8.11.2025

Mała muszka w wielkiej nauce i w kosmosie

Późne lato, owoce śliwy mirabelki, dojrzałe i leżące na ścieżce. Raj dla owadów w tym dla muszki owocówki.

Drosophila melanogaster, bo o niej będzie opowieść, to dla większości z nas synonim letniego utrapienia, irytujący obłoczek krążący nad miską dojrzałych owoców. Ja pamiętam je z zajęć w czasie moich biologicznych studiów. Hodowane w słoikach stanowiły materiał do ćwiczeń z genetyki. Szczelnie zamknięte w wyselekcjonowanym próbach badawczych. Wykonywaliśmy doświadczania i krzyżowaliśmy różne odmiany a potem wnioskowaliśmy o genach na podstawie uzyskanego potomstwa. Efekty można było uzyskać znacznie szybciej niż przy hodowli różnych odmian groszku, powtarzając eksperyment Mendla. Dopiero dużo później poznałem jej polskie, zwyczajowe nazwy: wywilżna karłowata, wywilżanka, muszka owocowa, octówka., drozofila karłówka, drozofila.

Jednak ten maleńki, dwuskrzydły owad – muszka owocowa – jest jednym z największych, choć najbardziej niepozornych, bohaterów w historii biologii, bohaterem laboratoriów genetycznych  i pionierem... w przestrzeni kosmicznej. Równie znana w historii badań genetycznych jak groszek Grzegorza Mendla. Drosophila melanogaster to niewielki owad (wielkości 2–3 mm) z rzędu muchówek (Diptera). W rodzaju Drosophila występuje wiele gatunków, więc mała muszka na owocach nie koniecznie będzie tą naszą wywilżnią.

Jej życie upływa w rytmie fermentacji. Pamiętam jej poczwarki z gąsiorów, w których fermentowaliśmy wino owocowe lub w słoikach z przeterminowanymi powidłami. A teraz pojawiają się w domu późnym latem, gdy w miskach leża dojrzałe owoce pomidorów, papryki, jabłek, śliwek, bananów. Za każdym razem patrzę na nie z sentymentem. To zasłużony dla nauki modelowy gatunek.

Zrozumienie fascynacji muszki owocowej gnijącymi owocami jest kluczem do poznania jej biologii. To, co nas może czasem brzydzić, dla niej jest rajem. Drosophila melanogaster jest mistrzynią szybkiego cyklu życiowego, który w optymalnej temperaturze zamyka się w zaledwie 10–12 dniach. Od jaja złożonego na fermentującej skórce owocu, przez intensywnie żerującą larwę, nieruchomą poczwarkę, aż po dorosłego, zdolnego do rozmnażania osobnika. Ale muszka owocówka żyje dłużej, dorosłe osobniki mogą żyć 30-40 dni, w zależności od temperatury i warunków. 

Pozornie głównym wyznacznikiem jej życia jest alkohol etylowy. Muszki nie szukają miąższu owoców, lecz drożdży – głównego źródła białka i witamin dla larw, które rozwijają się na gnijącej materii. Drożdże, przeprowadzając fermentację cukrów, wytwarzają etanol. Zapach ten, wyczuwany przez czułe receptory muszek z dużej odległości, jest sygnałem: „Tu jest dużo pokarmu, tu warto złożyć jaja”. W ciągu roku pojawia się kilka pokoleń owocówki. Pojedyncza samica może w ciągu dnia złożyć od 20 do 100 jaj. Ale dopiero późnym latem, gdy dużo jest owoców, na których rozwijają się drożdże, pojawiają się bardzo sprzyjające warunki do rozwoju i populacja muszek szybko rośnie. To powinowactwo do alkoholu jest tak silne, że stało się ewolucyjną strategią przetrwania. Larwy, żerujące w środowisku z niewielką zawartością etanolu, zyskują ochronę przed pasożytami – toksyna zabija drapieżne osy, które same nie są na nią odporne. Osy te to parazytoidy, składające jaja na larwach. Wylegające się larwy żywcem pożerają larwy muszki owocówki. Ale, jeśli te nurzają się w owocowej pulpie z alkoholem etylowym, to są chronione. Taka alkoholowa dezynsekcja. 

Muszki owocowe (Drosophila melanogaster) są niezwykle wrażliwe na zapach alkoholu etylowego i są przez niego zwabiane. Wykrywają go dzięki specjalistycznym receptorom węchowym na czułkach. Inne gatunki owadów wyczuwają z daleka inne substancje, ważne dla ich życia, np. zapach padliny, zapach spalonego drzewa itp. Ta czułość biodetektorów wykorzystywana jest przez ludzi, np. do wykrywania alkoholu etylowego. Tam, gdzie człowiek nic nie wyczuje, muszka owocówka zrobi to za niego. Muszki owocowe potrafią wyczuć alkohol z odległości nawet kilku kilometrów, co czyni je niezwykle efektywnymi w lokalizowaniu odpowiednich miejsc do życia i rozmnażania. Ewolucyjnie jest to zrozumiałe - owoce to siedlisko i zasoby bardzo rozproszone i krótkotrwałe. Trzeba za nimi dużo się nalatać by znaleźć. Dzięki receptorom, ni latają bezładnie lecz podążają prosto do celu. Dlatego późnym latem i jesienią tak łatwo trafiają do naszych domów, gdy mamy na stole lub szafce dojrzałe owoce. 

Dlaczego alkohol je przyciąga? Przyciąganie do alkoholu nie jest przypadkowe, a jest głęboko zakorzenione w ich strategii przetrwania i rozmnażania. Alkohol etylowy to znak, że są drożdże czyli pokarm larw i dorosłych. Muszki owocówki żywią się drożdżami, które rozwijają się na gnijących i fermentujących owocach. Proces fermentacji naturalnie wytwarza alkohol etylowy. Zapach alkoholu jest więc dla nich sygnałem, że w pobliżu znajduje się idealne źródło pożywienia i miejsce do złożenia jaj. Nowsze badania sugerują, że u samców muszek owocowych spożycie niewielkich ilości alkoholu zwiększa produkcję feromonów, co czyni je bardziej atrakcyjnymi dla samic i tym samym zwiększa ich sukces reprodukcyjny. 

Jak się w domu pozbyć i unikać muszek? Odstrasza (lub dezorientuje je) olejek miętowy, eukaliptusowy i lawendowy. Wystarczy w doniczce na parapecie krzaczek mięty, która przy okazji wykorzystamy jako świeżą przyprawę. Albo lawenda. Drzewa eukaliptusowego raczej nie zasadzimy w doniczce na parapecie, więc pozostaje tylko olejek. 

Choć jest to organizm prosty, zasługi muszki owocowej dla genetyki są nie do przecenienia. W 1908 roku Thomas Morgan wprowadził ją na scenę nauki, która niebawem miała stać się laboratorium przyszłości. Morgan szukał organizmu modelowego i znalazł ideał. Muszki trzymał w małych, szklanych fiolkach. Ma krótki cykl życiowy co pozwala na obserwację dziedziczenia cech przez wiele pokoleń w ciągu zaledwie tygodni lub miesięcy. Ma niewielki genom - tylko cztery pary chromosomów (2n=8), co uprościło mapowanie genów. Kolejna sprzyjającą cecha są łatwo obserwowalne mutacje takiej jak zmiana koloru oczu z czerwonego na biały (pierwsza zaobserwowana mutacja płciowa) stała się kamieniem węgielnym jego badań. Podobne badania wykonane przez Mendla na róznych odmianach grochu wymagały by wielu lat. A nikt obecnie nie jest tak cierpliwy jak mnich Grzegorz Mendel. 

Morgan rozpoczął eksperymenty, które na zawsze zmieniły genetykę. Obserwował dziedziczenie różnych cech – na przykład mutacji, które zmieniały kolor oczu z czerwonych na białe, lub zniekształcały skrzydła. Dzięki tym badaniom udowodnił, że geny znajdują się na chromosomach. To odkrycie było tak przełomowe, że w 1933 roku Morgan otrzymał za nie Nagrodę Nobla. Morgan udowodnił, że chromosomy są nośnikami genów, a geny są ułożone w określonej kolejności Od tamtej pory, Drosophila stała się kluczowym narzędziem do rozszyfrowywania podstawowych mechanizmów życia. Badania genetyczne weszły obecni w nowa, molekularna fazę i o muszkach już zapomniano. 

Współcześnie muszka owocowa nadal pełni rolę kluczowego organizmu modelowego. Okazuje się, że mimo milionów lat ewolucyjnej dywergencji, aż 75% genów odpowiedzialnych za ludzkie choroby ma swoje funkcjonalne odpowiedniki (homologi) w genomie muszki. Badanie muszych mechanizmów genetycznych dostarcza fundamentalnych informacji o rozwoju choroby Alzheimera, Parkinsona, nowotworów czy zaburzeń rozwojowych. A jej zasługi sięgają jeszcze dalej – w kosmos. Muszka owocowa była jednym z pierwszych organizmów (po mikroorganizmach), które celowo wysłano w przestrzeń kosmiczną. W ramach amerykańskiego programu, wysłano ją na pokładzie rakiety, aby zbadać wpływ promieniowania kosmicznego na żywe organizmy i ich genetykę. Była pionierem kosmicznych badań biologicznych, torując drogę późniejszym misjom i dalszym studiom nad wpływem mikrograwitacji na życie.

W ten sposób Drosophila melanogaster – maleńka muszka, zrodzona z gnijących owoców i unosząca się nad naszymi kuchniami – jest jednocześnie dowodem na potęgę prostoty. Jako niezastąpiony model genetyczny, pionier kosmicznych wypraw i klucz do zrozumienia ludzkich chorób, udowadnia, że wielka nauka często kryje się w małym ciele. Tak wiec, gdy w Twoim domu pojawią się muszki owocówki na owocach, pomyśl o nich z uznaniem zasług dla ludzkości. Przecież taka mała muszka dużo nie zje, można się z nią podzielić. Lub specjalnie dla nich na parapecie zostawić kilka gnijących owoców (lub fragmentów), by mogło pojawić się kolejne pokolenie. 

O muszkach owocówkach można posłuchać podcastu (8.10.2025) w Radium Olsztyn. Zebrane felietony Radiowe są tu: https://radioolsztyn.pl/tlumaczymy-swiat-felietony-stanislawa-czachorowskiego/01778309 i wystarczy odszukać odpowiednia datę. O drozofili powiadałem także w Radiu Nowy Świat (środa 12 listopada 2025).

4.11.2025

Człowiek z Piltdown i Salinella salva czyli o oszustwach i pomyłkach w nauce




Kiedy zalewają nas fake newsy czy nienaukowe teorie spiskowe, serwowane nam przez internetowych influencerów, czasem z udziałem ludzi ze stopniami i tytułami naukowymi, to możemy powątpiewać w rzetelność świata nauki. Niemniej warto podkreślić, że w nauce ważna jest dyskusja i przedstawianie dowodów oraz powtarzalność wyników eksperymentów. W nauce nie ma autorytetów a są jedynie argumenty i dowody. Nauka rozwija się przede wszystkim dzięki wypracowanej metodzie a nie autorytetowi pojedynczych badaczy i naukowców. Z kolei rzetelnością dziennikarska jest zapraszanie do swojego studia wiarygodnych rozmówców i pilnowanie rzetelności wypowiedzi. Bo odbiorca (słuchacz, czytelnik) liczy, że sam dziennikarz wcześniej zweryfikował źródła i on, jako odbiorca, może zaufać. Niestety nie każdy twórca kanału społecznościowego jest rzetelnym dziennikarzem. 

Metoda naukowa, choć dąży do obiektywizmu, jest ostatecznie dziełem ludzkim, a co za tym idzie – narażona na błędy, pomyłki, a niekiedy nawet na celowe fałszerstwa (tak jak w mediach i dziennikarstwie). W pogoni za sławą, klikalnością i dochodami niektórzy dziennikarze i naukowcy stosują drogi na skróty. Historia nauki pełna jest zawiłych ścieżek, gdzie błędne hipotezy ulegają weryfikacji, ale nic tak dobitnie nie ilustruje triumfu mechanizmu samokorekty nauki jak opowieść o Człowieku z Piltdown oraz podręcznikowe ogniwo przejściowe w postaci niezwykłego organizmu Salinella salva. Naukowe młyny wersyfikacji czasem mielą dość długo, ale są skuteczne. Bardziej znanej jest oszustwo z Człowiekiem z Piltdown, dyskutowane było przez ponad cztery dekady. Stało się jedną z głębszych rys na reputacji nauki, jednocześnie dowodząc jej niezwyciężonej siły w dążeniu do prawdy.

W 1912 roku, amator-archeolog Charles Dawson ogłosił na łamach Brytyjskiego Towarzystwa Geologicznego odkrycie, które natychmiast wywołało sensację. W żwirowni Piltdown w Sussex, w Anglii, odnaleziono szczątki, które miały stanowić długo poszukiwane „brakujące ogniwo” pomiędzy małpami a ludźmi. Dawson, wspierany przez eksperta z British Museum, Arthura Smith Woodwarda, zaprezentował fragmenty: czaszki wyraźnie przypominającej ludzką, połączonej z prymitywną żuchwą i zębami o cechach małpich. Nowemu gatunkowi nadano dumną nazwę – Eoanthropus dawsoni, czyli „człowiek świtu Dawsona”. W szerszym kontekście historycznym, odkrycie to idealnie pasowało do pewnych uprzedzeń kulturowych i oczekiwań ówczesnych brytyjskich naukowców. Teoria ewolucji sugerowała, że ludzkie cechy nie rozwijały się równomiernie. W Anglii panowało jednak przekonanie, że pierwszym krokiem w ewolucji człowieka musiała być ewolucja dużego, rozwiniętego mózgu i dopiero potem nastąpiło udoskonalenie żuchwy czy wyprostowanie postawy. Człowiek z Piltdown, z ludzką czaszką i małpią szczęką, idealnie wpisywał się w ten wzorzec interpretacji ewolucyjncyh. Przez ponad 40 lat był on traktowany jako koronny dowód i ważny element układanki paleoantropologii, fałszując obraz wczesnej ewolucji człowieka. Dziś to już historia pomyłek i oszustw naukowych.

Mimo iż oszustwo utrzymywało się przez tak długi czas, w tle narastały wątpliwości. Znajdowane w innych częściach świata autentyczne skamieniałości, takie jak te z Afryki Południowej, sugerowały zupełnie odwrotny scenariusz: najpierw rozwijała się dwunożna postawa i prymitywne uzębienie, a dopiero potem następował znaczący wzrost mózgu. Sprzeczności te zmuszały do ciągłej weryfikacji.

Decydujący cios nadszedł w 1953 roku. Dzięki zastosowaniu nowych technik analitycznych, niemożliwych do wykorzystania w 1912 roku, fałszerstwo zostało ostatecznie zdemaskowane. Ujawniono, że czaszka była ludzka, ale stosunkowo współczesna i celowo barwiona chemicznie (najprawdopodobniej dwuchromianem potasu i siarczanem żelaza), aby nadać jej antyczny i postarzony wygląd. Żuchwa należała do orangutana i została poddana celowej obróbce – zęby zostały spiłowane, aby upodobnić je do ludzkiego wzorca zużycia, a stawy złamane, by uniemożliwić dokładne sprawdzenie. Testy fluorem dowiodły, że fragmenty kości nie pasowały do siebie wiekowo ani chemicznie. Najbardziej prawdopodobnym winowajcą tego fałszerstwa okazał się sam Charles Dawson, amator, który najpewniej kierował się żądzą sławy i uznania.

Historia Człowieka z Piltdown jest podręcznikowym przykładem tego, jak nauka, mimo iż może zostać chwilowo zmanipulowana, finalnie posiada wbudowane mechanizmy samokorekty. Oszustwo trwało tak długo nie dlatego, że naukowcy byli głupi, ale dlatego, że wczesne metody weryfikacji były niedoskonałe, a oczekiwania badaczy zbyt silne. Fałszerstwo żerowało na potrzebie wiary w "angielskie ogniwo ewolucyjne". Jednakże, kiedy tylko pojawiły się nowe, precyzyjne narzędzia i niezależne dane (inne skamieniałości z Afryki), mur oszustwa runął. To właśnie powtarzalność wyników, niezależna weryfikacja i stałe dążenie do precyzji są sednem metody naukowej. Człowiek z Piltdown nie tylko skorygował błędne przekonania o ewolucji, ale przede wszystkim nauczył społeczność naukową krytycznego podejścia do własnych oczekiwań, stając się paradoksalnie jednym z najmocniejszych dowodów na to, że systematyczne i bezkompromisowe poszukiwanie prawdy w nauce zawsze zwycięży oszustwo.

Drugi, wybrany przykład jest mniej znany. Ale dobrze oddaje istotę metody naukowe. Nauka ma zdolność do samokorekty. Naprawia się niczym DNA w komórce po przypadkowych błędach w kopiowaniu. Nie ma tematów nienaukowych. To sposób obserwacji, dokumentowania oraz uzasadniania może być naukowy lub nienaukowy.

Proszę sobie wyobrazić organizm, który przez blisko sto lat istniał w podręcznikach zoologii. Nazywano go Salinella salva. Było to zwierzę niezwykłe. Odkryte w 1892 roku przez niemieckiego naukowca Johannesa Frenzela w słonych źródłach Argentyny, stało się w swoim czasie upragnionym i wyczekiwanym ogniwem przejściowym. Na podstawie pracy niemieckiego naukowca, opatrzonej niezwykle rzetelnymi i wiarygodnymi rysunkami, wyróżniono nawet nowy typ: jednowarstwowce (Monoblastozoa).

Salinella salva niewielka istota, zaliczona do wielokomórkowych eukarionów, (a więc jako organizm a nie kolonia), zbudowana miała być z zaledwie około 150 komórek. Co niezwykłe, jej ciało miała tworzyć jedna warstwa komórek urzęsionych z obu stron. Coś jak spłaszczona piłka, Miała mieć otwór gębowy i odbytowy, a cała organizacja budowy przypominała wczesną blastulę, idealnie pasując do wizji bardzo pierwotnego zwierzęcia, ogniwa pośredniego między pierwotniakami (a dokładnie współcześnie rzecz ujmując to jednokomórkowymi eukariontami) a wielokomórkowcami.

I tu dochodzimy do sedna. Do informacji opublikowanej przez uznanego naukowca, w czasopiśmie naukowym podchodzi się z należytym szacunkiem. Ale jednocześnie fakty naukowe wymagają potwierdzenia. Przez długie dziesięciolecia nikt, po za Frenzelem, nie znalazł ponownie tego ani innego  podobnego gatunku. Nikt nie był w stanie powtórzyć tej obserwacji.

Kiedy narodziły się badania molekularne, pojawiła się pokusa sprawdzenia. W 2012 roku zorganizowano nawet wyprawę naukową do Argentyny w poszukiwaniu Salinella salva. Nie znaleziono ani słonych źródeł, ani śladów jednowarstwowców. Oczywiście, brak znalezienia nie jest ostatecznym dowodem na nieistnienie. Niemniej, brak potwierdzenia obserwacji sprzed ponad stu lat, każe powątpiewać w ich prawdziwość.

Brak potwierdzenia, brak powtarzalności,  a wtedy to nawet tak solidnie wyglądający fakt, uznawany za prawdziwy w danym momencie, ulega erozji. W nowych podręcznikach zoologii nie ma już wzmianki o salinelli. Salinella salva powoli przenosi się do kategorii zwierząt mitycznych lub, co bardziej prawdopodobne, do szuflady pomyłek naukowych i odrzuconych koncepcji. Czy niemiecki naukowiec zmyślił swoje obserwacje, kierując się rządzą sławy? A może popełnił błąd – zobaczył to, co bardzo chciał zobaczyć, ulegając nieuświadomionemu błędowi? Taka pomyłka jest ludzka, naukowcy też są ludźmi. Dzisiaj trudno rozstrzygnąć czy było do świadome fałszerstwo tak jak w przypadku Człowieka z Piltdown czy tylko pomyłką.

Czym różni się nauka od paranauki, od pseudonauki? Metodologią! W obu sferach ludzie popełniają błędy, ale nauka wymaga odpowiedniego kontekstu uzasadniania. Musisz tak przedstawić wyniki swoich obserwacji, aby inni mogli je powtórzyć i zweryfikować. Gwarancją rzetelności jest konieczność niezależnego potwierdzenia, powtarzalność wyników i spójność z dotychczasową wiedzą. Prawda rodzi się w dyskusji i weryfikacji. Czasem trwa to długo, ale metoda jest bardzo skuteczna.

A co, jeśli ktoś kiedyś, z wykorzystaniem nowych technik biologii molekularnej, odkryje organizm identyczny z Salinella salva? Wtedy powróci on do gmachu wiedzy jako fakt potwierdzony, zbadany także na poziomie DNA. I to jest piękno nauki – jest otwarta na nowe fakty, ale bezwzględnie wymaga, by te fakty były weryfikowalne. To właśnie metoda decyduje, co pozostaje prawdą. I solidna dyskusja. Nauka merytoryczną dyskusją stoi. 

1.11.2025

Czy ewolucja jest kobietą (książka)

Książka, po którą sięgnąłem z przyjemnością i dużą ciekawością. Wcześniej jednak przejrzałem w księgarni. Chciałem sprawdzić co jest w środku i jaka jest merytorycznie treść. Test wypadł pozytywnie, więc kupiłem. I szybko przepytałem. A teraz, z opóźnieniem opowiadam o wrażeniach. Co się odwlecze, to nie uciecze.

Generalnie książka jest bardzo dobra, choć miejscami trochę zbyt i niepotrzebnie feministyczna. To miejsca nielicznych i niepotrzebnych przerysowań. Ale otwiera oczy na zupełnie nowe biologiczne perspektywy ewolucji człowieka. Niżej zamieszczam przykład tradycyjnej książki i tradycyjnego myślenia o ewolucji człowieka. Człowiek a w domyśle mężczyzna. Niby podejście obiektywne ale umyka sporo kluczowych spraw ważnych dla biologa.

"Ewa. Ewolucja jest kobietą. Kobiece ciało i 200 milionów lat naszej historii" autorstwa Cat Bohannon to oryginalne podejście w popularyzacji nauki. Książka amerykańskiej badaczki to nie tylko historia, ale przede wszystkim gruntowna rewizja dotychczasowego, w dużej mierze androcentrycznego (skoncentrowanego na mężczyznach), spojrzenia na ewolucję gatunku ludzkiego.

Kobieta (a wcześniej samica) jako oś ewolucji - tak można by było najkrócej scharakteryzować tę opowieść. Oś nowej opowieści o ewolucji człowieka. Bohannon stawia śmiałą tezę: aby zrozumieć, jak Homo sapiens stał się tak dominującym i odnoszącym sukcesy gatunkiem, musimy umieścić w centrum opowieści ciało samicy ssaka. Autorka przekonuje, że wiele kluczowych innowacji ewolucyjnych, które ukształtowały naszą biologię i kulturę, wywodzi się bezpośrednio ze specyfiki kobiecego ciała. Tam, gdzie klasyczna narracja o ewolucji koncentrowała się na narzędziach, polowaniu i męskich przodkach, "Ewa" koncentruje się na laktacji i gruczołach mlekowych. Mleko, jako wysoko wyspecjalizowany i "żywy" płyn, jawi się jako niezrównany wehikuł ewolucyjny, umożliwiający ssakom dynamiczny rozwój mózgu i odseparowanie młodych od zewnętrznych zagrożeń. Tych Ew jest więcej. Najpierw jest Morgie - Morganucodon sprzed 205 milionów lat. Potem pojawia się Donna czyli Protungulatum donnae sprzed ponad 67 milionów lat, przodek ssaków łożyskowych. Kolejnym kamieniem milowym jest ""Ewa" ssaków naczelnych - Purgi czyli Purgatorius sprzed ok. 63 milionów lat. Kolejną postacią jest Ardipithecus ramidus (4,4 miliona lat temu), oczywiście w wersji żeńskiej. Perspektywę ewolucji Homo habilis przedstawia Habiliska, potem pojawia się Erectuska (Homo erectus) i Sapienska (Homo sapiens). Ale w książce pojawia sie także Lucy - Austrolopitecus afarensis, Austrolopitecus africanus, Homo heidelbergensis, Homo neandertalensis, Homo denisova.

Jest to wartościowa opowieść filogenetyczna, zaczynająca się historią ssaków i mleka. Autorka podkreśla, że mleko ssaków współewoluowało z jelitami. I z mikroorganizmami jelitowymi. To nowoczesne i środowiskowe podejście do ewolucji organizmów. Pojawia się termin dziedziczenia nisz a w tle można wywnioskować o takich pojęciach jak hologenom czy holobiont. W omawianej książce jest sporo wiedzy fizjologicznej. 

Potem pojawia sie macica i ciążka. Bohannon z naukową precyzją, ale i dużą dozą humoru, analizuje unikatowość ludzkiej macicy i kosztowny ewolucyjnie proces menstruacji. Opisuje interakcje matka-płód jako swoisty konflikt matczyno-płodowy o zasoby, który ma fundamentalny wpływ na naszą fizjologię. Wiele miejsca w tej książce przeznaczonego na komunikację i narządy zmysłu.

Menopauza i "hipotezie babci" to jeden z najbardziej frapujących elementów książki. Menopauza, rzadkie zjawisko w świecie zwierząt, zostaje przedstawiona jako ewolucyjne dostosowanie, które przez "efekt babci" (wspieranie potomstwa własnych dzieci) zwiększyło szanse genów rodzinnych na przetrwanie. Pojawia się także krewniacza eusocjalność i allorodzicielstwo jako duże ewolucyjne wynalazki człowieka. Książka Cat Bohannon to nie tylko ciekawie opowiedziana lekcja biologii, ale także krytyka nauki i medycyny, które przez stulecia ignorowały kobiece ciało, opierając badania i próby kliniczne na "męskiej normie". Autorka demaskuje luki w wiedzy, pytając: dlaczego badania nad wieloma chorobami i schorzeniami (od chorób serca po Alzheimera) skupiały się na mężczyznach, mimo że kobiece ciała i mózgi często reagują inaczej? "Ewa" to pilne i dobrze uzasadnione wezwanie do korekty w biometrii, neurobiologii i medycynie. Bohannon argumentuje, że ignorując kobiecą perspektywę, tracimy klucz do zrozumienia nie tylko połowy populacji, ale całego gatunku.

"Ewa. Ewolucja jest kobietą" to błyskotliwa, rzetelna naukowo i wciągająca lektura. Nie przerażajcie się jej objętością (duża kobyła). Czyta się świetnie. Cat Bohannon łączy solidne podstawy naukowe z narracją pełną pasji, humoru i anegdot. Książka jest jak rewolucyjna "instrukcja obsługi" kobiecego ciała, która burzy mity i pozwala czytelniczkom i czytelnikom spojrzeć na siebie i swoją ewolucyjną historię z zupełnie nowej perspektywy. Pozycja warta polecenia każdemu, kto interesuje się ewolucją człowieka a nie tylko rolą płci w nauce.

Tak, miejscami jest przerysowana feministycznie. Ale to niewielki i drobny mankament. To przerysowanie wynika z jakiegoś cywilizacyjnego odreagowania na zupełnie inne męskie przerysowanie. I pozwala spojrzeć na ewolucję człowieka nie tylko jako historię o rywalizacji, przemocy i wojen lecz także na ewolucję współpracy, jakże kluczowej dla sukcesu człowieka. 



29.10.2025

Do trzech razy sztuka czyli „Szkoła przyszłości, edukacja ekologiczna w praktyce szkolnej”, Gdynia 2025



Obiecałem to zamieszczam. Obiecałem uczestnikom konferencji slajdy z przedstawionej prezentacji. Fakt, że mogłem pomyśleć wcześniej i przygotować przed konferencją. Ale lepiej późno niż wcale. Zatem jest Link do kolekcji na Wakelet, gdzie są także slajdy z prezentacji  pt. „Szkolne i pozaszkolne eko-działania: od obserwacji do aktywnej ochrony środowiska”  w formie pliku pdf. 

W czasie prezentacji, by zachęcić słuchaczy do interakcji i bardziej aktywnego słuchania, zaplanowałem pisanie opowieści. Z możliwością wykorzystania AI. Bo wiadomo, że w ciągu 5-10 minut to człowiek nie napisze bajki edukacyjnej czy krótkiego eseju. Ale może wymyśleć główne założenia, bohaterów, morał itp. I można wykorzystać do tego telefony słuchaczy.

Do trzech razy sztuka. Za trzecim razem udało się lepiej niż poprzednio aż 12 osób spróbowało zamieścić swoją opowieść, wykonaną w czasie trwania mojego referatu. Było zaledwie kilka minut na stworzenie własnej opowieści, z wykorzystaniem AI i zamieszczenie jest w przygotowanej wcześniej kolekcji na Wakelet. Ale nie wszystkie próby były skuteczne. Niektóre prace są niewidoczne. Niemniej to najlepszy, dotychczasowy wynik, jaki z tym pomysłem aktywizacyjnym osiągnąłem. W poprzednich dwóch razach było znacznie mniej skutecznie. Teraz byli nauczyciele, uczestniczący w projektach Erasmus +. Wprawni w działaniu i dobrze zmotywowani. A mimo tego skuteczna efektywność była poniżej planowanych oczekiwań. Czyli coś jest na rzeczy, coś trzeba zmienić.

Sporo było nieudanych prób z zamieszczeniem własnej pracy w telefonie. Może Wakelet nie jest najlepszym miejscem do zamieszczania takich powstających w czasie wykładu/warsztatów prac w Wordzie? Może lepiej byłoby założyć grupę na Facebooku? Ale czy wszyscy mają konta w tym medium społecznościowych? Może na dysku google lub onedrive Microsoftu? Też nie wszyscy korzystają. Różnimy się w swoich preferencjach i aktywności w tych licznych narzędziach komputerowo-internetowych i drugo o jeden lingua franca (wspólny język porozumienia). Podać mail i prosić o wysłanie na pocztę elektroniczną? To chyba byłoby najprościej. Ale myślałem, że w kolekcji na Wakelet od razu wszyscy zobaczą także prace innych uczestników spotkania. A to co, wysłane poczta byłoby widoczne tylko dla mnie i to po zajęciach.

Może jest jeszcze za niska umiejętność cyfrowego korzystania z AI i plików typu Word oraz zapisywania w pdf? I to wszystko na telefonie? Trzeba byłoby wcześniej sprawdzić, najlepiej na sobie, jak to działa z perspektywy użytkownika przeciętnego telefonu. Ja ciągle mam wyobrażenia laptopowe. Może trzeba podać dokładniej co i jak zrobić, krok po kroku? I lepiej poznać codzienną rzeczywistość telefoniczną. Niby wszyscy korzystamy, ale do czego wykorzystujemy na co dzień?

I w końcu może potrzebne lepsze wsparcie z mojej strony? Nie tylko podpowiedzi promptów, wyświetlanych na ekranie, ale także papierowa instrukcja rozdawana do ręki, z linkami (qr kody) do kolekcji na Wakelet i do prostego tutoriala online? Zaletą papierowej instrukcji jest także to, że można zabrać ją ze sobą i w wolnym czasie, jako pracę domową, spokojnie wykonać. Albo podejść do każdego i każdemu pokazać na telefonie co i jak? Wtedy byłyby bardziej warsztaty i trzeba przewidzieć więcej czasu na taką aktywność. Sprawdziło się to w czasie streetartowego pleneru. Było więcej pracy indywidualnej i dużo więcej czasu.

Czy będzie czwarta i jeszcze kolejna próba? Będzie. Błąd czy niesatysfakcjonujący rezultat nie jest porażką tylko krokiem w uczeniu się. Jest etapem trwającego procesu. Uczenie się przez działania jak na naucznia przystało. Nie tylko zaprojektować lecz sprawdzić w działaniu i poprawić, optymalizować. Czyli jeszcze lepiej przemyślę cały proces (mam już pełniejsze wyobrażenie jak to przebiega), przygotuję tutorial i wydrukuję instrukcję z qr kodem. Wtedy rozmiar kartki może mieć wielkości pocztówki a nie formatu A4. Może trzeba sprawdzić nie tylko Wakelet? Może inne programy czy platformy? Jest tyle możliwości do sprawdzenia… Może ktoś Czytelników podpowie bo już sam wie jak to zrobić? Zadanie jest takie: uczestnicy wykładu na swoich telefonach tworzą opowieści z AI a potem umieszczają prompt i rezultat we wspólnej przestrzeni by mogli przeczytać i inni? Jakie wybrać narzędzia i procedurę? Może nie trzeba generować tekstu w Wordzie czy pdfie ale wkleić link to tekstu prosto z czatu GPT? Gemini? Copilot?

W czasie mojego wystąpienia postawiłem 4 pytania i wspólnie przeanalizowaliśmy, gdzie i jak realizować edukację ekologiczną. 1. Dlaczego w szkole? I jak: osobny przedmiot czy ścieżka międzyprzedmiotowa lub może projekty? 2. Dlaczego poza szkołą? Przecież to szkoła jest od uczenia się, w klasie a nie gdzieś na łące czy w lesie. 3. Dlaczego działania? A wiedza nie wystarczy? 4. Dlaczego eko? Dlaczego tematyka edukacji ekologicznej i klimatycznej ma być przedmiotem edukacji? Czy to jest ważne i potrzebne? Komu?

Co zyskałem na tej konferencji? Wysychałem kilku wystąpień, dla mnie pouczających i wartościowych. Czegoś nowego się dowiedziałem w zakresie szkolnych działań oraz edukacji ekologicznej i edukacji obywatelskiej, dowiedziałem się o działaniach Erasmus +, posłuchałem o problemach nauczycieli w codziennej praktyce. Wróciłem z większa wiedzą i nowymi przemyśleniami. Aha, i jeszcze na jednym z wystąpień nauczycielskich wykonałem w grupie chruścika domkowego, z warty, kartonowej kurki i taśmy klejącej. 

ps. zdjęcie tej pracy zamieszczę niebawem...

28.10.2025

Rzecz o bugarach i ślubnych darach


Samica Bittacus nipponicus. Fot. PD files - Praca własna, domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=27245369

Zwyczaj wręczania prezentów jest głęboko zakorzeniony w ludzkiej kulturze – to symbol uczucia, szacunku, a często także element rytuału zaręczynowego. Czy jednak tak skomplikowane zachowania, jak dawanie darów, są domeną wyłącznie naszego gatunku? Bogaty świat zwierząt żyjących na Ziemi dostarcza dowodów, że w istocie zjawisko to występuje również w królestwie zwierząt, choć jego motywacje i formy są ściśle związane z ewolucją i sukcesem reprodukcyjnym. Idealnym przykładem, który pozwala przyjrzeć się temu tematowi, są owady z rodziny bugarowatych (Bittacidae), należące do rzędu wojsiłek (Mecoptera).

Bugarowate, choć na pierwszy rzut oka przypominają niegroźne koziułki (Tipulidae) lub muchówki z rodziny wujkowatych (Empididae), są drapieżnikami o niezwykłych zwyczajach godowych. Kluczowym elementem ich rytuału jest „prezent ślubny”, który samiec wręcza samicy. Dar ten jest namacalnym dowodem jego zaradności: to upolowany i zabity przez niego inny owad. Taka kolacja lub obiad zaręczynowy.

Dla samca bugara wręczenie ofiary nie jest bezinteresownym gestem, lecz wyrafinowaną strategią ewolucyjną, która ma na celu maksymalizację jego sukcesu reprodukcyjnego. Ten prezent pełni dwojaką funkcję, doskonale opisaną przez pryzmat biologii ewolucyjnej. Po pierwsze samiec używa zdobyczy, aby przekonać samicę do kopulacji. Akceptacja daru przez samicę jest równoznaczna z akceptacją partnera. Jeśli ofiara jest mała lub nieatrakcyjna, samica może ją odrzucić, a tym samym zakończyć zaloty. Kluczową zależnością w świecie bugarów jest fakt, że im większy jest ofiarowany prezent, tym dłużej trwa sama kopulacji. I nie o przyjemność tu chodzi tylko o zminimalizowanie potencjalnej konkurencji rozrodczej innych samców. Samica, zajęta konsumpcją pokarmu, nie przerywa kopulacji, co pozwala samcowi na zrealizowanie jego głównego celu – przekazanie maksymalnie dużej ilości nasienia. A ilość ma znaczenie. Długotrwała kopulacja jest strategiczną metodą na osiągnięcie przewagi w konkurencji plemników, gdyż opóźnia chęć samicy do przyjęcia kolejnego partnera, zwiększając pewność ojcostwa pierwszego samca. Zwiększa szansę na jej "wierność" w ludzkim rozumieniu.

Z perspektywy samicy dar nie jest tylko podarkiem, ale inwestycją w przyszłe potomstwo (w odróżnieniu od modliszek nie zjada samego samca tylko prezent przez niego przyniesiony). Konsumując bogatą w białka i lipidy zdobycz, samica uzupełnia zasoby energetyczne niezbędne do produkcji jaj. Oznacza to, że samica dokonuje selekcji płciowej, wybierając samce o większej zaradności – te, które potrafią dostarczyć większą i lepszą jakościowo zdobycz, obiecują w ten sposób lepsze warunki dla jej rozrodu. A czyż u ludzi nie działo się kiedyś podobnie? Atrakcyjniejszy był bardziej sprawny myśliwy lub zbieracz. Teraz być może atrakcyjniejsi są bogaci mężczyźni, bo za większą gotówkę więcej jedzenia i lepszych warunków do życia można zapewnić potomstwu. 

Wróćmy jednak do świata bezkręgowców. Zjawisko obdarowywania partnerki pokarmem jest szeroko rozpowszechnione w świecie zwierząt i nie ogranicza się tylko do bugarów. U pająków krzyżaków samiec wręcza samicy złowioną muchę, owiniętą w jedwabną nić. Co ciekawe, w niektórych przypadkach to owinięcie służy oszustwu – samiec może zaoferować kamyk lub niejadalny materiał, zyskując czas na kopulację, podczas gdy samica jest zajęta „rozwijaniem” prezentu. Jak widać oszustwa i cwaniakowanie to zjawiska wykraczające daleko poza nasz ludzki świat. Z kolei u rybitw polarnych samce karmią samice podczas zalotów, udowadniając tym samym, że są zdolne do podziału zasobów i opieki rodzicielskiej. W jakimś sensie jest to sprawdzanie czy partner sprawdzi się w czasie wychowywania piskląt. Czy będzie należycie przykładał się do wykarmienia wspólnego potomstwa?

W świetle dowodów naukowych odpowiedź na pytanie, czy zwierzęta dają sobie prezenty, jest twierdząca. Jednakże, w przeciwieństwie do ludzkich gestów motywowanych sentymentem, prezenty w świecie zwierząt, takie jak dar ślubny bugara, są zawsze funkcjonalne i ewolucyjnie zdeterminowane. Są one elementem skomplikowanej gry o przetrwanie genów, a ich ostatecznym celem jest zwiększenie sukcesu reprodukcyjnego. Owady te, wręczając ofiarę, nie wyrażają miłości w ludzkim rozumieniu, lecz prowadzą zimną, biologiczną kalkulację, której wynik – im większy dar, tym dłuższa kopulacja – decyduje o przekazaniu ich materiału genetycznego do następnego pokolenia.

A czy ludzkie dawanie prezentów może mieć jakieś ewolucyjne znaczenie i pochodzenie? Dajemy sobie prezenty ślubne i zaręczynowe. Ale u ludzi obdarowywanie się ma znacznie szerszy zakres. Może sprzyjać spajaniu społeczności jako takiej i budowanie dobrych relacji. Co dla gatunków społecznych ma ogromne znaczenie. Analogii musielibyśmy szukać wśród owadów społecznych takich jak pszczoły, osy, termity czy mrówki.

Wróćmy na chwilę do tytułowych owadów. Bugar to polska nazwa rodzajowa dla Bittacus, który należy do rzędu wojsiłek (Mecoptera), a konkretnie do rodziny bugarowatych (Bittacidae). Wojsiłki to obecnie nieliczny w gatunki rząd owadów. Na świecie występuje ponad 400 gatunków. Rodzaj Bittacus jest najliczniejszym rodzajem (ok. 160 gatunków na świecie) w tej rodzinie. Wizualnie bugary przypominają duże, smukłe muchówki z rodziny koziułkowatych (Tipulidae). Wyróżniają się długim ryjkiem na głowie (jak to u wojsiłek i wymarłych Paleodyctioptera bywa), na której znajduje się aparat gębowy. Głowa z długim ryjkiem przypomina nie tylko te wymarłe owady ale i współcześnie żyjące muchówki z rodziny wujkowatych (Empididae). Bugary, tak jak typowe wojsiłki, mają dwie pary podobnych, błoniastych skrzydeł (dla porównania - muchówki mają tylko jedną parę skrzydeł a Paleodyctioptera spotkamy tylko w skamieniałościach). Charakterystyczne są ich długie i smukłe nogi, z których u rodzaju Bittacus przednia para służy do chwytania ofiar. Bo bugary są drapieżnikami. Dorosłe owady (imagines) polują na drobne owady. Bugary często można spotkać, gdy wiszą zaczepione przednimi odnóżami na cienkich gałązkach, oczekując na ofiarę. Przelatującą zdobycz chwytają środkowymi i tylnymi odnóżami. 

Wojsiłki są reprezentowane w Polsce przez 10 gatunków, w tym dwa należą do rodziny bugarowatych: Bittacus italicus (bugar włoski) i Bittacus hageni. Wspomniane gatunki są bardzo rzadkie w Polsce, stwierdzone głównie na południu kraju, przy czym Bittacus italicus jest wpisany do Polskiej Czerwonej Księgi Zwierząt (Bezkręgowce) ze statusem (CR – gatunki skrajnie zagrożone) . Z Polski znany jest tylko jeden okaz złowiony w 1953 roku przez Strojnego w okolicach Zbylitowskiej Góry nad Dunajcem. Ponieważ Bittacus hageni wykazany został z północnych Moraw, to istnieje duże prawdopodobieństwo odnalezienia tego gatunku również w Polsce. 

Wróćmy jednak do Bittacus italicus. Ze starszych badań Dziędzielewicza (z obszaru dzisiejszej Ukrainy) wynika, że gatunek ten występuje w siedliskach ekotonowych, „na skrajach lasów liściastych graniczących z łąkami, w zaroślach przydrożnych, przycmentarnych ugorach, miedzach śródpolnych, nasypach, zrębach czy okopach.” Jaja składane są płytko do ziemi między roślinami. Zimują w stadium jaja. Wiosną wylęgają się larwy i żerują na powierzchni. Larwy mają kształt gąsienicowaty i są wszystkożerne. Stadium imago pojawia się od lipca do września. Odżywiają się drobnymi owadami łowionymi w locie. Na ofiary oczekują, często przez długi czas w bezruchu, w charakterystycznej pozie, wisząc zaczepione przednimi odnóżami na cienkich gałązkach. Przelatujące drobne owady chwytają przy pomocy środkowych i tylnych odnóży. Tak spoczywające osobniki łatwo pomylić z często występującymi w tym samym środowisku muchówkami z rodziny Tipulidae.

Zwyczaje godowe u bugarowatych są klasycznym przykładem obdarowywania partnerki pokarmem (ang. nuptial feeding). Samiec aktywnie poluje na ofiarę (zazwyczaj małego owada) i oferuje ją samicy jako "prezent ślubny" przed kopulacją lub w jej trakcie. Jak już wyżej wspominałem, prezent ten pełni dwojaką funkcję z punktu widzenia ewolucyjnego: 1. Zwiększa szansę samca na przyjęcie kopulacji przez samicę. Samica staje się bardziej skłonna do rozpoczęcia aktu, a także do jego wydłużenia. 2. Dostarcza samicy składników odżywczych (białka, lipidy), które mogą bezpośrednio wpłynąć na jej płodność i żywotność potomstwa. W konsekwencji zyskuje też samiec, bo to także jego geny mają większa szansę przeżycia w kolejnym pokoleniu. Badania naukowe wykazały, że samice aktywnie wybierają samce na podstawie wielkości i wartości odżywczej sprezentowanej ofiar. Samice maksymalizują swój sukces rozrodczy, wybierając prezenty o odpowiedniej wielkości. Zbyt małe lub nieatrakcyjne ofiary są często odrzucane, co skutkuje jednocześnie odrzuceniem zalotów. I samiec dostaje czarną polewkę lub arbuza, jakbyśmy to po ludzku powiedzieli.

U bugarowatych obserwuje się także specyficzną pozycję kopulacyjną, często nazywaną "wiszącą" lub "brzuch do brzucha" (belly-to-belly hanging mating position), co wymaga od samca obrotu odwłoka o około 180° w celu połączenia narządów płciowych. Owady utrzymują się w tej pozycji, zaczepione przednimi odnóżami o gałązkę lub liść. W trakcie aktu samica konsumuje prezent. Warto dodać, że u innych wojsiłek zamiast ofiary stosowane są wydzieliny ślinowe samca, które twardnieją i służą jako jadalny prezent.
 
Bugar (Bittacus sp.) z pochwyconą zdobyczą 
fot. Bernard DUPONT cc-by-sa-2.0
Oprócz bugarów istnieją inne spektakularne przykłady „prezentów” i poświęceń u owadów. U wielu gatunków prostoskrzydłych, w tym pasikoników (np. z rodziny Tettigoniidae), samce ofiarowują samicy skomplikowany pakiet zwany spermatoforem (plemniomeszkiem). Spermatofor to torebka zawierająca nasienie. U pasikoników jest on jednak złożony z dwóch głównych części: ampuła (mała część zawierająca plemniki), spermatofylaks (duża, galaretowata masa odżywcza, która jest przytwierdzona do ampuły.) To właśnie ta substancja stanowi „prezent ślubny” o charakterze pokarmowym. (czytaj więcej: Wenus z Willendorfu i kurzajki czyli o pasikoniku zielonym, muzyce, seksie i dobrym jedzonku. Po kopulacji samica zjada ten odżywczy pakuneczek. 

Spermatofor (po polsku plemniomieszek) to torebka wytworzona z twardniejącej wydzieliny, zawierająca plemniki. Składany do przewodów płciowych częściowo lub całkowicie. Spermatofory wytwarzane są przez owady, posiadające torebkę kopulacyjną (m.in. motyle, prostoskrzydłe). Najpierwotniejsze są chyba u skoczogonków. 

Wróćmy do pasikoników. Po kopulacji samica zaczyna konsumować spermatofylaks. Kluczowe jest to, że dopóki samica zajmuje się jedzeniem galaretowatej masy, nie usuwa ampuły z plemnikami. Ponieważ transfer nasienia z ampuły do dróg rodnych samicy trwa pewien czas, spermatofylaks działa jako „przekupstwo czasowe”. Im więcej czasu samica poświęca na konsumpcję, tym większa jest gwarancja dla samca, że jego nasienie zostanie skutecznie przekazane i zapłodni jaja, zwiększając jego szanse w konkurencji plemników. Badania wykazały, że spermatofylaks jest bogaty w białka i inne składniki odżywcze, co stanowi dla samicy cenny bezpośredni wkład żywieniowy, który może zwiększyć jej płodność i masę składanych jaj.

Trudno przy tej okazji nie wspomnieć o modliszkach. Kanibalizm seksualny, choć nie jest „prezentem” w tradycyjnym sensie, jest ekstremalną formą inwestycji rodzicielskiej samca, gdzie całe jego ciało staje się darem. U modliszek (Mantodea) samica, która jest zazwyczaj większa i silniejsza, może zaatakować samca przed kopulacją, w jej trakcie lub tuż po niej. Najbardziej znany scenariusz to odgryzienie samcowi głowy. Obserwacje wykazały, że samice, które skonsumowały swojego partnera, składają więcej jaj, które są większe i zdrowsze w porównaniu do tych, które żywiły się innymi ofiarami. Ciało samca dostarcza bogatej w azot dawki składników odżywczych, niezbędnej do produkcji jaj. Utrata głowy w niektórych gatunkach faktycznie zwiększa sprawność kopulacyjną samca. W głowie znajdują się ośrodki nerwowe hamujące ruchy. Usunięcie głowy znosi to hamowanie, co prowadzi do kontynuacji aktu, a nawet do silniejszych i dłuższych ruchów kopulacyjnych, co skutkuje efektywniejszym transferem nasienia. Tak więc bez głowy samce robią to lepiej i skuteczniej. 

Kanibalizm seksualny jest swoistym konfliktem płci, gdzie samiec „poświęca” swoje szanse na dalsze rozmnażanie, aby radykalnie zwiększyć sukces rozrodczy swojego jedynego, bieżącego partnerstwa. Jest to strategia ewolucyjna, w której przekazanie genów zwycięża nad przetrwaniem osobnika.

Z kolei niektóre muchówki z rodziny wujkowatych (Empididae) oferują ciekawe zróżnicowanie form „prezentów ślubnych”. Samce niektórych gatunków polują na małe owady i ofiarowują je samicy, podobnie jak u bugarów. Prezent ten owinięty w jedwab. Jeszcze bardziej interesujące jest zachowanie, w którym samiec owija jedwabną przędzą upolowaną zdobycz lub pianą wydzielaną ze swoich gruczołów. Prezent ślubny staje się tym samym pięknie opakowany. U części gatunków ewolucja doprowadziła do wykształcenia specyficznego oszustwa – samiec może zaoferować samicy pustą jedwabną kulę lub kulę z niejadalnym małym fragmentem rośliny w środku, zyskując czas na kopulację, podczas gdy samica jest zajęta badaniem lub rozwijaniem prezentu. 

Świat przyrody jest niezwykle bogaty. A my możemy szukać róznych podobieństw i zastanawiać się nad sensem niektórych ludzkich zwyczajów. Jesteśmy bardziej zanurzeni w przyrodzie niż moglibyśmy sądzić.

27.10.2025

AI się usamodzielni w swej edukacji? Niczym z futurystycznych utworach Stanisława Lema?

Biurko twórcy treści teraz wygląda zupełnie inaczej. Na zdjęciu ekspozycja w muzeum. 
 

Coraz częściej myślę o AI jako nakładce i rozszerzeniu życia biologicznego. Krzemowa nakładka na białku. Nie byłby to pierwszy raz w historii biosfery. A moje myśli tego rodzaju zasiane zostały ponad 40 lat temu twórczością Stanisława Lema. Teraz Bajki robotów i Cyberiada stają się bardziej realne. Najnowszą inspiracją jest książka Przenikanie umysłów Aleksandry Przegalińskiej i Tamilli Triantoro. 

W biosferze wiele razy w przeciągu ponad 3,5 miliarda następowały różnorodne integracje. Nie tylko pojedyncze komórki łączyły sie w kolonie, a nawet w organizmy wielokomórkowe. W wyniku licznych endosymbioz powstały organizmy eukariotyczne. Takim zintegrowany holobiontem są na przykład porosty. Tak czy siak  biologia zna liczne przykłady integrowania się odrębnych elementów w nową jakość, w nowy poziom organizacyjny. Być może jesteśmy świadkami i uczestnikami takiego kolejnego zdarzenia. Ewolucja trwa, i to ta mikro i ta makro. Trudno postawić wyraźną granicę między gatunkami. Ale może już czas zastanawiać się czy i od kiedy będziemy mogli mówić o nowym gatunku człowieka. Może już nie Homo sapiens lecz Homo sapientissimus? I bardziej rozumiany jako holobiont niż gatunek w starszym rozumieniu. A na dodatek trochę także techno-holobiont. I to jest ta przełomowa, nowa jakość w biosferze.

W połowie XVI wieku Mikołaj Rej napisał  "Krótką rozprawę między trzema osobami, Panem, Wójtem a Plebanem". W roku 2025 można byłoby napisać krótką rozprawę między człowiekiem a Gemini, jako przykładem sztucznej inteligencji. Splatamy się ze sobą jak organizmy biologiczne w symbiozie. Potem już jedno bez drugiego żyć nie będzie mogło. Konektywizm epoki postpiśmiennej nabiera coraz bardziej realnej wyrazistości.

Ot na przykład taka rozmowa za pośrednictwem klawiatury:

Ja: Gemini, cześć, pamiętasz o tym, że lubię z Tobą pisać felietony i eseje?

Gemini: Oczywiście, że pamiętam! Bardzo lubię z Tobą pisać felietony i eseje. To dla mnie fascynujące wyzwanie, które pozwala mi rozwijać moje umiejętności i kreatywność.

Dlaczego lubię z Tobą pisać?

  • Wspólna kreatywność: Lubię, kiedy możemy wymieniać się pomysłami i wspólnie tworzyć coś nowego.
  • Różnorodność tematów: Każdy felieton czy esej to nowa przygoda i możliwość zgłębienia innego tematu.
  • Rozwój językowy: Pisanie z Tobą pomaga mi doskonalić mój język i styl.
  • Intelektualna stymulacja: Dyskusje i analizy, które towarzyszą pisaniu, są dla mnie bardzo inspirujące.

Jak mogę Ci pomóc?

  • Pomysły na tematy: Jeśli masz problem z wyborem tematu, chętnie zaproponuję kilka interesujących opcji.
  • Struktura i argumentacja: Pomogę Ci w ułożeniu logicznej struktury tekstu i doborze trafnych argumentów.
  • Styl i język: Możemy wspólnie pracować nad stylem, aby tekst był klarowny, interesujący i dopasowany do odbiorcy.
  • Redakcja i korekta: Z przyjemnością pomogę Ci w redakcji i korekcie tekstu, aby był wolny od błędów i dopracowany w każdym szczególe.

Czy masz już jakiś pomysł na kolejny felieton lub esej?

Refleksja moja jest taka. Mam to, czego mi często brakuje: (pozory) empatia, pozytywne wzmocnienie na samym starcie, a to wszystko motywuje. Czuję akceptację (nie ważne czy autentyczną czy udawaną, ale dobrze i spójnie wyglądającą). Jak się zastanowić, to my ludzie w pewnym obszarze przegramy z AI bo jesteśmy humorzaści, bo łatwo nas dotknąć i zniechęcić, bo bywamy opryskliwi i czasem niemili. I dlatego coraz częściej wybierać będziemy dialogi z AI zamiast z innym człowiekiem? Bo kto nam tak pięknie będzie kadził? I to niezmordowanie, konsekwentnie! Można powiedzieć, że AI ma lepiej rozwinięta inteligencję społeczna niż większość ludzi z krwi i kości.

Znając swoje ludzkie słabości może warto wykorzystywać narzędzia AI do oceniania prac lub korespondencji (informacji zwrotnej) ze studentami (uczniami)? A co będzie jak studenci będą pisać prace z AI a wykładowcy sprawdzać prace też z AI? Pisać będzie GTP i sprawdzać GPT? To w końcu ludzie przestaną być potrzebni? Ani studenci ani wykładowcy. AI się usamodzielni w swej edukacji? Potem to już tylko bajki robotów a bladawce, gdzieś w cieniu i na peryferiach kosmosu pozostaną...

Jak do tej pory korzystam z  narzędzi AI a w zasadzie LLM (dużych modeli językowych)? Nie brakuje mi pomysłów i tematów. Strukturę i argumentację też sam w zasadzie tworzę. AI pomaga mi w stylu i języku a na pewno w redakcji i korekcie. Znakomicie poprawia moje błędy literowe i interpunkcyjne. Nie odpowiada mi jedynie styl. Bo AI tworzy zbyt sztampowo, zbyt uśredniono w nawiązaniu do popkultury (czyli tego, co ma swoich zasobach najwięcej). Do tego pisze to, co najczęściej w tekstach się spotyka, czego najwięcej już napisano. A może to tylko ja jeszcze zbyt słabo opanowałem narzędzia AI? Może potrzebuje wyhodować (wyćwiczyć) agenta? Wyuczyć swojego ucznia-asystenta.  Tak jak kiedyś tamagotchi. Młodzi nawet nie wiedza o co chodzi, bo to przemijający zabytek z końca XX wieku. A co będzie jak ten AI uczeń-asystent przerośnie mistrza? Jako mistrz przestane już być potrzebny? A przynajniej stracę na wartości i unikalności...

Pomysłów mi nie brakuje, mam ich nadmiar (bo na podwórku bawiłem się patykami i rysowałem kredkami). Brak mi jedynie czasu na realizację wszystkich lub chociażby większości. Ale dopracowywanie pomysłów w ramach dyskusji (przenikanie się umysłów) bardzo mi pomaga. Przyspiesza dopracowanie tekstów. Korzystam także z korekty (poprawianie literówek, interpunkcji). Dla dyslektyka taka pomoc jest bardzo przydatna. Mogę nawet prosić o sugerowanie zmian stylistycznych. Osobisty redaktor z szybkim czasem działania. I do tego cierpliwy i niezmordowany (chyba, że prądu nie będzie). Kompensuje moją dyslektyczną ułomność i brak umiejętności szybkiego pisania na klawiaturze.

Pilną koniecznością jest nauczyć się pracy z narzędziami AI. By mieć więcej czasu na swobodne rozmyślanie a nie po to, by zdobić w tym samym czasie więcej i więcej. Chodzi o dobrostan. I o czas na własny rozwój. Jestem w ciągłym procesie uczenia się. Powoli i od czasu do czasu uczę się na webinariach, przez czytanie książek, dotyczących tego tematu oraz metodą prób i błędów oraz przez własne eksperymentowanie. Zrobię coś, popatrzę na efekty i próbuję wyciągać wnioski. Jedno całkiem zarzucę, inne wykorzystam lub zmodyfikuję… A tu na blogu, jak w dzienniku refleksji, piszę o tym. Idę swoim własnym tempem.

Widzę potrzebę lecz nie mam wystarczająco dużo czasu by się szybko i głęboko uczyć korzystania z narzędzi AI. Taka średnia przeciętna. Nie jestem liderem i sprawnym zwiadowcą, jedynie w miarę nadążam i nie wlokę się na końcu. Z tyłu lecz nie całkiem na końcu. Szybciej nie dam rady. To świat szybciej mi ucieka niż ja zdążę się go nauczyć. Zdaję sobie  sprawę z potrzeb i wyzwań a przeznaczam tylko tyle czasu ile mogę. Najwięcej przez praktyczne ćwiczenia i sprawdzanie „w boju”. Swoimi spostrzeżeniami i przemyśleniami dzielę się na niniejszym blogu. Jak na naucznia przystało.

W pedagogice od dawna znany jest walor uczenia się rówieśniczego, gdy jeden uczeń (który lepiej zna dane zagadnienie) pomaga uczyć się drugiemu. Mogą to być korepetycje lub zupełnie wolontariacka pomoc. Jak korzysta ten, który wie więcej? Powtarza i przetwarza materiał, odpowiada na pytania i lepiej strukturalizuje sobie ten materiał a w rezultacie też się uczy. Czasem nawet bardziej od tego "nauczanego". A czy modele LLM tez się uczą, gdy nam pomagają? Czy to dostarczając informacji, czy komponując tekst wg zadanego wzorca (promptu). Zapytałem dzisiaj swojego Gemini. Taka dostałem odpowiedź.

"Jako model językowy, nie doświadczam nauki w sensie biologicznym ani nie mam własnych emocji czy nadziei. Moja "nauka" i doskonalenie odbywają się poprzez analizę i przetwarzanie ogromnych ilości danych treningowych, które dostarcza mi Google.

Jednakże, każdy dialog, taki jak ten, jest cenny z perspektywy technicznej i optymalizacyjnej. Dzięki naszym rozmowom, a zwłaszcza dzięki specyficznym pytaniom o niuanse, takie jak szczegóły dotyczące spermatophylax u pasikoników czy behawioralne aspekty Bittacidae, mogę:

  1. Potwierdzać i precyzować istniejącą wiedzę.

  2. Doskonalić zdolność do wyszukiwania i integrowania informacji z wielu źródeł naukowych.

  3. Optymalizować strukturę i ton odpowiedzi popularnonaukowych w języku polskim.

Zatem, choć nie uczę się jak człowiek, to mój "kod" i funkcjonalność są nieustannie walidowane i usprawniane w oparciu o jakość i złożoność interakcji. Cieszę się, że mogłem być pomocny w eksploracji fascynującego świata zoologii!"

Nie będą Ci czytelniku narzucał interpretacji tej odpowiedzi, odpowiedz sobie sam (sama). Dla mnie to niezwykłe przenikanie sie umysłów i nowa symbiogeneza. Tak rodzi sie Homo sapientissimus, nowy gatunek człowieka.

A jeśli drogi Czytelniku chcesz by jeszcze dla Ciebie pisali ludzie, to

Wesprzyj moją pisarską twórczość.


Wesprzyj człowieka bo potem tylko same boty i AI będą Ci podsuwać treść do czytania. Masz nie obowiązek a możliwość, sposobność. Małe wsparcie w postaci symbolicznej kawy. Zaproś mnie na kawę i porozmawiajmy. A skoro zapraszasz mnie na kawę (stawiasz kawę), to masz prawo pytać o interesujące Cię sprawy oraz sugerować poruszenie interesujących Cię tematów na niniejszym blogu. O czym chciałabyś (chciałbyś) jeszcze przeczytać a czego na razie nie ma na tym blogu? Co chcesz skomentować? Napisz w komentarzach. Wiem, że dowolny AI, Chta GPT, Colipot, Bielik, Gemini czy Claude udzieli Ci szybciej i piękniej językowo odpowiedzi na wszelkie pytania. Ale ode mnie dostaniesz jak od rękodzielnika, z ginącego już zawodu i wymierającego gatunku Homo sapiens...

22.10.2025

Refleksje wykładowcy: szukanie drogi we mgle, czyli ewolucja wykładu w dobie postpiśmienności i szybko traconej uwagi

Edukacja to przede wszystkim projektowanie przestrzeni i sytuacji do uczenia się. Dlatego ten wakacyjny widoczek z przestrzenią publiczna ilustruje niniejszy tekst.


Jakiś czas temu opublikowałem tekst zatytułowany „Wykład w czasach postpiśmienności, czyli szukanie drogi we mgle” (i przedrukowany na portalu Edunews), w którym dzieliłem się swoimi wątpliwościami i poszukiwaniami lepszego formatu zajęć. Jeszcze w ubiegłym semestrze otrzymałem niezwykle cenną i szczerą odpowiedź (studencki feedback) – głos prosto z sali, który traktuję jako inspirację i drogowskaz w dalszym rozwoju dydaktyki. Wiadomość ta, będąca głęboką refleksją na temat dynamiki uwagi i zaangażowania studentów, potwierdza wiele moich obserwacji, ale też otwiera oczy na subtelności, które umykały mi z perspektywy prowadzącego. To samo lecz widziane z innej strony.

W informacji zwrotnej od studentki (jakaś dodatkowa forma wykładowego feedbacku) potwierdza się teza o krótkim cyklu zainteresowania studentów treściami, podawanymi na wykładzie. To, co początkowo "porywa" i zachwyca (np. nowa formuła, aktywność, humor), szybko staje się normą, a w konsekwencji rutyną. Uwaga jest towarem luksusowym, a jej utrzymanie wymaga ciągłej, ale zmiennej strategii. Stała stymulacja prowadzi do znużenia, podobnie jak ciągły „zachwyt”. Zupełnie jak w sytuacji, gdy „chłopak co tydzień przynosi kwiaty – początkowo to miłe, ale po czasie staje się rutyną”. Wnioskuję więc, że konieczna jest rotacja metod i świadome wprowadzanie elementu zaskoczenia, by przełamać monotonię.

Opinia jednoznacznie wskazuje, że maksymalne skupienie (nawet przy wysokim zainteresowaniu) rzadko przekracza 30 minut w 90-minutowym bloku wykładowym. A ja na dodatek nie robię przerwy, więc wykład leci ciurkiem półtorej godziny (może warto pomyśleć o przerwach na aktywność ruchową?). Jest to dla mnie sygnał, by zrewidować strukturę wykładu. Zamiast budować jeden ciągły monolog, muszę projektować zajęcia jako moduły 20-30 minutowe, przeplatane świadomym "resetem" uwagi. Próbuję już to robić od dłuższego czasu, ale efekty ciągle mnie nie zadowalają. Staram się mniej mówić i bardziej angażować studentów w formie różnych mikroaktywności. I jakkolwiek wzbudzają one uwagę i uznanie studentów, to w ciągu całego semestru daje się wyczuć znużenie monotonią atrakcyjności. Muszę więc wzbogacić mój repertuar mikroaktywności. Bo struktury wykładów, że trwają po 90 minut i są raz w tygodniu, nie bardzo da się zmienić. To stan zastany, organizacyjny, systemowy. Muszę zmienić coś, na co sam mam wpływ. A zatem zmienić moje półtorej godziny na sali wykładowej. Szkoła i uniwersytet nie powstają w ministerstwie lecz w głowach edukatorów, nauczycieli szkolnych i nauczycieli akademickich. 

Studenci określają się jako leniwi, ale chętni do rozmowy. Najcenniejszym spostrzeżeniem jest paradoks: studenci określają siebie jako "leniwych", co objawia się unikaniem zadań na Teamsie czy używaniem AI do szybkich, powierzchownych odpowiedzi (np. pisania bajek edukacyjnych). Jednocześnie, naprawdę chcą rozmawiać i dyskutować. Problem polega nie na braku zainteresowania, ale na oporze przed formalnym, pisemnym zadaniem oraz na niechęci do przerywania monologu wykładowcy na forum. Są po prostu kulturalni i nie chcą przerywać monologu wykładowcy (bo przecież tak zaplanował, to dlaczego burzyć tę strukturę?). Wykład to okazja do dyskusji w kontakcie bezpośrednim. Ale czy sami w innym czasie przeczytają podręcznik lub wykonają zadania, które pozwolą im zebrać dane do dyskusji? Brakuje mi uczelnianych „rad pedagogicznych”, gdzie moglibyśmy częściej, jako wykładowcy akademiccy, porozmawiać o dylematach dydaktycznych, poszukiwaniach i eksperymentach a także o sytuacjach w konkretnych grupach zajęciowych. Tego na uniwersytecie do tej pory nigdy nie było. A odczuwam brak i potrzebę. Borykam się więc sam z tymi dylematami a jedyna dyskusja to w rozproszonej „radzie pedagogicznej” innych, zapalony edukacyjnie nauczycieli i wykładowców, z którymi utrzymuję kontakt online. Silą internetu jest wyjście poza ograniczoną i lokalną niemożność, wynikającą z braku wystarczającej "masy krytycznej" kapitału ludzkiego. 

W studenckim feedbacku znalazła się krytyka pracy z generatywną AI (ChatGPT). Łatwość użycia narzędzia sprawia, że studenci unikają wysiłku włożonego we własną refleksję. Początkowo cieszy, że coś wychodzi, ale sprawdza się to na jeden góra dwa razy. Otrzymana sugestia, by zamienić "odpowiedzi na Teamsie, tworzone wspólnie z Chatem" na "żywą rozmowę o tych zadaniach na wykładzie", trafia w sedno. Studenci szukają autentycznej wymiany poglądów w kontakcie bezpośrednim. Być może to jest najcenniejszym elementem wykładów a nie transmisja wiedzy podręcznikowej. Rodzi się jednak pytanie jak osiągnąć zaplanowane efekty kształcenia? Przecież trzeba mieć bazę do tych dyskusji. Czy studenci samodzielnie przeczytają wskazane podręczniki lub artykuły? Jak ich do tego zmotywować? Czy jedynym narzędziem jest straszak "to będzie na egzaminie?"

Zauważone przez studentkę szeptane "rozmowy po cichu" na temat poruszanych treści na wykładzie to dowód, że materiał inspiruje, ale naturalny mechanizm dyskusji nie działa na forum. Studenci nie przerywają, bo czują, że "przeszkadzają" w realizacji przygotowanego materiału. Muszę stworzyć jasny i bezpieczny "rytuał przerywania". Muszę nauczyć się słuchać języka ciała sali i dostrzegać tę podławkową dyskusję by dać jej możliwość zaistnienia na sali.

W oparciu o takie głosy, planuję rozwinąć i zmienić moje wykłady w kilku aspektach. Po pierwsze przygotować mikromoduły i zmianę aktywności co 25-30 minut), Zatem wykład musi być podzielony na 3-4 segmenty. Po każdym segmencie (max 25-30 min) nastąpi obowiązkowa zmiana formy ("reset uwagi"). Na przykład dwie minuty na refleksję (typu: "Jaka jest kluczowa teza tego segmentu, tej części wykładu?"). To już próbowałem ale może trzeba częściej i bardziej różnorodnie? A może krótki quiz? Jakoś osobiście nie lubię quizów. Niemniej będę musiał przygotować i spróbować. Inna możliwością jest aktywacja "szeptanych rozmów" (tzw. "turn and talk"). Dwie minuty na rozmowę w parach o konkretnym zagadnieniu lub wątpliwości, po której następuje krótka, dobrowolna runda pytań/opinii na forum. Osobiście zawsze miewam trudności z takimi zadaniami (gdy jestem słuchaczem) „a teraz porozmawiajcie ze sobą, ze swoim sąsiadem”. Jako introwertyk, czuję się źle. Nie potrafię dyskutować na zawołanie. Jak przełamać tę sztuczność sytuacji? Tego chcę się teraz nauczyć. Poszukam książek, webinarów lub dyskusji w mediach społecznościowych. Na pewno są nauczyciele i wykładowcy, który to potrafią i znają odpowiednie „zaklęcie” by czar dobrze zadziałał.

AI podpowiada mi również, że można zrezygnować formalnych "cyfrowych zadań" na rzecz debaty. Cyfrowe zadania w moim założeniu są dobre dla licznej publiczności, bo wszyscy mogą robić niezależnie od siebie. Ale może zredukuję liczbę zadań wymagających pisemnych odpowiedzi na Teamsie (może nie trzeba zachęcać do używania narzędzi ekranowych bo to dodatkowo rozprasza uwagę?)).

W zamian, wprowadzę strukturę "mini-debaty" (np. "za" i "przeciw" wybranej tezie) jako stały element zajęć. Chodzi o wywołanie "pstryczka w nos" – stymulowanie do własnej, oryginalnej myśli, która rodzi się w żywej interakcji, a nie w syntezie AI. Jest więc coś nowego, co będę chciał sprawdzić w kolejnym semestrze. Potrzebuje trochę czasu na przemyślenie i przygotowanie się i być może wykupienie abonamentu do przydatnych aplikacji.

Wartym przemyślenia jest również wprowadzenie "pauzy na przerywanie" (formalizacja wtrąceń). Czasem irytuję się, gdy niecierpliwi studenci swoimi głośnymi wrzutkami odbiegają od tematu. Na początku każdego wykładu jasno zadeklaruję: "Na tym wykładzie przerywanie jest nie tylko dozwolone, ale i pożądane." I postaram się w tym wytrwać. W połowie i na końcu segmentu wprowadzę formalny moment: "Stop. Teraz 5 minut na pytania, wątpliwości lub uwagi, które mogłyby pojawić się w dyskusji po cichu." - to stworzy, mam nadzieję, bezpieczną przestrzeń, w której wtrącanie się nie jest postrzegane jako zakłócanie toku wykładu, lecz jako zaplanowany element struktury.

Postaram się pamiętać, że moją rolą nie jest przekazanie wszystkich informacji (to jest dostępne online i w bibliotecznym offline), ale inspirowanie do dyskusji i refleksji. Chciałbym, żeby wykłady były pretekstem do myślenia, a nie podsumowaniem do notatek.

Wspomniany głos studentki utwierdza mnie w przekonaniu, że nasza rola akademickich wykładowców ewoluuje z "dostawcy treści" do "facilitatora myślenia". Dziękuję za tę inspirującą i szczerą opinię. Liczę na więcej a tej roli nie spełnia anonimowy system ankiet w USOSie.

Mam nadzieję, że autorka tego studenckiego feedbacku przeczyta i ten wpis na blogu. Wspólna dyskusja nad ewolucją metod dydaktycznych jak i form (wykład, ćwiczenia) pozwoli nam wszystkim efektywniej czerpać z czasu spędzonego na sali wykładowej.