlatego, żeby komuś wytknąć ale jako autorefleksja dla mnie. Próba zrozumienia co się dzieje po drugiej stronie i jak studenci mogą odbierać moje wykłady i czego tak na prawdę potrzebują. Taniej jest się uczyć na cudzych błedach aniżeli na swoich.

Pod koniec opisywanego szkolenia online okazało się, że najpewniej ten webinar miał być przynętą na płatny kurs w zakresie AI w nauce. Jeśli tak, to był był to strzał w kolano (antyreklama). Po godzinie takiej "nauki", czułem się tak, jakbym zmarnował czas. Przede wszystkim niska jakość dydaktyczna i niskie umiejętności prezenterskie zniechęciły mnie by iść po więcej w tej firmie. Żeby być dobrym edukatorem, to trzeba mieć odpowiednie umiejętności w zakresie przygotowania prezentacji, ułożenia scenariusza i dobrania treści do przekazania. Wielu ludziom wydaje się, że każdy może być nauczycielem i trenerem. Owszem, w edukacji rówieśniczej, gdy uczeń uczy się od ucznia, student od studenta czy nowicjusz od innego nowicjusza, taka forma jest dobra i polecana. Ale nie jako płatny kurs szkoleniowy. Już w średniowieczu w rzemiośle rozróżniało się mistrzów i partaczy. I ten podział nic nie stracił na wartości.

Wniosek jest prosty: widać, że środowisko naukowe chce i potrzebuje wiedzy na temat sztucznej inteligencji. Chcemy się rozwijać, iść z duchem czasu. Problem w tym, że nasz głód wiedzy czyni nas łatwym celem dla partackich firm szkoleniowych. Niestety, w tej "gorączce złota" na certyfikaty łatwo jest paść ofiarą bubli i kursów niskiej jakości. A ja, z perspektywy naiwnego naukowca, mogę tylko ostrzec: uważajcie na darmowe webinary (płatne z reszta też). Nie każdy papier jest wart waszego czasu. I choć chęć posiadania certyfikatu może być komiczna, to za nią stoi realna potrzeba bycia kompetentnym w nowej, technologicznej rzeczywistości. Ważne, aby w przyszłości umieć odróżnić wartościowe szkolenie od taniej podróbki, która zaoferuje nam tylko bezwartościowy papier.

Na koniec kilka wniosków. Tak, czas zmarnowałem, ale każde doświadczenie czegoś uczy. Jeśli tylko podejmiemy wysiłek refleksji i skonfrontujemy z szerszym kontekstem. Moje wnioski są takie:
  1. Środowisko akademickie chce podnosić swoje kompetencje cyfrowe w zakresie wykorzystania AI w prowadzeniu badań, pisaniu sprawozdań z grantów, pisaniu publikacji i prowadzeniu dydaktyki ze studentami.
  2. Nawet i nasza grupa zawodowa narażona jest na bezwartościowy spam i nic nie warte szkolenia i to nawet płatne. Krytyczne myślenie i odporność na spam zawsze w cenie.
  3.  Brakuje dobrych szkoleń wewnątrzuczelnianych (a przecież to może być jedynie zbudowanie środowiska społeczności uczącej się), zapewnianych przez pracodawcę, więc akademicy muszą uczyć się na własną rękę, metodą prób i błędów.
  4. Nie wystarczy przeczytać jedną książkę, jeden artykuł, samemu coś odkryć w niewielkim zakresie by szkolić innych. Liczy się rzetelna i głęboka wiedza oraz własne doświadczenie.
  5. Niezwykle ważne są kompetencje dydaktyczne by przygotować sensowny scenariusz prezentacji, umiejętności w przygotowaniu dobrej prezentacji (by mówić do ludzi a nie tylko w ich obecności).
  6. Nic nie ma za darmo i nie jest łatwe. Nie ma cudownych metod na szybkie uczenie się ani cudownych recept na pisanie publikacji. Podobnie z AI – żeby dobrze wykorzystać to narzędzie trzeba poświęcić wiele czasu by się nauczyć sensownie z niego korzystać. W 5 minut się nie da. To nie czarodziejski rekwizyt typu „stoliczku nakryj się”. Dobra wiedza i umiejętności wymagają wysiłku i czasu, tak czy siak.
PS. Zdjęcie nie jest związane z tematem, dla ozdoby i poprawy estetyki. Próbowałem także napisać ten tekst z AI (Gemini). Napisałem prompt i szkic, ale z efektu nie byłem zadowolony i znacząco zmieniłem oraz rozbudowałem otrzymany od Gemini tekst. Niemniej AI w jakimś stopniu uczestniczyło w pisaniu, jako ktoś, z kim można wymienić pomysły i "pogadać" . Zbyt dużo czasu zajmuje pisanie dobrego promptu i wstawiania szkicu. Prościej już samemu napisać od początku do końca. Bo tłumaczenie co i jak na napisać zajmuje zbyt dużo czasu. Kazał pan, musiał sam...

10.09.2025

Edukacja jako laboratorium wyobraźni - konferencja "Edukacja w kryzysie wyobraźni?"


Poczytuję sobie za zaszczyt uczestniczyć w konferencji pt. "Edukacja w kryzysie wyobraźni? Nowe horyzonty pedagogiczne", konferencji adresowanej do nauczycieli, pedagogów, psychologów, edukatorów i rodziców. Jest mi miło, że mogę się spotkać, nawet jeśli jest to spotkanie zdalne. Choć nic nie zastąpi bezpośredniego kontaktu, to właśnie w takich nietypowych sytuacjach, dzięki nowym technologiom, odkrywamy nowe możliwości komunikacji i edukacji. To symboliczne, że na konferencji zatytułowanej „Edukacja w kryzysie wyobraźni?” możemy także doświadczyć, jak technologia może stać się narzędziem ułatwiającym kontakt i pobudzającym kreatywność oraz otwierającym nowe horyzonty. Choć ja będę przekonywał do bezpośrednich kontaktów z przyrodą, w czasie wakacji i wypadów weekendowych i wycieczek rodzinnych, bez stopni, klasówek, wykuwania na pamięć. Ale za to z ciekawością i wcielaniem się w rolę naukowca. Technologia jest tylko uzupełnieniem, jest wsparciem a nie celem samy w sobie.

Dlaczego rodzice w edukacji? Bo do wychowania jednego dziecka trzeba całej wioski. Edukacja to nasza wspólna sprawa i wspólnie tworzymy możliwie najlepsze środowisko do uczenia się. Nowe sytuacje zmuszają nas do poszukiwania całkiem nowych słów, takich jak nauczeń, nauczeństwo, projekczyciel (czytaj o tym więcej tu, tu, tu i tu). Nauczeń to neologizm, łączący słowa nauczyciel i uczeń, czyli ktoś, kto się uczy od uczniów i jednocześnie ich naucza. Projekczyciel to połączenie nauczyciela i projektanta przestrzeni edukacyjnej, ma zaznaczyć konieczność nie tylko przekazywania wiedzy lecz i projektowania sytuacji i przestrzeni, w której ktoś inny się uczy. 

Nie tylko nowe technologie przynoszą zmiany, ale także globalne ocieplenie oraz głębokie zmiany społeczne. Kryzys (a więc problem) czy szansa? Żyjemy w erze radykalnych i gwałtownych zmian, co stawia przed edukacją ogromne wyzwania. Wiele osób postrzega ten cywilizacyjny i dynamiczny proces jako zagrożenie, a kryzys – jako problem, z którym trudno sobie poradzić. Często rodzi to postawy wycofania sie, negacji, ucieczki do mitycznych, dawnych dobrych czasów (konserwatyzm w najgorszym rozumieniu). Moja propozycja jest inna: potraktujmy te wyzwania jako impuls do działania i szansę na fundamentalną transformację. Do tego oczywiście potrzebna jest nie tylko wiedza lecz i wyobraźnia. Osobiście kładę nacisk na edukację przyrodniczą, wymagającą bezpośredniego kontaktu z przyrodą, obserwacji, notowania i przetwarzania wiedzy. Szeroko rozumiana przyroda nas otacza, nawet w mieście, w budynkach, na wsi. 

Edukacja w obecnym kształcie coraz mniej przystaje do rzeczywistości (ale to nie wina edukacji tylko zachodzących zmian). Ta wielowymiarowa rzeczywistość z dnia na dzień staje się coraz bardziej złożona i nieprzewidywalna. Ograniczanie się do przekazywania gotowych faktów i utartych schematów jest jak próba leczenia nowotworu aspiryną. Lub jak chodzenie w letniej odzieży zimą (niedostosowane ubranie do aktualnych warunków atmosferycznych). To, czego naprawdę potrzebujemy, to nie encyklopedyczna wiedza, którą możemy znaleźć w kilka minut, ale wyobraźnia – zdolność do syntezy, antycypacji i tworzenia nowych rozwiązań. Potrzebujemy także krytycznego myślenia. Bo jak zweryfikować informację uzyskaną w kilka sekund od AI? To samo dotyczy usłyszanej opinii od innego człowieka czy informacji wyczytanej w książce czy czasopiśmie papierowym. 

Przyrodę znamy zazwyczaj z książek (w tym podręczników), telewizji, internetu a teraz nawet z tekstów generowanych przez AI. Więcej wiemy o pingwinach i żyrafach niż o zwierzętach, które żyją wokół nas. W naszym domu, mieście czy pobliskim lesie, rzece i jeziorze. Nie znamy najbliższej przyrody bo więcej czasu spędzamy przed ekranami niż na spacerze i zaciekawionym obserwowaniu tego, co blisko nas. 

Jak poznawać? Weź zeszyt i ołówek, ewentualnie smartfon i idź w teren, obserwuj, dostrzegaj, dokumentuj. Że nie wiadomo jaki to gatunek? Że rodzicowi czy nauczycielowi nie wypada nie znać, nie wiedzieć? Bynajmniej. Odkrywaj świat razem ze swoim dzieckiem, razem ze swoim uczniem. Pokazuj jak się dokumentuje pozyskiwane informacje, jak oznacza gatunki, jak weryfikuje wnioski i uogólnienia. Zrób zdjęcie lub narysuj, to co zobaczysz. A potem poszukaj w książkach lub za pomocą smartfonu w internetowych kluczach czy programach do rozpoznawania obrazu. Sprawdź czy uzyskana odpowiedź jest poprawna. A jak już masz nazwę gatunkową (naukową) czy rozpoznany proces przyrodniczy, to teraz możesz sięgnąć do ogromnych zasobów, zgromadzanych przez wieki i doczytaj więcej. Słowa i nazwy, które są wrotami do wiedzy. Co to za gatunek, jakie ma cechy, gdzie żyje, jak się rozmnaża itp. Od obserwacji i zadziwienia do szerszej wiedzy. Jak po nitce do kłębka.

Co dalej? Opowiedz innym o swoich obserwacjach, interpretacjach, wnioskach i wrażeniach. Opowiedz co widziałaś (eś) w mediach społecznościowych, na blogu, w opowieści ustnej, eseju, wystawie fotograficznej, rolce wideo itp. Dlaczego tak? Bo jest to głębsze przetwarzanie wiedzy i więcej się nauczysz. Można to nazwać metodą Klubów Młodych Odkrywców lub cyklem Kolba: doświadczaj, poddawaj refleksji przeżyte doświadczenia, powiąż to z wiedzą już posiadaną lub naukową, zastosuj w praktyce. 

Szkoła to nie tylko magazyn wiedzy lecz także, a może przede wszystkim szkoła, a w szerszym znaczeniu edukacja, to Laboratorium Wyobraźni. Edukacja powinna przestać być fabryką gotowych odpowiedzi, a stać się laboratorium wyobraźni. Miejscem poszukiwania, popełniania błędów, dyskusji i dochodzenia do prawdy. Kluczowe pytanie brzmi: w jaki sposób rozbudzić w uczniach i nauczycielach ciekawość, umiejętność obserwacji, abstrakcyjnego myślenia i mądrego spojrzenia na rzeczywistość? Jak przygotować ich do przewidywania i radzenia sobie z różnymi wariantami przyszłości? Nie bój się błędów i swojej niewiedzy, bądź jak naukowiec - odkrywaj i w dyskusji z innymi weryfikuj swoje odkrycia. Naukowcem możne być w wieku 7 lat, 27 jak i 70. 

Współczesna nauka, przez swoje zaawansowane metody i hermetyczny język trochę się wyalienowała. Przeciętnemu człowiekowi trudno zrozumieć o co chodzi i trudno włączyć się nawet do dyskusji. Ale w zakresie odkrywania przyrody każdy może uczestniczyć w badaniach, dotyczących zmian w rozmieszczeniu gatunków, pojawiania się jednych a znikania innych, zmian w ich fenologii itp. Mam na mysli naukę obywatelską, citizen science.

Odpowiedź na wyzwanie edukacyjne nie jest prosta, ale konieczna jest zmian paradygmatu. Edukacja "laboratoryjna" polega na eksploracji, eksperymentowaniu i uczeniu się metodą prób i błędów – dokładnie tak, jak dzieje się to w procesie ewolucji biologicznej. Tak jak w hipotezie Czerwonej Królowej trzeba biec (zmieniać) by być ciągle w tym samym miejscu. Zachowujmy zasadnicze cele edukacji lecz zmieniajmy metody i formy. 

To nie jest czas, by pytać, czy „widzieliśmy już wszystko i wiemy już wszystko”. Takie myślenie to pułapka. Prawdziwa nauka zaczyna się tam, gdzie kończy się pewność. Musimy odejść od roli wszechwiedzących mentorów na rzecz odkrywców i przewodników, którzy wspierają swoich podopiecznych w samodzielnym odkrywaniu świata. Odwaga odkrywania to odwaga popełniania błędów i ich naprawiania. A my teraz odkrywamy nowe systemu edukacyjne. Tak, jest to ryzykowne i czasami bolesne. Ale nie ma  innej, lepszej alternatywy. Samo się nie zrobi, czekanie aż inni za nas wymyślą i przetestują to najgorsze z rozwiązań.

Jak stworzyć laboratorium wyobraźni? I przede wszystkim wcale nie o sprzęt tu chodzi lecz o odważne myślenie czyli wyobraźnię. Po pierwsze rozbudzanie ciekawości i umiejętności obserwacji. Zamiast podawać gotowe odpowiedzi, zadawajmy pytania, które zmuszają do myślenia i do dalszego poszukiwania. Zachęcajmy do uważnej obserwacji otaczającej rzeczywistości – nie tylko tej widocznej gołym okiem. Proponujmy projekty interdyscyplinarne, które łączą na przykład fizykę z historią sztuki, a matematykę z biologią. Lub entomologię z etnografią  - mam na myśli nazwy owadów, będących jednocześnie dawnymi nazwami demonów przyrody: rusałka, świtezianka, wieszczyca, topielica, żyrytwa, bagnik itp. W taki sposób można połączyć dawne wierzenia z biologią współczesną.

Po drugie potrzebne jest abstrakcyjne myślenie i przewidywanie. Wprowadźmy do szkół więcej myślenia hipotetycznego i symulacji. Niech uczniowie zastanawiają się: „Co by było, gdyby…?”. Narzędzia takie jak modele matematyczne, symulacje komputerowe czy nawet gry strategiczne mogą stać się potężnymi narzędziami do rozwijania umiejętności przewidywania i planowania na wypadek niepewności. A może pisanie opowieści fantasy, zakorzenionych w historii i rozumieniu otaczającej nas przyrody? I wtedy znowu pojawią się rusałki, kłobuki i wieszczyce ale w całkiem innym krajobrazie kulturowym i słownym.

W końcu potrzebna jest odwaga do eksperymentowania. Nie bać się błędów i porażek. Zarówno uczniowie jak i nauczyciele muszą mieć przestrzeń na błędy. Strach przed porażką i ocenianiem to jeden z największych hamulców innowacyjności. Zamiast karać za błędy, celebrujmy je jako naturalną część procesu uczenia się i poszukiwania. Bo tak właśnie rozwija się nauka i na tym polega metoda naukowa. Odwaga eksperymentowania dotyczy także wymyślania nowych ekosystemów edukacyjnych. Bo że będę potknięcia i błędy to pewne. 

A po czwarte potrzebna jest nowa rola nauczyciela, jako nauczyciela-badacza. Nie tylko jako transmitera gotowej wiedzy (i brakarza wychwytującego wszelkie błędy) lecz nauczyciela, który sam poszukuje, który sam uczestniczy w procesie uczenia się. Stąd nauczeń i projekczyciel, jako neologizmy na nowo opisujące rolę edukatora. I takim nauczniem i projekczycielem może być także rodzic. Nauczyciele muszą zrzucić płaszcz „dostawców wiedzy” i stać się badaczami, którzy sami nieustannie się uczą, eksperymentują z nowymi metodami i dzielą się swoimi doświadczeniami. Ta zmiana roli jest kluczowa dla uruchomienia prawdziwej innowacji w ekosystemie edukacyjnym.

Edukacja w obliczu kryzysu wyobraźni to nie tylko zagrożenie. To wezwanie do działania. Musimy odważyć się na to, by przekształcić nasze szkoły w laboratoria, w których to wyobraźnia jest najważniejszym odczynnikiem, a eksperymenty – codziennym chlebem. Przyroda jest wokół nas, wystarczy wyjść z klasy i obserwować. Na przykład sprawdzić dlaczego leżąc na plecach (brzuchem do góry) w papierowym zeszycie można pisać ołówkiem, a długopisem się nie da. I jaką rolę pełni tu grawitacja? Doświadczanie sytuacji, refleksja a potem wiązanie z teorią. I kolejne weryfikowanie w praktyce. Tak, kolejny raz odwołuję się do cyklu Kolba.

Mam nadzieję, że dyskusje z Piły będą kontynuowane, a konferencja zainspiruje uczestników i obserwatorów do twórczego działania, które sprawi, że polska edukacja stanie się prawdziwym laboratorium przyszłości. 

Edukacja jako laboratorium wyobraźni.  To pytanie w jaki sposób rozbudzać zainteresowania i wyobraźnię uczniów i nauczycieli, umiejętność obserwacji i abstrakcyjnego myślenia, mądrego patrzenia na rzeczywistość, przewidywania i przygotowania na różne warianty. Czy my już wszystko widzieliśmy i wszystko wiemy? To pytanie, na które przez długie miesiące będę próbował znaleźć odpowiedź. I od razu będę pomysły sprawdzał w codziennej dydaktyce na uniwersytecie oraz w moich działaniach popularyzatorskich czyli edukacji pozaformalnej. Są pytania, na które szybko nie znajdziemy dobrej odpowiedzi.

Więcej dodatkowych materiałów: https://wakelet.com/wake/wCuWKYwh-sCVatwSji1YH

Organizatorzy konferencji: Centrum Doskonalenia Nauczycieli w Pile i Nadnotecki Instytut UAM w Pile Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, z udziałem Zespołu Roboczego Pedagogika Ekologiczna Młodzieży, Sekcja Pedagogiki Młodzieży przy Komitecie Nauk Pedagogicznych Polskiej Akademii Nauk, Zespół Pedagogiki Młodzieży Wydziału Studiów Edukacyjnych Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu.

8.09.2025

O tym, jak ważna jest umiejętność prezentacji

Przykład z jakiejś konferencji i z niezbyt dobrze przygotowaną przestrzenią. Masywna mównica oddziela mówcę od publiczności, niczym zamkowy mur z fosą. Brak podglądu ekranu. Są już mównice z wbudowanym ekranem w pulpit. Znacznie ułatwia prezentowanie i i utrzymywanie kontaktu wzrokowego z publicznością. Stare rozwiązania w nowych warunkach. 


Uczestniczę w różnych konferencjach i spotkaniach na żywo, wiele innych oglądam w mediach.  A samą sztuką (kompetencja, umiejętnością) przemawiania i przedstawiania treści naukowych i popularnonaukowych zajmuję się od kilkudziesięciu lat. Wynika to z wykonywanego zawodu nauczyciela akademickiego. Uczę studentów skutecznego przedstawiania treści naukowych. W uproszczeniu: uczę pisać, mówić i tworzyć treść wizualną. A przede wszystkim sam się uczę. Ćwiczę, eksperymentuję, czytam, szkolę się, analizuję. Teoretycznie przez te 40 lat powinienem się już wreszcie nauczyć?! Tyle, ze ciągle zmieniają się warunki społeczno0technologiczne. I jest jak z ewolucja biologiczna w zmieniającym się środowisku - trzeba ciągle biec by być w tym samym miejscu.

A przyszło nam żyć w czasach, gdzie internetowi prelegenci wyrastają jak grzyby po deszczu. Niegdyś, aby przemawiać do tłumów, trzeba było mieć na koncie co najmniej wprawę i wiedzę z retoryki. To było dawno, w kulturze słowa mówionego. A dziś? Dziś retoryki się nie uczy ani w szkołach, ani na studiach. Wystarczy konto na popularnej platformie społecznościowej. Czy to oznacza, że sztuka mówienia zanikła? O nie! Wręcz przeciwnie, nigdy nie była tak potrzebna. Może dlatego, że tak dużo jest słabym wystąpień, zarówno w biznesie, jak i edukacji. 

Sztuka prezentacji w ostatnim półwieczu rozwijała się od tablicy do wideokonferencji. W biznesie i edukacji prezentacja to nie tylko sposób na przekazanie wiedzy. To narzędzie do wywierania wpływu, budowania autorytetu i, co tu dużo mówić, zarabiania pieniędzy (przynajmniej w biznesie). Z tego powodu warto się jej nauczyć. Oglądam konferencje, spotkania biznesowe oraz webinaria i widzę, że składne i zajmujące mówienie to umiejętność wciąż niezbyt częsta. Może dlatego, że epoka oralna minęła dawno temu, a my, zanurzeni w morzu pisanych tekstów, zapomnieliśmy, jak się dobrze mówi? Może uznaliśmy, że liczy się tylko technologia a nie umiejętność wykorzystania tej technologii?  Przechodzimy z pisania na klawiaturze do mówienia do mikrofonu i liczymy na to, że treść sama się obroni. Błąd. Liczy się także forma i dostosowanie formy do konkretnego kontekstu czasu i miejsca. Bo inaczej się słucha a inaczej czyta. A jeszcze inaczej ogląda materiały w mediach społecznościowych. Trzeba mówić do ludzi a nie tylko w ich obecności.

Detale czynią różnicę. Wyobraź sobie, że idziesz na wystawną kolację, a kelner podaje wyrafinowane danie na brudnym talerzu. Da się zjeść? Pewnie, ale przyjemność z posiłku spada. Podobnie jest z prezentacjami i wypowiedziami publicznymi. Tam też warto zadbać o "czysty obrus i czyste talerze". Czyli zadbać by forma dostosowana była do sytuacji i okoliczności. Czy profesjonalista poradzi sobie w każdych warunkach? Tak, ale po co ma się męczyć i improwizować? Dobra organizacja przestrzeni, od oświetlenia ekranu po podgląd dla prelegenta, to niby detale, ale to one sprawiają, że i prelegent, i publiczność czują się komfortowo. Wtedy forma nie utrudnia odbiór zasadniczej treści. Tak jak jedzenie posiłku na estetycznej i czystej zastawie.

Ile razy widziałaś (eś) slajd wypełniony po brzegi tekstem, tak drobnym, że musiałbyś podać się do komputera, żeby go odczytać? To ewidentny efekt kultury pisma. Uczymy się pisać elaboraty, ale nie potrafimy ich streścić w punktach. Nie potrafimy wyłowić zasadniczej i najważniejszej myśli z własnych wypowiedzi. Wypełniamy wyznaczony czas słowami, a czasem znacznie przekraczamy przyznany mam czas ku irytacji innych prelegentów i słuchaczy. Efekt? Włączamy webinarium i z minuty na minutę coraz bardziej nuży nas to, że jest za dużo tekstu na slajdach i że jest nudnie przedstawiana treść w czasie webinarium. A przecież slajdy to nie scenariusz, a jedynie tło. Nie cel sam w sobie a jedynie pomocny rekwizyt.

Gdzie i jak nauczyć się dobrych form prezentacji, w tym prezentacji cyfrowych? Tak, jak w czasie awarii w samolocie, najpierw zakładamy maskę z tlenem dla siebie, dopiero potem towarzyszącemu nam dziecku. Tak samo jest z edukacją cyfrową. Najpierw opanuj samemu, potem ucz innych. Nasze dzieci dorastają z technologią w ręku, ale my, jako dorośli, mamy za zadanie pomóc im zrozumieć, jak z niej korzystać w mądry sposób. Przyspieszona edukacja cyfrowa to nie tylko wyścig z czasem, ale również rosnące nierówności (także cyfrowe). Jeśli my, dorośli, nie będziemy umieli nadążyć, nasze dzieci będą miały pozorną przewagę, ale w nieznanym nam świecie.

Zatem umiejętność prezentacji to nie tylko mówienie do ludzi, ale również sprawne posługiwanie się narzędziami, które wspomagają ten proces. Zmieniło się środowiska i zmieniły się narzędzia. Od prostych rekwizytów, tablicy z kredą, rzutnika multimedialnego z prezentacją w Power Poicie po wiele innych detali takich jak świetlenie, podgląd prezentacji, zegar z mijającym czasem itp. W świecie, gdzie komunikacja staje się coraz bardziej cyfrowa, te umiejętności są na wagę złota. Dlatego, zanim zaczniemy uczyć innych, jak się prezentować, zacznijmy od siebie. Najpierw maseczka z tlenem dla siebie, potem dla ucznia.

Dlatego właśnie się nieustannie uczę przez próbowanie i działanie. Metoda Kolba: doświadczam, poddaję się refleksji, wiążę z teorią, modyfikuję i stosuję w praktyce. I tak wchodzę w kolejny cykl. 

7.09.2025

Podróż pociągiem jak przeglądanie się w zwierciadle duszy społecznej

Dworzec kolejowy w czeskiej Pradze.

Od wczesnego dzieciństwa podróżuję pociągami. Pamiętam jeszcze parowozy i dawne przedziały z drewnianymi siedzeniami. Od tego czasu przejechałem tysiące kilometrów i spędziłem setki godzin w podróży. Nie tylko za oknami jadącego pociągu zmieniał się świat, ale także i w wagonie. Nie tylko technika lecz i zachowania społeczne. W wagonie kolejowym, tym zamkniętym i ruchliwym mikroświecie, odsłania się przed nami intrygujący obraz kondycji ludzkiej. Podróż nie jest jedynie przemieszczaniem się z punktu A do punktu B. To swoisty rytuał przejścia, podczas którego widać naszą społeczną naturę w pełnej krasie, a często też w pełnym... hałasie.  To także miejsce spotkania z drugim człowiekiem. Albo miejsce izolacji. Powoli zmienia się kultura jazdy i powoli uczymy się kultury obcowania w tym nowym świecie. Jednym przychodzi to szybciej, innym wolniej. To zapewne kwestia empatii i spostrzegawczości. 

Współczesny pociąg to mozaika jednostek zanurzonych we własnych, cyfrowych bańkach. Głośne odtwarzanie mediów, bez słuchawek, to już nie tylko kwestia braku dobrych manier. To symptom głębszej zmiany. To akt swoistej agresji, manifestacja egoizmu, który przekłada własny komfort nad dobro wspólne. Albo efekt braku wyobraźni i braku empatii. Dawniej, takie zachowanie zostało by nazwane prostactwem. Dziś, w świecie zdominowanym przez indywidualizm, staje się ono niestety coraz bardziej powszechne. Zapewne trzeba czasu na wypracowanie i upowszechnienie norm dobrego wychowania w świecie szybkich pociągów i powszechnego dostępu do technologii.

Wagon kolejowy, w którym spotykamy tak wielu różnych ludzi, prowokuje do refleksji. Dlaczego zatraciliśmy wrażliwość na potrzeby innych? Dlaczego nasza osobista swoboda stała się tak ważna, że musimy ją manifestować kosztem spokoju i komfortu innych? Ta utrata empatii i poczucia wspólnoty to jeden z wielu problemów naszej cywilizacji. Mam nadzieję, że przemijających.

Kiedyś podróżowało się inaczej. Ludzie w przedziałach rozmawiali. Dzielili się opowieściami, komentowali rzeczywistość. Może dlatego, że podróż była przygoda i większym wyzwaniem? Teraz tłoczno jest nie na dworcach kolejowych tylko na lotniskach. Pierwszym elementem izolowania się i odgradzania były papierowe książki i czasopisma. Czyta się jednak po cichu. Dzisiejsza technologia, choć ułatwia życie, staje się paradoksalnie barierą, która izoluje. I która hałasuje.

Jednak problem głośnych mediów jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Przyglądając się rodzicom, którzy są uzależnieni od telefonów, podczas gdy ich dzieci siedzą samopas (czasem nawet destrukcyjnie dla otoczenia), można dostrzec coś, co jest jeszcze bardziej niepokojące. Ci dorośli sami nie byli uczeni w szkole, jak radzić sobie z cyfrowym uzależnieniem, bo gdy dorastali, telefony wyglądały inaczej. Uzależnili się jako dorośli, w życiu pozaszkolnym. Dlatego rozwiązanie nie leży wyłącznie w szkołach, ale przede wszystkim w edukacji pozaformalnej i ustawicznej, która powinna być dostępna przez całe życie. Państwo, często zapominające o tej potrzebie, ignoruje fakt, że świat zmienia się szybciej niż kiedykolwiek. Zajęty rodzic w pociągu daje swojemu dziecku "grzechotkę" czyli smartfon z grą lub bajką, by się zajął i dorosłemu nie przeszkadzał przeglądać social media we własnym telefonie. Pikający telefon lub z głośna muzyką zakłóca podróż pozostałym pasażerom. A z dzieckiem mało kto rozmawia, dlatego zauważa sie, że współczesne maluchy później zaczynają mówić. 

Musimy uczyć się całe życie, jak nawigować w cyfrowym świecie, aby nie zatracić tego, co w nas najcenniejsze - człowieczeństwa i zdolności do bycia obecnym. Wystarczy odkryć słuchawki. Wielu już tak zrobiło, ale liczni są cywilizacyjni maruderzy. Przewoźnicy nawet tworzą specjalne wagony ze strefa ciszy. I tam można sobie wykupić miejsce. Małym dzieciom jednak nie słuchawki są potrzebne co uwaga i rozmowa... Pociąg jest miniaturowym społeczeństwem, w którym zderzają się ze sobą różne światy. To, jak w nim funkcjonujemy, jest odzwierciedleniem naszego podejścia do życia. Czy decydujemy się na hałas i ignorancję, czy na ciszę i szacunek? Ostatecznie, to my wybieramy, czy wnosimy do tej przestrzeni chaos, czy porządek.

Morał tej opowieści jest prosty: to, co robimy w pociągu, pokazuje, kim jesteśmy w życiu. Rozpychamy się lub jesteśmy wrażliwi na potrzeby innych (nawet własnych dzieci). Prawdziwa kultura nie polega tylko na znajomości etykiety. To głębokie zrozumienie, że przestrzeń, którą dzielimy z innymi, nie należy wyłącznie do nas (i nie dotyczy to tylko podróży w pociągu). To umiejętność rezygnacji z odrobiny własnej wygody dla dobra wspólnego. I tak jak w wagonie, tak i w życiu - nasza empatia i szacunek dla innych są miarą naszego człowieczeństwa. Wystarczy przytoczyć bardzo stare: nie czyń bliźniemu tego, co tobie niemiłe. Trzeba tylko umieć osadzić to praktyczne zalecenie w kontekście współczesnej chwili i konkretnym miejscu. 

W czasach mojej młodości chodziło sie do fryzjera i tam czekało sie w kolejce. Byli fryzjerzy gadatliwi i byli milczący. W jakimś mieście wymyślono rozdział na fryzjerów milczków i tych rozgadanych. A klient w jednym zakładzie mógł sobie wybrać, czy chce strzyżenia z pogaduszkami czy w ciszy. Introwertycy i ekstrawertycy mogli sobie wybrać bardziej dogodne dla siebie warunki. Czy warte to upowszechnienia także w innych, publicznych miejscach?

Być może ten esej trafi do kogoś, kto akurat oglądał na pełnej głośności film na swoim telefonie w czasie podróży autobusem lub pociągiem. Może się pokusi o autorefleksję i na kolejną podróż zabierze słuchawki. Albo, co by było cudowne, w ogóle nie włączy swoich przenośnych multimediów. Jestem realistą. Wiem, że nie zmienię świata tymi słowami, ale wiem też, że znaczna większość moich znajomych, moja bańka społeczna, zachowuje się inaczej. Spokojnie, kulturalnie i z szacunkiem dla innych. Wierzę, że takich ludzi jest więcej. A my, cisi pasażerowie, powinniśmy trzymać kciuki za wagony ze strefą ciszy. To właśnie tam, w oazach spokoju, możemy wreszcie poczuć, że ewolucja może iść w dobrą stronę.

A jeśli nie, zawsze możemy założyć własny wagon, tak jak wspomniane strefy u fryzjera, Taki, gdzie rozmawia się, czyta książki, a jedynym dźwiękiem jest stukot kół i szelest stron. No i oczywiście, gdzie nie ma zasięgu. Kto wie, może w przyszłości powstanie taki podgatunek pasażera: Homo sapiens cichogłowy? A może podział na towarzyskich i gadatliwych ekstrawertyków i milczących introwertyków istniał od zarania naszego gatunku? Skoro przetrwaliśmy setki tysięcy lat, to i teraz znajdziemy dobre rozwiązanie.

A co wy myślicie o kulturze podróżowania w pociągu? Podzielcie się swoimi doświadczeniami w komentarzach. Wolicie wagony z przedziałami czy te bezprzedziałowe z ograniczonym kontaktem z innymi pasażerami?

Może zanikła nasza umiejętność prowadzenia rozmów publicznych? Ciekawych, zabawnych i pożytecznych. Czy warto współcześnie rozwijać umiejętność konwersacji w kolejowym wagonie? Jak zacząć, jak zagadnąć, jak kontynuować? A podróż, przynajmniej kiedy,. była okazją do trenowania umiejętności opowiadania. Szkoła w pociągu.

6.09.2025

Jak budować zaufanie do nauki przez upowszechnianie wiedzy?

Opowieść o chruścikach (owady wodne z rzędu Trichoptera) na jednym z pikników naukowych w Olsztynie. Opowieść z rekwizytami i z aktywnością słuchaczy,


Współcześnie nauka jest wyalienowana przez złożone i trudne metody, które uniemożliwiają bezpośrednie uczestnictwo w odkrywaniu. Utrudniają także zrozumienie odkryć naukowych. Dobra opowieść o nauce może to zmienić. Potrzebny jest nie tylko przekaz. Potrzebny jest bezpośredni kontakt z odbiorcą, by mówić do ludzi a nie tylko w ich obecności. Trzeba angażować w odkrywanie a nie tylko w bierne słuchanie (czytanie książek, oglądanie filmów, słuchanie podcastów). Trzeba budować i tworzyć poczucie sprawstwa. W nawiązaniu do trzeciej kultury oraz mojego osobistego, wieloletniego doświadczenia w różnorodnych formach popularyzacji nauki, obecnie staram się organizować warsztaty i pogadanki terenowe, w czasie których słuchacze zapoznają się z kilkoma szablonami krótkich opowieści z rekwizytem, bohaterem oraz wykorzystują narzędzia AI. Po co AI? To narzędzie pomocne (ale nie jest niezbędne) do tworzenia opowieści słownych, dźwiękowych lub obrazowych. Tak, opowiadam i pokazuję ale zachęcam do nawet minimalnej aktywności. By samemu stworzyć opowieść o tym, co się widziało. By posłuchać, obejrzeć i przetworzyć zdobytą wiedzę. 

Przykładem może być trzecia kultura jako tło i inspiracja. Trzecia kultura to obszar, gdzie naukowcy, myśliciele i pisarze z dziedziny nauk ścisłych i przyrodniczych komunikują swoje idee bezpośrednio do szerokiej publiczności, omijając tradycyjnych intelektualistów humanistycznych (w tym dziennikarzy popularyzatorów). Omijają pośredników. Muszą się jednej sami nauczyć komunikacji adekwatnej do współczesności. To nie tylko klasyczne budowanie opowieści lecz i wykorzystanie pisma, dźwięku (podcasty) oraz nagrań wideo. To pom prostu wykorzystanie technologii starych (np. rekwizyty) jak i nowych. W zasadzie tego powinniśmy uczyć się już w szkole. Bo po co na języku polskim uczyć się pisania rozprawki, gdy potem raczej nigdy z tej formy absolwenci szkoły nie skorzystają? W to miejsce raczej powinniśmy uczyć wypowiedzi w formie wideo do umieszczania na You Tube czy Tik Toku. Treść ta sama lecz forma inna. I konieczność edycji, montażu, poprawiania oraz udostępniania w mediach społecznościowych. Tak jak kiedyś w szkole uczyliśmy się pisać CV czy podania do urzędu. Wtedy uczyliśmy się pisać ręcznie na papierze kancelaryjnym. Pora dostrzec, że coś się zmieniło. Że mniej piszemy odręcznie i już trudno jest znaleźć papier kancelaryjny...

W popularyzacji nauki muszą brać udział nie tylko sami popularyzatorzy jako tłumacze z języka nauki na ludzki język lecz musi odbywać się to także z udziałem prawdziwych naukowców. Wtedy będzie wiarygodność i autentyzm. Mamy, jako naukowcy i pracownicy uniwersyteccy, już wpisaną w obowiązki zawodowe trzecią (czyli społeczną) misję uniwersytetu. Obok badań naukowych i tradycyjnej dydaktyki (zajęcia dla studentów na uczelni). Jest już zaczątek, podstawa. Pora teraz na codzienną praktykę. A wtedy ogromny potencjał kapitału ludzkiego wykorzystany zostanie w edukacji przyrodniczej przez całe życie i w małych porcjach. Popularyzacja nauki to element powszechnej edukacji. 

Kryzys zaufania do nauki wynika m.in. z faktu, że nauka współczesne jest wyalienowana przez złożone i trudne metody, które uniemożliwiają bezpośrednie uczestnictwo w odkrywaniu. Zupełnie inaczej było w wieku XVIII, XIX czy w pierwszej połowie XX wieku. Uczestnictwo w nauce staje się niedostępne. Dobra popularyzacja może to zmienić. Co jest ważne? Po pierwsze bezpośredni kontakt z odbiorcą i by mówić do ludzi a nie tylko w ich obecności. Po drugie trzeba angażować w odkrywanie a nie tylko w bierne słuchanie (czy oglądanie). I po trzecie trzeba kreować poczucie sprawstwa, poczucie wpływu przynajmniej na dyskusję o dokonywanych odkryciach. Potrzebne jest rozumienie nauki jako procesu w nieustannej dyskusji i weryfikowaniu informacji. Teraz na przykład potrzebna jest wiedza o szczepionkach, energii odnawialne, zmianach klimatu czy zdrowiu człowieka. Jak o tym opowiedzieć wiarygodnie? I skutecznie.

Moje doświadczenie w popularyzacji nauki to ponad 40 lat pisania tekstów w tradycyjnych czasopismach papierowych, to eseje, felietony w mediach społecznościowych, podcasty, rolki (wideo), wywiady w TV i radio, to wykłady przed różnorodną publicznością i w nietypowych miejscach, webinaria, pokazy na piknikach naukowych, kawiarnia naukowa, wycieczki terenowe, kamishibai, gry terenowe i online, symulacje komputerowe. Uczyłem się przekazu w ciągle zmieniających się okolicznościach społecznych i technologicznych. I ciągle się muszę uczyć. Bo zmiany się nie zatrzymały...

Jestem nauczniem - nauczycielem i uczniem jednocześnie. Uczę się od innych i przez eksperymentowanie oraz nauczam innych przez dzielenie się zdobytą wiedzą i doświadczeniem. Uczę się nie tylko w przestrzeniach akademickich, ale i każdych innych. Tam, gdzie popularyzacja nauki się pojawia. Na wycieczkach terenowych, w radiu, w mediach społecznościowych. 

W nowy rok akademicki wchodzą z nowymi zadaniami i nowymi wyzwaniami. Odkrywać wyłaniający sie uniwersytet otwarty i nową, rozproszona edukacją przez całe życie i w małych porcjach. Wiem, że potrzebna jest szeroka współpraca z różnymi specjalistami, instytucjami i społecznościami. Popularyzacja nauki jest kolektywne, kumulatywna i konektywna. 

Zapraszam do wspołpracy i wspólnego odkrywania.

5.09.2025

Cyfrowa symbioza i awaria systemu, czyli jak stałem się niemalże bezdomnym cyfrowym wędrowcem




Jak bardzo jesteśmy już zrośnięci z technologią uświadomiłem sobie za granica, gdy zepsuł mi się telefon. Jesteśmy zrośnięci jak drzewo z grzybami w symbiozie mykoryzowej. Co prawda drzewo może żyć bez grzybów mykoryzowych, ale rośnie woniej i jest słabsze. Tak i my symbiotycznie zrastamy się z mobilną technologia i się od niej uzależniamy. Można by sparafrazować fraszkę "szlachetne zdrowie ile cenić trzeba, ten tylko się dowie, kto się stracił" - "Szlachetna technologio, ile cię cenić trzeba ten tylko się dowie, komu smartfon padnie."

Część mnie jest już w chmurze czyli gdzieś na serwerach daleko ode mnie, np. dane i logowania w różnych aplikacjach. A bez smartfonu nie mam dostępu do tej części mnie. Bez niemalże symbiotycznego smartfonu poczułem się jak ślepiec lub beznogi inwalida.

Gdy w samolocie zepsuł się ekran mego telefonu (niby działał a jednak był bezużyteczny) wtedy zrozumiałem, jak bardzo jestem zrośnięty z technologią. Po raz pierwszy w życiu utknąłem za granicą bez sprawnego smartfona. Nie jest to historia o zagubieniu się w dżungli, a raczej o bezradności w samym centrum nowoczesnej cywilizacji. Być może nawet wiecie, o czym mówię. Pęknięty ekran to jedno, ale całkowity brak reakcji na jakąkolwiek komendę, to już w zasadzie koniec świata. To jak ucięcie sobie kawałka duszy, która okazała się znajdować w chmurze.

Przyzwyczaiłem się do smartfonu, a bez niego nie da się włączyć gogle mapy by znaleźć drogę w nieznanym sobie miejscu, nie kupi się biletu, nie da się zapłacić blikiem, sprawdzić połączenia komunikacyjnego. I co ważne za granica, gdy nie zna sie języka tutejszych ludzi, nie ma się dostępu do translatora. A nawet jak się ma wykupiony bilet na samolot czy pociąg, to nie można go pokazać. Czyli się jest bez biletu, bez kontaktów. Tak, jakby ktoś ukradł nam bagaż z dokumentami. 

Do tamtej chwili sądziłem, że jestem dość niezależnym człowiekiem. W końcu potrafię zawiązać sznurowadła, ugotować jajecznicę i rozmawiać z ludźmi bez emotikonów. Tego dnia miałem jednak wrażenie, że cała moja samodzielność była tylko iluzją. Gdy w desperacji szukałem drogi z lotniska do dworca kolejowego, uświadomiłem sobie, że nie mam już w głowie żadnych danych (a o papierowej mapie nie pomyślałem, bo od dawna nie używam), bo przecież od lat polegam na Google Maps. Co prawda miałem już kupiony bilet na pociąg ale nie mogłem się do niego dostać i wyświetlić na ekranie. Poczułem się, jak jaskiniowiec w lśniącej metropolii. A raczej jak bezradnie dziecko w obcym i niezrozumiałym świecie. Było to we Francji a ja francuskiego nie znam. Na smartfonie miałem odpowiedni translator. On by wystarczył. Ale przecież telefon nie działał. Tak jak by ktoś oddzielił symbionta lub jakbym stracił ważną część ciała. Potem się okazało, że we Francji można porozumieć się po angielsku i to praktycznie w każdym miejscu, do jakiego dotarłem.

W tej niespodziewanej technologicznej katastrofie na myśl przyszła mi... grzybnia mykoryzowa. Drzewo może żyć bez niej, ale będzie rosło wolniej, będzie słabsze i mniej odporne na przeciwności losu. Z ludzkością i technologią jest podobnie – wrośliśmy w siebie, tworząc cyfrową symbiozę. Dane, wspomnienia, kontakty, a nawet kawałek naszej tożsamości, to wszystko żyje w chmurze, na serwerach gdzieś daleko od nas. Bez smartfona nie mamy do tego dostępu. I w tym momencie, gdy cała nasza niezależność rozpada się na kawałki, odkrywamy, że to, co naprawdę nas łączy, to nie gigabajty, ale inni ludzie. Zrozumiałem, że technologia, choć daje nam pozorną niezależność, w sytuacji kryzysu ujawnia naszą wspólnotową naturę. W świecie, gdzie wszystko staje się indywidualne, awaria uświadamia nam, że nadal jesteśmy plemieniem. I trzeba umieć poprosić. Podróżować najlepiej z kimś. Bo jest nie tylko przyjemniej ale i bezpieczniej. 

Na wycieczkę zabrałem stary telefon by robić nim zdjęcia. Mogłem więc przełożyć kartę SIM i korzystać przynajmniej z funkcji telefonicznej. Ale skąd wziąć cienką szpilkę, potrzebną do wymiany karty? Pożyczone zapięcie od damskiego kolczyka załatwiło sprawę. Niezbędny kontakt telefoniczny wydobyłem z zepsutego telefonu za pomącą zegarka (smartwach), kłopotliwe ale możliwe. Wniosek na przyszłość taki, by mieć ważne kontakty zapisane w notesie papierowym. Miałem na szczęście hasło do konta w gogle więc mogłem połączyć się ze swoją skrzynką pocztową i internetem. Odzyskałem choć częściowo dostęp do tej mojej części, która jest w chmurze. Eksterioryzacja osobowości daleko poza granice własnego ciała. 

W drodze powrotnej mogłem kupić bilet tylko z pomocą innej osoby z telefonem i przesłaniem biletu w pliku pdf. Inaczej bym chyba nie wrócił do kraju. A na pewno byłoby to bardzo trudne. To znaczy bilet lotniczy był, ale potrzebna była pomoc innej osoby ze sprawnym telefonem, by się do niego dostać. Dobrze, że miałem stary aparat. Oczywiście można byłoby gdzieś kupić jakiś nowy, ale to wymaga czasu i dodatkowych starań,. W czasie przesiadki tego czasu brakuje. 

Pomocni okazali się ludzie, z telefonami. Bez nich bym sobie nie poradził. Technologia daje nam dużą niezależność. Ale kiedy jest awaria ta nasza samodzielność staje się iluzoryczna. I wtedy niezastąpione są kontakty i współpraca z innymi ludźmi. W takich okolicznościach uświadamiamy sobie jak bardzo ludzkość jest wspólnotowa.

Po powrocie zepsuty telefon oddałem do serwisu, ekran wymienią. Niemniej przez co najmniej dwa tygodnie będę nie  w pełni cyfrowo sprawy. W tym czasie mam zaplanowaną podróż w inna część kraju. Wszystko będzie trudniejsze, od kupowania biletów po szukanie drogi w obcym mieście. 

Paradoksalnie, to właśnie brak technologii pozwolił mi odnowić prawdziwe, ludzkie kontakty. Zamiast wpatrywać się w ekran, musiałem poprosić o pomoc, podziękować i porozmawiać. Być może to jest ta filozoficzna refleksja, której potrzebowałem. Nasze smartfony, choć potężne, nie zastąpią nigdy ludzkiego gestu, uśmiechu i wsparcia. A może to po prostu ironia losu, że muszę o tym pisać na komputerze, byście mogli to przeczytać na swoich telefonach.

PS> zdjęcie z muzeum kinematografii. Technologia, która dawno wyszła z użycia. Ale są chwile, gdy wracamy do starych umiejętności. I wtedy to, co przestarzałem okazuje się niezastąpione. Tak jak zwykła kartka i ołówek.