6.08.2025

Ochojnik świerkowiec czyli nie wszystko co podobne do szyszki i jest na świerku jest szyszką

Galasy ochojnika świerkowca na świerku.


Galasy czyli wyrośla to wdzięczny obiekt do opowieści o owadach. Bo nie uciekają i łatwo je znaleźć niemalże w każdym miejscu. Lubię je fotografować i wykorzystywać w czasie spacerów entomologicznych. Będąc w Kruzach, na warmińskiej wsi, przy domu spotkałem wyrośla na świerku. Zrobiłem zdjęcie i zacząłem poszukiwania, co za gatunek jest sprawcą tych nibyszyszek? Najprościej było wykorzystać aplikację Google Obiektyw, ale niestety algorytm rozpoznał szyszkę i kierował do zdjęć z szyszkami lub pędów drzew iglastych. Sięgnąłem więc do popularnego atlasu owadów, przejrzałem lecz nie znalazłem nic podobnego. Sięgnąłem po kolejną książkę z mojej półki domowej pt. „Wyrośla drzew i krzewów leśnych” autorstwa Małgorzaty Skrzypczyńskiej i Tadeusza Kowalskiego. Znalazłem dwa gatunki o zbliżonych galasach: ochojnika świerkowo-modrzewiowego i ochojnika świerkowca. Dopiero dokładniejsze wczytanie się w opis pozwoliło mi nabrać przekonania, że to jednak ochojnik świerkowec Sacchiphantes abietis (L.) synonim Chermes abietis. Z nazwą naukową łatwo było już wyszukać odpowiednie obrazy w internecie i się ostatecznie upewnić.

Galasy ochojnika świerkowca na świerku.
 
Jest już nazwa, to można stworzyć opowieść, o na przykład taką:

Spacerujesz sobie po lesie albo własnym ogrodzie, podziwiasz majestatyczne świerki i nagle... co to? Na młodych pędach, tuż obok zielonych igiełek, wiszą dziwne, jasnozielone, a czasem nawet czerwonawe twory, do złudzenia przypominające miniaturowe ananasy. Pierwsza myśl: "Och, jakie urocze szyszeczki! Zobacz, te to chyba jeszcze niedojrzałe!". No cóż, muszę Cię zmartwić. To nie są szyszki. Ani trochę. To domy, a właściwie inkubatory, małych, aczkolwiek dość irytujących lokatorów – ochojnika świerkowca (Sacchiphantes abietis). Ci lokatorzy to owady, pluskwiaki równoskrzydłe, mszyce. Na te małe owady nie zwracamy uwagi, ale wytwory ich aktywności to już dostrzegamy.

Wyobraź sobie, że jesteś drobnym owadem, powiedzmy, mszycą. Życie na świeżym powietrzu jest pełne niebezpieczeństw – deszcz, wiatr, głodne ptaki lub drapieżne owady takie jak biedronki czy złotooki. Co robisz, żeby zapewnić sobie i swojemu potomstwu bezpieczne schronienie i stołówkę w jednym? Ochojnik świerkowiec znalazł na to genialny, choć dla drzewa uciążliwy, sposób. Ta mszyca, ledwo widoczny gołym okiem, potrafi tak manipulować rośliną, że ta sama buduje mu luksusowe "mieszkanie" z pełnym wyżywieniem. Brzmi jak coś z science fiction, prawda? A jednak! Występuje w formie bezskrzydłej barwy jasnozielonej (długość ok. 2 mm) i w formie uskrzydlonej barwy żółtej. Dlaczego jedne mają skrzydła a inne nie? To się niebawem wyjaśni.

Wszystko zaczyna się wiosną, kiedy młode, bezskrzydłe samice ochojnika wychodzą z zimowego ukrycia. Gdy tylko świerk wypuszcza młode, soczyste pędy, ochojniki ruszają do akcji. Przyczepiają się do podstawy młodej igły i zaczynają intensywnie ssać sok roślinny. A jak na pluskwiaki przystało ich aparat gębowy jest w postaci kłujki (dobrze nakłuwać i wysysać zawartość tak, jak my pijemy przez słomkę). To właśnie ich ślina, pełna enzymów i regulatorów wzrostu, jest kluczem do sukcesu. Pod jej wpływem tkanki świerka zaczynają rosnąć w sposób niekontrolowany, tworząc specyficzne narośla – galasy. To tak, jakbyś ugryzł jabłko, a ono w odpowiedzi na Twój ślad zębów zaczęło rosnąć wokół nich, tworząc przytulną jaskinię. Niezłe, co? Te charakterystyczne szyszkowate galasy przypominają nieci ananasy. Mają długość ok. 15-200 mm i powstają ze zrośnięcia nasadowych, silnie zgrubiałych i rozszerzonych części igieł. Wyrośle rozwijają się tylko na świerku u nasady pędów bocznych, zwykle po jednej ich stronie. Ochojnikowe galasy najpierw są zielone, potem brunatnieją niczym szyszka.

Te "niby-szyszki" to nic innego jak schronienia dla larw ochojnika. Wewnątrz galasów, bezpieczne i obficie zaopatrzone w pożywienie, rozwijają się maleńkie mszyce. Sumarycznie na jednym drzewie może być ich setki a nawet tysiące. Przez całe lato, te małe stworzonka pochłaniają soki drzewa, rosnąc w najlepsze, podczas gdy ich zielony domek powoli zmienia kolor na czerwonawy, a następnie brązowieje. Galasy, choć z pozoru wyglądają na naturalną część drzewa, w rzeczywistości są jego zniekształceniem, wynikającym z pasożytniczej działalności ochojnika. Można powiedzieć, że mszyce zmanipulowały świerk, zmuszając je swoimi hormonami do nietypowego wzrostu. Tak jak nas [przestępcy oszukują czasem ”na wnuczka”, „na policjanta” i przejmują nasze zasoby finansowe.

I wreszcie, najzabawniejsze, a jednocześnie najbardziej irytujące dla drzewa, jest finał tej historii. Kiedy larwy ochojnika są już wystarczająco duże, zazwyczaj w lipcu lub sierpniu, galasy zasychają i otwierają się niczym malutkie, brązowe drzwi. Z ich wnętrza wylatują dorosłe, często uskrzydlone już ochojniki, gotowe do założenia kolejnego pokolenia. I tak cykl się zamyka. Drzewo zostaje z oszpeconymi (choć innym mogą wydać się pięknymi ozdobami) i często zdeformowanymi pędami, a ochojniki zadowolone ruszają na podbój kolejnych świerków.

A co z tym bezskrzydłymi i uskrzydlonymi formami? U różnych gatunków mszyc często występuje kilka dzieworodnych pokoleń, jedne są bezskrzydłe, inne uskrzydlone. Jeśli siedzi się w miejscu, to po co marnować energię na tworzenie skrzydeł? Zamiast na skrzydła i mięśnie je poruszające można energię przeznaczyć na złożenia większej liczby dzieworodnych ja. Skrzydła przydatne są w dyspersji, w wędrówkach i kolonizowaniu nowych roślin żywicielskich. I wtedy skrzydła są jak najbardziej przydatne. Bo dalej można pofrunąć niż zajść na krótkich nóżkach.

Więc następnym razem, gdy zobaczysz na świerku coś, co wygląda jak szyszka, ale ma podejrzanie ananasowy kształt i zielony lub czerwonawy kolor, zatrzymaj się na chwilę. Pamiętaj, że nie wszystko, co błyszczy (albo co wygląda jak szyszka), jest złotem (albo szyszką). To po prostu sprytny domek jakiegoś owada np. ochojnika świerkowca, który zręcznie wykorzystuje drzewo do swoich własnych, aczkolwiek dość irytujących, celów. Jest więcej różnych gatunków owadów, które tworzą (z rośliną do spółki) galasy. Po kształcę wyrośla można rozpoznać gatunek. Więc zrób zdjęcie i poszukaj.

Przyroda potrafi zaskoczyć nas w najbardziej nieoczekiwany sposób! A człowiek? Człowiek zazwyczaj patrzy tylko na zysk i widzi w ochojnikach tylko szkodniki. Żerowanie ochojników osłabia rośliny, prowadząc do zahamowania wzrostu pędów, deformacji igieł i ich przedwczesnego opadania. W przypadku masowego wystąpienia szkodnika, zwłaszcza na młodych drzewach, może dojść do trwałego zdeformowania, a nawet obumierania pędów. I jak potem sprzedać taką choinkę? Można oczywiście reklamować, że od razu częściowo ozdobiona nibyszyszkami. Ale czy ludzie (klienci) mają poczucie humoru i wiedzą skąd te dziwaczne ozdoby się wzięły?

Galasy obniżają estetykę drzew, co jest problemem zwłaszcza w ogrodach czy na plantacjach choinkowych. Dlatego ogrodnicy zwalczają mechanicznie przez regularne usuwanie i niszczenie galasów (najlepiej przez spalenie) przed ich otwarciem (najlepiej wczesną wiosną, zanim dojrzeją i otworzą się, wypuszczając dorosłe osobniki). Stosują opryski preparatami olejowymi (stosowane przedwiośniem niszczą zimujące larwy. Wykorzystywane są także metody chemiczne i opryskiwanie insektycydami . Te jednak nie są zbyt wybiórcze i zabijają wszystko, co na sześciu nogach w okolicy się pojawi. Można oczywiście zapobiegać. Ważne jest dbanie o dobrą kondycję drzew, ponieważ zdrowe rośliny są bardziej odporne na ataki szkodników. Warto również unikać sadzenia świerków i modrzewi obok siebie (to sprzyja na przykład innemu ochojnikowi – świerkowo-modrzewiowemu). Można także zadbać by na plantacji licznie występowały gatunki pożyteczne, w tym przypadku wrogowie naturalni mszyc ochojnika. Biedronki i złotooki są naturalnymi wrogami ochojników i ich obecność w ogrodzie może pomóc w ograniczeniu populacji szkodnika.

A czy Ty widziałaś(eś) kiedyś takie "szyszki-pułapki" na świerkach? U mnie widuję pod blokiem, na rosnącym pod oknem świerku. Musze przy okazji sprawdzić czy to ochojnik sosnowiec. I może uda się coś więcej zaobserwować?

3.08.2025

Odnalezione ponad 700 lat Czachorowskich z Czachorowa czyli nie tylko moja osobista przygoda z Czachorowszczyzną

Zrzut ekranu z aplikacji Google Maps, dzięki internetowi i nowym technologiom można podróżować daleko i łatwo. 

Świat się szybko i mocno zmienia. Ostatni wiek to ogromny postęp technologiczny oraz wielkie zmiany społeczne i kulturowe. Świat mojego dzieciństwa już prawie nie istnieje. A co zobaczą przyszłe pokolenia? Czy zrozumieją nasz świat? Jak utrwalić to, co znika lub się gębko przekształca? Zwracam się z pomysłem nowego kronikarskiego i archiwistycznego wysiłku, we współpracy wielu zwykłych ludzi, powiązanych więzami krwi i wspólnym pochodzeniem z jednej małej, niepozornej wsi – Czachorowo. Za pomocą jednego szczegółu można opowiedzieć o dużych i ważnych procesach, można wręcz opowiedzieć o całym świecie. Trzeba tylko wytrwałości i dociekliwości. Trzeba współpracy i dołożenia własnej cegiełki.

Możesz i Ty dołączyć. Zapisać, nagrać, sfotografować i ocalić od zapomnienia ludzi, czas i kulturę. Zwykłych, przeciętnych ludzi, potomków mieszkańców jednej wsi. A jednocześnie mieszkańców całego świata. Bo z jednej wsi, przez ponad 700 lat dotarliśmy na wszystkie chyba kontynenty. A to typowe dla Homo sapiens. A może by tak wspólnie napisać i wydać Encyklopedię Czachorowskich z Czachorowa (w tym Czacharowskich, Ciachorowskich itp.), czyli ponad 700 letnią historię jednego, prostego, szarego rodu z północnego Mazowsza? Historia Europy i Polski jak w soczewce niepozornej historii powszechnej i rodzinnej. Trzeba tylko dociekliwości.

Ponad ćwierć wieku temu zacząłem zbierać dane genealogiczne, udało się doprowadzić nawet do kilku zjazdu Czachorowskich w Czachorowie i w okolicach. Ukazało się kilka numerów biuletynu Czachorowiada, była strona www (już jej nie ma). Potem długo niewiele się działo. Pojedyncze kontakty, zbieranie danych. Aż wreszcie w 2025 roku pojawił się kolejny impuls. W rozmowie z Rafałem Czachorowskim z Warszawy, poetą i prozaikiem z dużym doświadczeniem radiowym (i podcastowym), dojrzał pomysł wydania drukiem książki o Czachorowskich np. w formie Encyklopedii wszystkich Czachorowskich wraz z nagrywaniem podcastów ze wspomnieniami żyjących jeszcze Czachorowskich z różnych zakątków Polski. A może i dzięki internetowi także z róznych zakątków świata. Będzie to także połączenie pisma i plików audio. Nad ostatecznym kształtem dopiero myślimy.

Potrzebne są fundusze na dojazdy i nagrywanie a potem na prace redaktorskie i edytorskie. A w końcu na prace wydawnicze. Stworzylibyśmy coś unikalnego i niszowego. Do tego trzeba współpracy. Jeden lub nawet dwóch ludzi temu nie podoła. Szczegóły pojawią się już niebawem. Jeśli ktokolwiek chce się włączyć do tych prac i uzupełniać treścią wspomnianą Encyklopedię, proszę pisać w komentarzach lub na maila stanislaw.czachorowski@gmail.com.

Na razie, we współpracy kilkunastu osób, udało się zebrać informacje o kilku a może nawet kilkunastu tysiącach Czachorowski, Ciachorowskich, Czacharowskich, począwszy od XV wieku. Piszę prawdopodobnie, bo nie liczyłem a jedynie szacowałem. Dane są pogrupowane w plikach wg imion. Jest teraz około 300 plików o łącznej szacunkowo liczbie ponad 3 tys. stron. Szacuję że to jakieś 60-80% wszystkich Czachorowskich, jacy żyli od XV wieku.

Brakuje wspomnień. Jest ich niewiele. A kto je napisze, jak nie Czachorowscy, sami o sobie? Będzie to kapsuła czasu dla przyszłych pokoleń. Bo w życiu każdego człowieka w pewnym momencie pojawia się pytanie „a skąd pochodzę?” Teraz przeszukujemy archiwa i dane metrykalne. Niektórzy Czachorowscy pozostawili po sobie powszechniej utrwaloną i znaną twórczość. Nieliczni spisali wspomnienia. A jeśli spiszemy i utrwalimy wspomnienia wielu osób, to będzie to delicja dla przyszłych pokoleń, naszych dzieci, wnuków i prawnuków. Stworzymy coś ważnego i wartościowego, taką społeczną kapsułę czasu, interesującą nie tylko dla Czachorowskich.

Jakie zachodziły procesy językowe, administracyjne, że z Czachorowskich wyłonili się Ciachorowscy, Czachorowscy lub Chacorowscy (w Brazylii)? Jakie zachodziły procesy społeczne i kulturowe, które generowały wędrówki z regionu do regiony, z kontynentu na kontynent? Jest jeszcze tyle archiwów do przejrzenia i tyle wątków do odkrycia. I tyle słów oraz historii do opowiedzenia.

Powstaje Encyklopedia, także w wersji postpiśmiennej (bo z plikami audio), jako punkt wyjścia do własnych, indywidualnych poszukiwań i rodzinnych opowieści, własnego opowiadana świata. Być może w naszej, Czachorowskiej dyskusji, pojawią się kolejne pomysły i nowe inicjatywy? Jest czas i miejsce na dyskusję i propozycje.

W swoim życiu słyszałem już o kilku Czachorowskich, którzy nie mieli komu przekazać wspomnieć, tych ustnych, i tych spisanych pamiętnikarsko. Zapewne nieodwracalnie przepadły. A szkoda. Czy nasze doświadczenia, przeżycia, przemyślenia, nasza twórczość, także przepadną?

Dołącz i Ty. Dodaj swoje dane i skorzystaj z tych już zebranych. W znanym utworze literackim bohater dowiaduje się, że mówi... prozą (sztuka „Mieszczanin szlachcicem”). Tak i ja po ponad 40 latach życia dowiedziałem się, że jestem szlachcicem z 700-letnią przeszłością. Zdziwienie i zaskoczenie jednocześnie. I ciągle powracające pytanie: cóż to znaczy być teraz potomkiem drobnej szlachty mazowieckiej? Czym jest szlachectwo w wieku XXI? Skansenem, bufonadą, hobbystyczną genealogią, a może czymś żywym i aktualnym? Może powinnością i obowiązkiem? Może rozumieniem historii?

Moim zdaniem to coś znacznie ważniejszego, to odkrywanie historii powszechnej przez pryzmat poszukiwania genealogicznego. Uczenie się, kronikarstwo, głębsze rozumienie nie tylko przeszłości ale i teraźniejszości.

Ale zacznijmy od początku. Wychowywałem się w PRL-u. W oficjalnej propagandzie ideałem był lud pracujący miast i wsi. Rodzina ojca wywodzi się z Łukoszyna – mazowieckiej wioski pod Płockiem. Rodzina matki – to repatrianci z Wileńszczyzny, osiedleni w byłych Prusach Wschodnich, w wiosce Silginy. Wielu krewnych po „mieczu i kądzieli” to rolnicy. Nic dziwnego, że tradycję wiejską utożsamiałem z tradycją chłopską. Szlachectwo to było coś odległego i karykaturalnego. Jeden z kuzynów odwoływał się do szlacheckiego pochodzenia, ale było w tym dużo bufonady i bezowocnego pieniactwa. Zaś oficjalna propaganda jednoznacznie piętnowała dawną Rzeczypospolitą Szlachecką. Potem, już w wolnej Polsce, odrodziła się tęsknota za szlachectwem. A zupełnie niedawno odkryliśmy, że większość z nas była wyzyskiwanymi pańszczyźnianymi chłopami. Tak czy siak większość z naszych przodków mieszkała na wsi i z wykonywanej pracy była rolnikami. Świat agrarny ze swoją kulturą odchodzi w muzealna przeszłość.

Kiedy urodził się mój syn, w pamiątkowej książeczce do uzupełniania znalazło się proste drzewo genealogiczne z trzema pokoleniami. Nie trudno było uzupełnić. Ale zrodziło się pytanie: a kto był wcześniej? I kim był? W tym czasie „wpadł mi w ręce” „Poradnik genealoga amatora” autorstwa Rafała Prinke. Fascynująca lektura i cenne wskazówki. Tak zaczęły się moje poszukiwania i intelektualna wędrówka w coraz dalszą przeszłość.

Najpierw zacząłem spisywać informacje od żyjących członków rodziny. Przy okazji uświadomiłem sobie, iż bardzo wiele szczegółów z opowieści dziadków uleciało mi z głowy. I niestety nie było jak uzupełnić. Już odeszli. Ten żal za straconymi w części wspomnieniami towarzyszy mi do dzisiaj. Jest jednocześnie motorem mobilizującym mnie do spisywania i utrwalania wszystkich wspomnień rodzinnych. Uświadomiłem sobie ulotność rodzinnej historii. Spisałem też możliwe do odtworzenia powiązania genealogiczne i pokrewieństwa mojej żony. Z myślą o synu. Ale i o sobie. W czasie tych poszukiwań poznałem wielu ludzi i dużo dowiedziałem się o historii w różnych jej aspektach. Była i jest to podróż z wieloma intelektualnymi zakrętami i przygodami.

Wraz z zapoznawaniem się z losami rodzinnymi zaczęła rodzić się fascynacja – ileż niezwykłych choć „zwykłych” losów i doświadczeń? Dostrzegłem, że rodzinnych historiach odbija się historia całego narodu, całej ludzkości. Historia zaś Polski i Europy stała się bliższa poprzez uczestnictwo w niej najprzeróżniejszych krewnych. Nie w rolach pierwszoplanowych, lecz w dalekim, niewidocznym zazwyczaj tle.

Szybko jednak wyczerpała się pamięć rodzinna. Nawet nie znałem imienia swojego pradziadka. Nikt w rodzinie nie pamiętał. Dopiero teraz znam. Tak jak i imiona kilku wcześniejszych pokoleń. A jest to podróż w genealogicznym czasie ciągle trwająca i z nowymi odkryciami oraz ustaleniami.

Zacząłem zastanawiać się nad pochodzeniem nazwiska. Myślałem, że może pochodzi od  imienia „Czachor” – zaś Czachorowski to po prostu syn Czachora. Poszukiwania rodzinne coraz bardziej skłaniały mnie to powtórnego studiowania historii Polski oraz czytania książek i artykułów związanych z historią powszechną oraz różnych opracowań archeologicznych. W herbarzach znalazłem Czachorowskich herbu Korab oraz herbu Abdank. Tak narodziło się pytanie, czy moja linia z chłopów czy z drobnej szlachty? Znalazłem też wieś Czachorowo. Znajduje się ona zaledwie kilka kilometrów od Łukoszyna, w którym mieszkałem przez ponad dwa lata a potem wielokrotnie przyjeżdżałem w czasie wakacji. Zaskakującym jest odkryć, że przez wiele lat żyło się tuż obok miejsca, z którego wywodzi się nazwisko, kompletnie nic o tym nie wiedząc. A raczej nie dostrzegając. Potem pojawiły się kolejne pytania i odkrycia. Znalazłem kolejne Czachorowo na Wielkopolsce i Czahrów na Rusi Halickiej. Może więc ja nie z tego Czachorowa co myślałem? Sama zaś wieś najpewniej swoją nazwę wzięła od imienia Czachor, Czachorowo to miejsce, które założył jakiś Czachor. A skąd to imię i jakie ma kulturowe pochodzenie?

Następne odkrycia były również fascynujące. Silginy okazały się wsią rycerską z XV wieku, a pobliski kościół we Lwowcu, w którym byłem chrzczony, ufundowany był przez komtura von Wallenroda. Intrygującym było odkrycie, że historia narodu, historia państwowości, działa się tuż obok. A ja nic o tym przez blisko 40 lat nie wiedziałem! Coraz bardziej uświadamiałem sobie, że praktycznie nic nie wiem o przeszłości swojej własnej rodziny. Ani tego, kim jestem.

Już na początkowym etapie zbierania danych zaszła konieczność pisania do krewnych rozsianych po świecie. Poszukiwania genealogiczne były pierwszym silnym bodźcem do odnowienia kontaktów z krewnymi w USA, Brazylii, na Litwie i Białorusi. Musiałem zacząć prowadzić korespondencję także w języku angielskim i rosyjskim oraz portugalskim. Zaś sukcesywnie zbierane informacje pokazały, że w rodzinie są także przedstawiciele innych narodów. Przygasł PRL-owski szowinizm i nacjonalizm. Niemcy, Litwini, Białorusini, Czesi okazali się krewnymi. Dosłownie, a nie w przenośni. Dzięki swoim poszukiwaniom rodzinno-genealogicznym coraz bardziej czuję się Europejczykiem. I Polakiem jednocześnie. A może po prostu Człowiekiem? W zasadzie historia wsi Czachorowo, jak i z niej wywodzących się Czachorowskich, od samego początku związana jest początkami państwa polskiego jak i chrystianizacją Mazowsza. Historia rodzinna w coraz głębszy sposób splata się z historią Polski jak i Europy. A biorąc pod uwagę migracje do obu Ameryk – także historią świata. To fascynujące i niezwykłe zarazem. I mobilizuje do dalszych poszukiwań i pogłębionej historycznej edukacji.

Internet jest dobrym źródłem informacji. Krok po kroku zacząłem odnajdywać innych Czachorowskich. Wiedziałem, że dla dalszych poszukiwań niezbędne będą wizyty w archiwach. Postawiłem sobie też ambitne zadanie: zebrać wszystkie informacje o wszystkich Czachorowskich. Nawet nie wiedziałem wtedy jak trudne i pracochłonne jest to zadanie. Po 25 latach ciągle zbieram te dane. I końca nie widać.

Któregoś dnia zapukał do drzwi jakiś Czacharowski, pytając czy czasem nie jesteśmy rodziną. Okazało się, że jego ojciec mieszka w Olsztynie i od dawna interesuje się przeszłością. Tak poznałem pana Kazimierza Czacharowskiego i przeczytałem jego maszynopis. Zapoznałem się także z jego żalem do samego siebie, że przegapił wspaniałą okazję. Otóż wiele lat wcześniej spotkał on innego Czachorowskiego, który miał spisane dzieje rodziny aż od XVII wieku. Wtedy Pan Kazimierz nie zainteresował się tymi informacjami. A później nie było już szansy na odszukanie. Ileż jeszcze spisanych historii ma zaginąć na dnie szuflady? Kilka z nich udało się odszukać. Może ocaleją? A może w wielu innych szufladach drzemią kolejne?

Rozpocząłem wysyłanie setek listów i wykonałem dziesiątki telefonów. Zacząłem poszukiwać kontaktu w internecie. Przeglądałem książki w księgarniach i bibliotekach w poszukiwania swojego nazwiska. Pierwszy ważniejszy ślad znalazłem w Przasnyszu, w książce p. Adama Pszczółkowskiego. Trafiłem w końcu na „rasowych” genealogów oraz forum dyskusyjne Związku Szlachty Polskiej. Coraz więcej danych i coraz większe zdziwienie. Okazało się, że są ludzie, którzy czują się szlachcicami! I traktują to całkiem poważnie. Rozpoczęły się długie dyskusje i moje naprzykrzające się pytania o to, czym jest szlachectwo. I wiele innych zapytań szczegółowych dotyczących przeszłości, ksiąg archiwalnych, dziedziczenia, heraldyki. W tych długich dyskusjach uświadomiłem sobie, iż jestem szlachcicem. A w zasadzie potomkiem mazowieckiej szlachty. Czy chcę tego, czy nie. Co prawda jeszcze nie wiem jakim herbem pieczętowali się przodkowie. Okryłem jednak, iż szlachectwo to przede wszystkim obowiązek.

Setki wysłanych listów, e-maili, telefonów zaczęły przynosić efekty. Znalazłem kilku Czachorowskich również zainteresowanych przeszłością. Tak rozpoczęły się poszukiwania w Archiwum Państwowym w Płocku oraz Archiwum Diecezjalnym w Płocku. Po kilku miesiącach okazało się, że Marek Czachorowski z którym koresponduję... jest moim bezpośrednim i całkiem bliskim krewnym. A odkrycie to było możliwe dzięki badaniom archiwalnym. Na kolejne takie odkrycia czekam z niecierpliwością...

Rodzina stawała się coraz większa. W czasie wakacji 2001 narodził się w mojej głowie pomysł zorganizowania zjazdu rodzinnego. Wypadało, żeby był to zjazd w Czachorowie. Okazało się, że mieszka tam Stanisław Czachorowski. I jest takim spotkaniem zainteresowany. Dzięki inicjatywie pana Stanisława Czachorowskiego z Czachorowa i jego rodziny, udało się doprowadzić do pierwszego zjazdu rodzinnego w lipcu 2002 r. Było ponad 80 osób. Wielu z nas widziało się po raz pierwszy. Zaskoczeniem dla mnie było duże zainteresowanie i radość ze spotkania. Niewątpliwie jest wiele osób zainteresowanych przeszłością i odnawianiem dawno zerwanych więzi rodowych. Potem było jeszcze kilka innych zjazdów.

Dla ułatwienia kontaktów zacząłem wydawać Biuletynik „Czachorowiada”. Dzięki uprzejmości Związku Szlachty Polskiej zagościł on na stronie www ZSzP. Umożliwiło to odnalezienie kolejnych Czachorowskich. W końcu sam zacząłem redagować stronę internetową (już nie istnieje). Co jakiś czas odnajdują się nowi Czachorowscy, Ciachorowscy, Czacharowscy, Chacorowscy itd. Nie tylko w Polsce, lecz także w Szwecji, Islandii, USA i Brazylii. Efekty dawnej i współczesnej emigracji. Homo sapiens od swojego zarania był i jest wędrowcą. To fascynujące, że przeszłość i teraźniejszość potomków drobnej szlachty zagrodowej z północnego Mazowsza, znajduje tak duże zainteresowanie.

Dzięki internetowi i digitalizacji wielu archiwów można  w domu przeglądać różne zasoby rękopiśmiennicze. Trudno czytać odręczne pismo, czasem w niezrozumiałym języku. Ale jest znacznie łatwiej niż 25 lat temu, gdy sam zaczynałem poszukiwania i gromadzenie danych. W naszych polskich archiwach spoczywa jeszcze wiele danych, które trzeba wydobyć na światło dzienne. Zapewne ułatwią one potomkom emigrantów identyfikację z dawną ojczyzną. Ale i nas tu mieszkających, czego ja jestem namacalnym przykładem.

Zainteresowania genealogiczne skłoniły mnie do poszukiwania i pogłębiania zarówno archeologii jak i historii powszechnej. Motyw napędzający do poznawania i uczenia się. Rozumienia przeszłości. Z tą wiedza inaczej już zwiedzałem skanseny i muzea.

Kronikarstwo i dziennikarstwo. Spiszmy, to co mija. By naszym potomkom z całego świata było łatwej, Dzięki translatorom, przeczytają w każdym języku świata, gdziekolwiek ich los rzuci. Technologia bardzo ułatwia poszukiwania i spisywanie przeszłości. Ale jeśli my teraz nie spiszemy własnych wspomnień, nie będzie czego szukać w przyszłości.

Zjazdy minęły, a po blisko 20-letniej przerwie znowu odżyła chęć poszukiwania dawnego życia. Może dlatego, że poczułem, iż mój świat, ten znany mi świat po prostu znika. I warto go utrwalić, ocalić od zapomnienia. Takie rodzinne, proste dziennikarstwo i kronikarstwo.

700 lat osobistej i udokumentowanej historii. Ale można zagłębić się jeszcze bardziej, już teoretycznie i bardziej ogólnie, np. napływ Słowian (kulturowo i genetycznie) na północne Mazowsze. Ostatnie badania genetyczne wykazały, że na starym Mazowszu, obecni byli Awarowie, Prusowie, Słowianie. A w zasadzie mieszanka ich genów. Być może także ich kultury. I pewnie gdzieś w tym także ludność staroeuropejska. Czyli trzeba by historię zacząć jakieś 40 tysięcy lat temu, gdy do Europy przybył Homo sapiens, systematycznie wypierając neandertaklczyka. Najpierw przybyli łowcy-zbieracze, wędrujący zapewne za zwierzyną po całym kontynencie. Potem, kilka tysięcy lat temu, nastąpił napływ rolników z południa i z Anatolii. Tak narodziła się ludność staroeuropejska. Potem był napływ konnych koczowników z Azji, Indoeuropejczyków. Gdzieś tu zaczyna się także historia Słowian. Byli nad Wisłą czy przyszli ze Wschodu? Tak wiele pogłębionych pytań rodzi się ze zwykłych, rodzinnych poszukiwań genealogicznych.

Dlaczego to ważne? By była motywacja do spisywania własnej historii zwykłego przecież życia. Za kilkadziesiąt, za kilkaset lat nie będzie już takie zwykłe. Będzie fascynujące kulturowo i cywilizacyjnie. Jak w odnalezionej kapsule czasu.

Stanisław Zbigniew Czachorowski Chruścik herbu Rogala

PS. Chruścik, to przydomek (nawiązuje do dawnej tradycji), Rogala to przypuszczalny herb.



1.08.2025

Opowiadanie świata czyli jak biolog zostaje blogerem lub tkaczem wrażeń

Zdjęcie z wyprawy na Śląsk, z muzeum porcelany.


Życie jest niczym długa wieczorna opowieść lub jak opasła księga, a my, istoty świadome, jej wędrującymi czytelnikami (lub słuchaczami). Od zarania dziejów, zanim jeszcze powstało pierwsze pismo, Homo sapiens  był przede wszystkim opowiadaczem historii. Opowiadał słowem, gestem i malunkami w jaskimi lub na własnym ciele. Nie tylko po to, by przekazać wiedzę o polowaniu czy zagrożeniach, ale by nadać sens istnieniu, by oswajać nieznane, by dzielić się radością i lękiem. By opowiadać o przodkach, demonach, przygodach i przyrodzie. I to w zasadzie na trwałe w nas pozostało. 

Jestem  biologiem, z wykształcenia i życiowego wyboru, a jednocześnie w gruncie rzeczy, właśnie takim archaicznym opowiadaczem. Moje narzędzia to nie tylko binokular czy lornetka, ale przede wszystkim zmysły i umysł, które nieustannie zbierają wrażenia.

Wrażenia to pierwotna materia opowieści. Pomyślmy o tym z perspektywy biologii. Każda istota żywa, od najprostszej bakterii po najbardziej złożony organizm wielokomórkowy i społeczny, bezustannie odbiera bodźce ze środowiska. Komórki reagują na sygnały chemiczne, rośliny na światło, zwierzęta na dźwięki, zapachy, obraz, dotyk. My, ludzie, posiedliśmy niesamowitą zdolność przetwarzania tych bodźców w coś znacznie więcej niż tylko proste reakcje – we wrażenia, doznania. To one są pierwotną materią, z której rodzi się cała nasza wiedza o świecie i nasza wewnętrzna mapa rzeczywistości. Sztuczna inteligencja też potrafi opowiadać, ale czy ma wrażenia? Czy odbiera bodźce? Czy tylko przetwarza wcześniej powstałem teksty? Teksty stworzone przez człowieka i niezliczone rzesze opowiadaczy Homo sapiens

Dla mnie, biologa, to proces nieustannego zachwytu. Zapach mokrej ziemi po deszczu w lesie to nie tylko sygnał o wilgotności; to złożony bukiet związków chemicznych uwalnianych przez bakterie, grzyby i rozkładającą się materię organiczną. To opowieść o cyklu życia i śmierci, o niewidzialnym świecie, który tętni pod stopami. Śpiew ptaka o świcie czy pasikonika zielonego wieczorem to nie tylko drgania powietrza; to komunikat terytorialny, zalotna pieśń, ewolucyjny majstersztyk dostosowania. Każda obserwacja, nawet najmniejsza, staje się cegiełką w budowaniu szerszej narracji o świecie. Zbieram te wrażenia niczym naukowiec próbki, a jednocześnie jak artysta przygotowuje paletę barw. Zbieram i przetwarzam w swoim rozumie. Ten konstrukt myślowy w pewnym sensie żyje sam z siebie i rządzi się swoimi prawami. W jakimś stopniu jest niezależny. To nie jest tylko suma wrażeń, faktów, obserwacji. To całościowy konstrukt, system. A skoro nasze myśli i opowieści mogą choć w części żyć własnym życiem to jak będzie z AI? Czy będzie jeszcze bardziej niezależne i samodzielne? A może to my będziemy symbiotycznymi receptorami wrażeń dla sztucznej inteligencji (w jej całej rozrastającej sie różnorodności form i bytów, niczym gatunków w biosferze)?

Zebrane wrażeń to dopiero początek. Prawdziwa myślowa kuchnia dzieje się w procesie ich przetwarzania (niczym gotowania, smażenia, pieczenia). Tutaj biologia spotyka się z filozofią i psychologią. Nasz mózg, ten niesamowity biokomputer, nie tylko rejestruje dane, ale je analizuje, klasyfikuje, łączy w sieci powiązań, nadaje im znaczenie emocjonalne i systemowe. Patrząc na rozłożyste korzenie starego dębu, widzę nie tylko system pobierający wodę i składniki odżywcze. Widzę historię wieków, odporność na burze, opowieść o symbiozie z grzybami, schronienie dla niezliczonych gatunków. To nie jest tylko obraz – to skomplikowany wzorzec informacji, interpretacji i refleksji.

To właśnie na tym etapie zaczynam tkać opowieści, niczym wiejska kobieta na archaicznych krosnach. Biologiczna wiedza pozwala mi zrozumieć mechanizmy, procesy i ewolucyjne uwarunkowania. Ale to filozoficzna refleksja pozwala mi dostrzec głębsze sensy, uniwersalne prawa, symbolikę. Dlaczego niektóre formy życia przetrwały miliony lat, a inne zniknęły? Jakie uniwersalne zasady kryją się za adaptacją i selekcją naturalną? Skąd się wziął człowiek, nasza kultura i co się z nią dzieje teraz? To przetwarzanie jest niczym alchemiczny proces, w którym surowe dane zamieniają się w cenną esencję zrozumienia. Wolałbym, żeby był to proces chemiczny, bardziej podporządkowany wypracowanemu, naukowemu algorytmowi logicznego wiązania faktów, oddzielanych od ich interpretacji. Ale czy udaje się całkiem uwolnić się od przesiąkniętej tajemniczością i subiektywną magią alchemii?

I w końcu nadchodzi moment, w którym nagromadzone wrażenia i przetworzone idee muszą znaleźć ujście. Tak jak dojrzałe nasiona w strąku fasoli czy grochu. Stają się opowieścią, którą można się dzielić. Lub które same wędrują, tam gdzie chcą. Czepiają się ludzi niczym rzep sierści i są nieświadomie rozprzestrzeniane po świecie. Dla mnie to różne kanały, różne języki i formy opowieści: słowem mówionym, słowem pisanym, np. tu na blogu i obrazem sfotografowanym lub namalowanym. 

Podczas wykładów i pogadanek, posługuję się archaicznym słowem mówionym, oralnością. To bezpośrednia, żywa wymiana. Widzę w oczach słuchaczy iskry zainteresowania, zaskoczenia, zrozumienia. Czasem znudzenia, zmęczenia i niecierpliwości. To właśnie wtedy, opowiadając o niezwykłych zachowaniach zwierząt czy zawiłościach ekosystemów, czuję, że moja pasja staje się zaraźliwa. Że opowieść niczym ziarno, trafiła na żyzny i podatny grunt. 

Ale jest i słowo pisane, nowsze ewolucyjnie (myślę o ewolucji kultury) i właściwe epoce piśmienności. Blog i media społecznościowe to przestrzeń do snucia dłuższych narracji, do dzielenia się zdjęciami, do spokojnej refleksji nad pięknem i złożonością świata przyrody. To tam mogę zaprosić czytelników do głębszego zastanowienia się nad miejscem człowieka w ekosystemie, nad kruchością życia, nad odpowiedzialnością, która na nas spoczywa. Nad przemijaniem naszego świata i rodzenia się nowego. Czy będzie lepszy czy gorszy? A może po prostu tylko inny?

Robiąc zdjęcia, staram się uchwycić ulotne chwile, detale, kolory, które mówią więcej niż tysiąc słów. Malując stare butelki, nadając im nowe życie, transformuję niepotrzebny przedmiot w coś, co ma nową wartość, nowe znaczenie, nową estetykę, a często i nową opowieść – o recyklingu, o kreatywności, o pięknie ukrytym w prostocie. Czasem o roślinach, owadach czy grzybach. To symboliczne działanie, które odzwierciedla moją wiarę w to, że wszystko można przetworzyć, wszystko może zyskać nowy sens. Taki kulturowy metabolizm, niczym ten biologiczny, organizmalny i ekosystemowy metabolizm nieustannego przetwarzania.

Bycie opowiadaczem historii o życiu i przyrodzie to dla mnie coś więcej niż zawód czy hobby. To sposób na bycie w świecie, na zrozumienie go i na budowanie mostów między nauką a codziennym doświadczeniem. Jest to nieustanne przypominanie, że jesteśmy częścią większej całości, skomplikowanej sieci zależności, w której każda istota ma swoje miejsce i swoją rolę. Samo opowiadanie, czasem po raz kolejny tej samej opowieści, lecz nieco zmienionej, uzupełnionej lub zbudowanej w odmiennym kontekście, pozwala mi lepiej myśleć. Bo myślimy w dialogu z innymi, w kolektywach myślowych (jak napisałby to Ludwik Fleck). Pisanie to porządkowanie myśli w linearnej logice i zależnościach przyczynowo-skutkowych. A obraz? To notatka graficzna z nieliniowymi relacjami między elementami rysunku czy obrazu. 

W gruncie rzeczy, każda nauka, w tym biologia, dąży do opowiedzenia pewnej historii – historii wszechświata, życia, ewolucji, ludzkości. Jest też poszukiwaniem sensu. Jesteśmy spadkobiercami tych opowieści, a jednocześnie ich kontynuatorami. Zbierając wrażenia, przetwarzając je w refleksje i dzieląc się nimi, stajemy się aktywnymi uczestnikami tego wielkiego dialogu, nadając sens naszej własnej egzystencji w obliczu niekończącego się cudu życia.

A co Ty zrobisz z tą przeczytaną refleksją? 

PS. Na górze jest zdjęcie z muzeum porcelany. Co widzisz? Co dostrzegasz? Jaką opowieść możesz stworzyć z (do) tego obrazu? Co niewidocznego zobaczysz? Jakie procesy, jakie sytuacje? 

28.07.2025

Opowieść o wonnicy piżmówce z dwoma morałami




Jestem opowiadaczem. Zbieram, przetwarzam i rozpowszechniam opowieści o świecie słowem mówionym, pismem i obrazami (robię zdjęcia, maluję. A dzisiejszej opowieści o wonnicy piżmówce towarzyszyć będą dwa motta:

1. To co piękne, jest zazwyczaj ukryte i tylko chwilami dostrzegamy fragmenty.

2. Za pomocą jednego szczegółu (fragmentu) można opowiedzieć o całym świecie.

W czasie lipcowej wycieczki do warmińskiej wsi Kruzy, na liściach drzewa spotkałem pięknego owada dorosłego (imago). Rozpoznałem tę kózkę od razu. To wonnica piżmówka (Aromia moschata). Już w nazwie naukowej ma aromat, piękną woń. A czy pachnie?

Jest to smukła, stosunkowo duży chrząszcz z rodziny kózkowatych (Cerambycidae), osiągający długość ciała od 13 do 24 mm (wg Zahradnika 2001) lub 15 do 34 mm (wg Wikipedii). Larwy są oczywiście większe, maja długość do 4-5 cm. Dlaczego larwy są większe? Bo owady w stadium imago nie rosną a część energii zużywana jest w czasie przepoczwarczenia. Wonnica piżmówka charakteryzuje się zmiennym, metalicznym ubarwieniem – najczęściej jest brązowo-zielona, ale można spotkać osobniki o odcieniu zielono-fioletowy, a nawet czarne. Jedna z form ma czerwonawe przedplecze (podgatunek Aromia moschata ambrosiaca, żyjący w południowej Europie). Ma długie czułki, jak na chrząszcza kózkę przystało, dłuższe niż całe ciało. Przedplecze ma wyraźne „zmarszczki” i ostre wyrostki po bokach. To dostrzeżecie na zdjęciu. Wonnica przypomina trochę kozioroga dębosza. 

Nazwa "piżmówka" pochodzi od charakterystycznego, delikatnego zapachu piżma. AI (Gemini) sugeruje, że opisywany owad zapach wydziela, zwłaszcza gdy jest zagrożona. W moich papierowych źródłach nie znalazłem potwierdzenia, więc do tej informacji odnoszę się z ostrożnością. Raczej bym sądził, że zapach piżma wabi samce lub samice, i jest wydzielany w celach prokreacyjnych.

Wonnica piżmówka jest gatunkiem euroazjatyckim. W Polsce występuje na terenie całego kraju, od Bałtyku po Tatry (z wyjątkiem wyższych partii górskich). Preferuje wilgotne siedliska, takie jak brzegi rzek, łąki, łozowiska, plantacje wikliny oraz skraje lasów. Związana jest przede wszystkim ze starymi okazami wierzb, które są roślinami żywicielskimi dla jej larw. Dorosłe owady można ją spotkać na kwiatach, zwłaszcza tych z rodziny baldaszkowatych, w czasie żerowania. Dorosłe chrząszcze żywią się pyłkiem kwiatów, sokami owocowymi (spotkać je można w sadach, na owocach) oraz sokiem wyciekającym ze zranionych drzew. W niektórych źródłach można znaleźć informację, że dorosłe sporadycznie zjadają taką drobne bezkręgowce, znajdujące się na kwiatach. Niemniej wymaga to wiarygodnego potwierdzenia. Larwy żerują w drewnie wierzb.

Cykl rozwojowy wonnicy trwa 2-4 lata. Samice składają jaja w szczeliny kory starych, często chorych lub obumierających wierzb. Larwy drążą nieregularne chodniki pod korą, a następnie wnikają w głąb drewna. Przepoczwarczenie następuje wiosną )od kwietnia do czerwca) po drugim zimowaniu. Osobniki dorosłe pojawiają się od końca maja do początku września, z największym nasileniem w lipcu i sierpniu. A wiec ich metaliczne piękno podziwiać możemy w czasie 2-3 miesięcy czyli w czasie krótkiego epizodu w miarę długiego życia. Co to jest 3-4 miesiące w porównaniu do około 30-40 miesięcy życia w ukrytym dla oka stadium larwy? .

Wonnica piżmówka nie jest obecnie objęta ścisłą ochroną gatunkową w Polsce, chociaż jej populacje mogą być lokalnie zagrożone w wyniku utraty odpowiednich siedlisk (np. wycinania starych wierzb). Jest klasyfikowana jako pospolita, ale miejscami jej liczebność może być niska. Znamy tylko część piękna istot żywych i procesów przyrodniczych. Zazwyczaj widzimy tylko część, reszta jest ukryta przed naszym wzrokiem, tak jak larwy wonnicy piżmówki, Trzeba szukać wytrwale by odkryć, poznać, opisać (opowiedzieć) innym.

Znalem ten gatunek od dawna, bo Jako młody entomolog uganiałem się za różnymi owadami by mieć je w kolekcji, w gablocie. Tak kiedyś spotkałem chrząszcza z rodziny kózkowatych wonnicę piżmówkę. Tak jak i inni młodzi entomolodzy chciałem mieć ją w kolekcji. Bo kolekcje to nie tylko hobby (choć tak zaczynała się nauka) ale i wartość naukowa. Można badać zróżnicowanie, to także dowody naukowe na obecność tego gatunku w danym miejscu. Po czasie można przeglądać kolekcje i je analizować pod różnym kątem. Teraz wykorzystuje się takie zbiory do analiz genetycznych.

Wtedy, gdy ją złowiłem, szukałem w atlasach i kluczach by rozpoznać gatunek. I się o nie więcej dowiedziałem. Później, gdy spotykałem w różnych miejscach to szybko rozpoznawałem i cieszyłem się, że wiem co widzę. Bo jeśli wiemy co, widzimy (potrafimy nazwać), to bardziej zapada nam to w pamięć. A po nazwie możemy jak po nitce do kłębka, dojść do znacznie szerszej wiedzy. I to nie tylko ściśle przyrodniczej.

Potem robiłem tylko zdjęcia, by piękno nie było tylko dla mnie, ale i dla innych oraz dla przyrody. Zdjęcia to także dobra dokumentacja. Kiedyś nie było tak powszechnej fotografii cyfrowej i byliśmy skazani na tworzenie kolekcji. Teraz można robić zdjęcie przyżyciowe i od razu umieszczać dane o lokalizacji danego okazu w różnych internetowych bazach. Tak rozwija się nauka obywatelska (citizem science).

W Kruzach, złapałem wonnicę delikatnie w dłoń (ale najpierw zrobiłem zdjęcie), by pokazać dzieciom i zaszczepiać w nich zainteresowania przyrodnicze i rozbudzać ciekawość entomologiczną. Bo chrząszcz piękny. Powąchałem, ale nie wyczułem charakterystycznej zapachu piżma. Po krótkich oględzinach otworzyłem dłoń a ona odleciała. Piękny widok wolno lecącej, dużej kózki.

A jak wyglądają larwy? Szukałem zdjęć w sieci, lecz nie znalazłem. W stadium larwy żyje znacznie dłużej niż w stadium imago. Larwy ukryte, mniej ciekawe, Na zdjęciach w internecie widuję jedynie dorosłe. Larwy pewnie jak to u kózkowatych, białe z dużą głowa i mocnymi żuwaczkami. Może nie są piękne ale to ważny etap życia każdego owada. Piękno na długo ukryte przed naszym wzrokiem, ujawnia się dopiero po przepoczwarczeniu.
 


W Kruzach spotkałem więcej piękna. Nie tylko liczne bociany, gnieżdżące się niemalże na każdym słupie, ale i [pięknie pomalowany przystanek. To dzieło Anny Wojszel. Oraz wynik starań lokalnej społeczności. Widać ozdoby wykonane przez uczniów z Publicznego Specjalne Katolickiego Ośrodka Edukacyjno-Wychowawczego w Kruzach. A także piękne dekoracje ze starych maszyn czy rowerów, umiejscowionych na posesjach prywatnych. Widać troskę o piękno. Widać efekty kapitału ludzkiego. A przecież, gdy mijamy ludzi na ulicy, to nie wiemy co zrobili dobrego dl a świata wokół nas. Nie noszą szyldów z informacjami o wykonanych pracach czy zasługach. Są niczym jak te larwy wonnicy piżmówki – niewidoczni. A przecież tacy ważni.

Kruzy to warmińska wieś sołecka położona w województwie warmińsko-mazurskim, w powiecie olsztyńskim, w gminie Kolno. Jest to miejscowość o ciekawej historii, założona w 1374 roku na prawie chełmińskim jako wieś służebna. Wieś była całkowicie zniszczona podczas wojny polsko-krzyżackiej w latach 1519-1521. W 1568 roku została sprzedana Piotrowi Zawadzkiemu przez biskupa warmińskiego Stanisława Hozjusza. Nabywca miał m.in. prawo do połowu ryb w jeziorach. Później wieś przeszła w ręce jezuitów z Reszla. Kruzy to obecnie wieś o zwartej zabudowie, dawna ulicówka. W 2010 roku zamieszkiwało ją 233 osoby. W Kruzach funkcjonuje Ochotnicza Straż Pożarna oraz Wiejskie Centrum Kultury. Co ważne, w budynku dawnej szkoły od 1980 roku działa Publiczny Specjalny Katolicki Ośrodek Edukacyjno-Wychowawczy w Kruzach dla dzieci i młodzieży z niepełnosprawnościami. Jest to bardzo ważna placówka, która zapewnia edukację, rehabilitację i wsparcie dla potrzebujących.

A na koniec przypomniały mi się dawne wróżby warmińskie. Jakieś sto lat temu na Warmii, o czym można wyczytać w „Dorocznych zwyczajach i obrzędach Warmii” Jana Chłosty, dziewczęta na wsi kopały dołek w ziemi i szukały chrząszczy. Jeśli znalazły błyszczącego - to oznaczało, że wybranek będzie wojskowym. Jeśli znalazły czarnego chrząszcza - to przyszły mąż miał być kominiarzem. A jeśli jasny (biały) to znaczyło że będzie młynarzem. Jako biolog zastanawiam się jak, dziewczęta szukały tych owadów. Kopały dołki? To wtedy mogłyby znaleźć tylko pędraki (białe). Może raczej podnosiły kamienie i tak mogły spotkać schowane chrząszcze epigeiczne, np. te z rodziny biegaczowatych. Wróćmy jednak jeszcze do tych dawnych, wiejskich wróżb na Warmii. Jeśli „robak” (wszystko zależy jaką wiedzę zoologiczną miały warmińskie dziewczyny i czy potrafiły odróżnić owady od innych bezkręgowców) miał szorstką powierzchnię to znaczyło, że mąż będzie bogaty. A jeśli gładką - ubogim.

A na koniec opowieści przydałby się jakiś morał. Mam nawet daw. Morał 1. To co piękne, jest zazwyczaj ukryte i tylko chwilami dostrzegamy fragmenty. Trzeba uważności i umysłowej dociekliwości by dostrzec w całości zachodzącego procesu. Morał 2. Za pomocą jednego szczegółu (fragmentu) można opowiedzieć o całym świecie. Tak i ja, za pomocą wonnicy piżmówki chciałem opowiedzieć o czymś więcej. Czy mi się udało?



25.07.2025

Koegzystencja czyli debata o bioróżnorodności na uniwersyteckim trawniku

 

Pod koniec czerwca 2025 r. odbyła się inspirująca debata na trawniku w Kortowie.  Przygotowując się do tej zielonej dyskusji, dostałem kilka pytań. I teraz chcę na nie jeszcze raz, w nieco innej formie, odpowiedzieć. Rzecz warta jest opowiedzenia.

"Dlaczego człowiek musi koegzystować z naturą?"

Bo koegzystencja człowieka z naturą to nie opcja, lecz absolutna konieczność. Człowiek jest Integralną część biosfery. Niepotrzebnie w kulturze popularnej stawiamy człowieka  w kontrze do przyrody: kultura kontra natura. Można porównać człowieka do organu w organizmie. Jesteśmy tak samo nierozerwalnie połączeni z biosferą, jak nerka, żołądek, płuco czy jelito z resztą ciała. Nie jesteśmy zewnętrznym obserwatorem ani władcą przyrody, lecz jej składowym elementem. Ta fundamentalna prawda, często zapominana w pędzie cywilizacyjnym, leży u podstaw zrozumienia naszej roli na Ziemi. Biosfera to nasz dom, nasze siedlisko życia.

Każdy gatunek na naszej planecie zajmuje swoją niszę ekologiczną i odgrywa unikalną rolę w skomplikowanej sieci życia. Człowiek, ze swoim rozwiniętym mózgiem i zdolnością do modyfikowania środowiska, jest tylko jednym z milionów gatunków. Nasze istnienie i dobrobyt zależą bezpośrednio od zdrowia i funkcjonowania ekosystemów, które nas otaczają. Powietrze, którym oddychamy, woda, którą pijemy, żywność, którą spożywamy – wszystko to dostarczają nam usługi ekosystemowe, które natura świadczy bezpłatnie i bezustannie.

Przez wieki ludzkość często podchodziła do natury z pozycji dominacji, traktując ją jako zasób do eksploatacji lub przeszkodę do pokonania. Ta mentalność, niestety, doprowadziła do poważnych kryzysów środowiskowych, takich jak utrata różnorodności biologicznej, zmiany klimatyczne i zanieczyszczenie powietrza w mieście (co przekłada się na obniżanie jakości i długości naszego życia). Zwalczanie przyrody jest jak próba odcięcia własnej ręki, czy nogi  – to działanie autodestrukcyjne. Znacznie mądrzejsze jest zrozumienie zachodzących w niej procesów. To domena przede wszystkim nauki. Filozofia przyrody uczy nas pokory i doceniania złożoności systemów naturalnych. Wiedza naukowa, na przykład ta dotycząca roli zapylaczy w ekosystemach czy znaczenia zdrowej gleby dla rolnictwa, pozwala nam podejmować świadome decyzje.

Przykład łąk kwietnych w miastach jest idealnym odzwierciedleniem tej zmiany paradygmatu. Zamiast energochłonnych i jałowych trawników, które wymagają ciągłego koszenia, podlewania i nawożenia, tworzymy przestrzenie, które wspierają różnorodność biologiczną, zatrzymują wodę, redukują efekt miejskiej wyspy ciepła i są po prostu piękne. To nie jest "walka" z naturą, lecz świadoma współpraca, która przynosi korzyści zarówno ludziom, jak i innym gatunkom.

Koegzystencja z naturą to nie tylko kwestia przetrwania, ale także wzbogacenia naszego życia. Bliski kontakt z przyrodą poprawia nasze zdrowie fizyczne i psychiczne, inspiruje kreatywność i uczy nas cierpliwości oraz pokory. W epoce Antropocenu, czyli w epoce, w której działalność człowieka stała się dominującą siłą kształtującą procesy geologiczne i ekologiczne, spoczywa na nas ogromna odpowiedzialność. Musimy wykorzystać naszą inteligencję i zdolności do innowacji, aby stać się dobrymi zarządcami tej planety, dobrymi ogrodnikami, a nie jej niszczycielami czy konkwistadorami. Przyszłość ludzkości nierozerwalnie wiąże się z naszą zdolnością do życia w harmonii z resztą biosfery.

"Czy istnieje związek pomiędzy regularnym koszeniem trawników a populacją kleszczy i komarów?"

W przyrodzie wszystko jest ze sobą powiązane. To podstawowa zasada ekologii: wszystko ze wszystkim, wszystko ze wszystkiego. Problem często polega na tym, że nasze codzienne rozumienie świata bywa redukcjonistyczne – szukamy prostych przyczyn i skutków, ignorując złożoność i sieć wzajemnych zależności. Przekonanie, że niekoszony trawnik magicznie "generuje" kleszcze lub komary, jest właśnie takim uproszczeniem.

Kleszcze są tam, gdzie są ich żywiciele, bo bez tego nie domkną swojego cyklu życiowego. Kleszcze potrzebują krwi kręgowców, aby się rozwijać i wydać potomstwo. Ich obecność jest nierozerwalnie związana z dostępnością gospodarzy, którymi są przede wszystkim małe i średnie ssaki (myszy, nornice, jeże, lisy, sarny czy nasze psy i koty). Niekoszone trawniki czy wyższa roślinność mogą stanowić dogodniejsze środowisko dla kleszczy, dając im schronienie i ułatwiając dostanie się na przechodzącego żywiciela. Jednak sama wysoka trawa nie jest przyczyną ich pojawienia się. Tak jak muchy nie biorą się z brudu a żaby z mułu (jak głosiła niegdyś teoria samorództwa), tak kleszcze nie biorą się z niekoszonych trawników.

Co więcej, należy zwrócić uwagę na naturalnych wrogów kleszczy. W zdrowych, zróżnicowanych ekosystemach istnieją drapieżniki i pasożyty, które pomagają kontrolować populacje kleszczy. Na przykład, niektóre gatunki mrówek, pająków czy ptaków mogą zjadać kleszcze. W mono-kulturowych trawnikach, pozbawionych różnorodności biologicznej, brakuje tych naturalnych mechanizmów kontroli. Jest jałowo i ubogo. A jak będą kleszcze to i tak sobie poradzą.

W przypadku komarów sprawa ma się podobnie. Ich cykl życiowy wymaga wody stojącej do rozwoju larw. Małych kałuż i zbiorników okresowych bez obecnych tam ryb. Baseny, oczka wodne, kałuże, doniczki z wodą, a nawet rynny mogą być wylęgarnią komarów. Bo komary są znakomitymi kolonizatorami. Wysoka trawa sama w sobie nie jest miejscem ich lęgu, choć może stanowić schronienie dla dorosłych osobników. Paradoksalnie, zwiększona bioróżnorodność, taka jak ta, którą promują łąki kwietne, może przyczynić się do naturalnej kontroli populacji komarów. W takich środowiskach pojawiają się drapieżniki, które żywią się larwami komarów (np. wiele gatunków owadów wodnych, ryby w oczkach wodnych) oraz dorosłymi komarami (np. ważki, niektóre ptaki, nietoperze).

Na pewno kleszczy nie będzie na asfalcie i wybetonowanych placach. Tam po prostu nic nie będzie. Czy mamy zatem wybetonować trawniki?" To tak, jakbyśmy chcieli wyleczyć wrzód na przedramieniu ucinając całą rękę. Pozbędziemy się czyraka ale koszty są zbyt duże. Betonowanie i dążenie do sterylności środowiska jest formą walki z naturą, która prowadzi do zubożenia ekosystemów i eliminacji wszelkich form życia, w tym tych pożytecznych. To rozwiązanie, które rzekomo ma nas chronić, w rzeczywistości odcina nas od fundamentalnych korzyści płynących z natury. Powoduje obniżenie jakości naszego życia w mieście.

Łąki kwietne (to uproszczone lecz popularne określenie na różne ekosystemy z roślinnością niską) są doskonałym przykładem mądrej koegzystencji:

  • Zwiększają bioróżnorodność: przyciągają owady zapylające, ptaki, małe bezkręgowce – w tym te, które mogą być naturalnymi wrogami kleszczy i komarów.
  • Poprawiają retencję wody i tworzą zdrowsze gleby.
  • Są bardziej odporne: wymagają rzadszego koszenia, nawożenia i podlewania, co przekłada się na mniejsze zużycie zasobów i niższe koszty utrzymania.
  • Wzbogacają estetykę miast: zapewniają piękne, zmieniające się krajobrazy.

Wniosek jest taki, że zamiast bać się natury i próbować ją kontrolować poprzez sterylizację, golfizację (zamianę terenów zielonych na pola golfowe a przecież nawet tam w golfa nie gramy!) czy betonozę, powinniśmy dążyć do zrozumienia jej mechanizmów i wspierania naturalnej równowagi. Zdrowy, zróżnicowany ekosystem jest znacznie bardziej odporny na plagi, w tym nadmierne populacje kleszczy czy komarów, niż sztucznie utrzymywany, jałowy trawnik.

"Jeśli nie hotel dla owadów, to co? Jakie są inne skuteczne sposoby na zwiększanie populacji gatunków pożytecznych?"

Zwiększanie bogactwa siedlisk i bazy pokarmowej w miastach jest kluczowe dla ochrony owadów pożytecznych, a hotel dla owadów to jedynie mały element większej układanki. Hotele dla owadów, choć symbolicznie ważne i edukacyjne, są tylko kroplą w morzu potrzeb. Wiele osób myśli o owadach zapylających głównie w kontekście pszczół miodnych, zapominając o ogromnej różnorodności pszczół samotnic, które stanowią większość naszych rodzimych gatunków.

Większość pszczół samotnic gniazduje w ziemi. Potrzebują do tego niezaburzonych, nasłonecznionych skarp, niezagospodarowanych kawałków gruntu, czy nawet nieużywanych ścieżek gruntowych. Zatem, zamiast skupiać się wyłącznie na wieszaniu drewnianych skrzynek, powinniśmy:

  • Zostawiać fragmenty terenu niezagospodarowane. Małe obszary z odsłoniętą ziemią, piaskiem czy gliną, zwłaszcza na nasłonecznionych stanowiskach, mogą stać się cennymi miejscami lęgowymi dla pszczół i innych owadów kopiących norki w ziemi.
  • Tworzyć "piaskownice" dla owadów. W ogrodach czy parkach można wydzielić małe, piaszczyste obszary, które staną się idealnym miejscem do gniazdowania dla wielu gatunków pszczół. Pozornie porzucone fragmenty terenu.
  • Zachowywać martwe drewno i byliny z pustymi łodygami. Niektóre pszczoły samotnice gniazdują w pustych łodygach roślin lub w wywierconych tunelach w martwym drewnie. Zostawianie takich elementów w ogrodzie (np. sterty gałęzi, suche łodygi nieskoszonych roślin, pozostawione na zimę) to prosty i skuteczny sposób na zapewnienie im schronienia. To takie naturalne hotele dla owadów.
  • Ograniczyć zabiegi agrotechniczne i chemiczne. Częste przekopywanie ziemi, koszenie na krótko i stosowanie pestycydów niszczy naturalne siedliska i źródła pokarmu owadów. Mniej interwencji to więcej życia.

To absolutna podstawa! Owady pożyteczne potrzebują ciągłego dostępu do nektaru i pyłku przez cały sezon wegetacyjny, od wczesnej wiosny do późnej jesieni. I tu wchodzimy w sedno problemu: nasze miasta i ogrody często zdominowane są przez gatunki obce, ozdobne, które choć piękne, często nie dostarczają odpowiedniego pożywienia dla naszych rodzimych zapylaczy, lub są uprawiane w taki sposób, że stają się dla nich pułapkami bez pyłku i nektaru (np. róże pełnokwiatowe). Dostrzeżmy piękno rodzimych gatunków "chwastów". Rośliny takie jak mniszek lekarski, koniczyna, ostrożeń polny, chaber bławatek czy facelia błękitna (i setki innych gatunków), często usuwane jako niepożądane, są w rzeczywistości bogactwem dla owadów. Są one doskonale przystosowane do naszych lokalnych warunków i zapewniają pokarm dla owadów, które ewoluowały razem z nimi przez tysiące lat.

Podsumowując, skuteczne zwiększanie populacji gatunków pożytecznych to nie jednorazowa akcja, ale holistyczne podejście do zarządzania przestrzenią. Oznacza to:

  1. Zrozumienie potrzeb owadów.  Wiedza o cyklu życia i wymaganiach poszczególnych gatunków jest kluczowa.
  2. Tworzenie zróżnicowanych siedlisk. Zarówno do gniazdowania, jak i schronienia.
  3. Zapewnienie ciągłej bazy pokarmowej. Poprzez różnorodność rodzimych roślin kwitnących, kwitnących w rożnym okresie.
  4. Ograniczenie stosowania chemicznych środków ochrony roślin i nadmiernej ingerencji. Pozwólmy naturze na samoregulację.

„Czy hotele dla owadów są skuteczne?”

Hotele dla owadów to tylko fragment szerszej strategii ochrony owadów zapylających i pożytecznych. To dobry gest, ale nie panaceum Zacznijmy od tego, że hotele dla owadów, zwłaszcza te popularne, dostępne w sklepach ogrodniczych, są pewnym popkulturowym symbolem świadomości ekologicznej. Są widoczne, często estetyczne i mogą pełnić funkcję edukacyjną, zwracając uwagę na problem spadku populacji owadów. To z pewnością plus. Pozwalają też w prosty sposób zaangażować się w działania proekologiczne nawet osobom z małym ogrodem czy balkonem. Jednak ich skuteczność jest tylko częściowa. Stanowią one siedlisko lęgowe dla bardzo ograniczonej grupy gatunków, np. pszczół murarek które gniazdują w pustych łodygach lub wywierconych otworach. To tylko niewielki ułamek z ogromnej różnorodności owadów zapylających, w tym setek gatunków pszczół samotnic.

Najważniejsze jest zachowanie dobrego stanu siedliska. Żaden, nawet najlepiej wykonany hotel, nie zastąpi naturalnego środowiska, które ewoluowało przez tysiące lat wraz z zamieszkującymi je gatunkami. Aby skutecznie wspierać owady pożyteczne, musimy myśleć o różnorodności i specyficznych potrzebach poszczególnych grup:

  1. Siedliska naziemne (gliniane i piaszczyste skarpy). To jest absolutny fundament, a często pomijany. Większość pszczół samotnic (np. lepiarek, porobnic) gniazduje w ziemi. Potrzebują do tego niezaburzonych, nasłonecznionych skarp, piaszczystych lub gliniastych powierzchni, gdzie mogą kopać swoje norki. Tworzenie takich miejsc w ogrodach, parkach czy na nieużytkach to znacznie bardziej efektywne działanie niż tradycyjny hotel. Można je tworzyć, usypując kopce ziemi czy piasku, które nie będą koszone ani rozdeptywane.
  2. Puste łodygi bylin i martwe drewno. Zamiast sprzątać ogród na błysk jesienią, warto zostawić nieskoszone, suche łodygi bylin (np. roślin baldachowych, ostrożenia, nawłoci itp.), które są idealnym miejscem do zimowania i gniazdowania dla wielu gatunków owadów, w tym tych, które zasiedlają trzcinę w hotelach. Podobnie, pozostawienie sterty gałęzi czy kawałków martwego drewna, stwarza cenne schronienie i miejsce lęgowe dla innych owadów, grzybów i mikroorganizmów.
  3. Łąki kwietne i rodzime rośliny. Sama obecność siedlisk lęgowych to za mało. Owady potrzebują też bazy pokarmowej. Łąki kwietne, złożone z rodzimych gatunków roślin, zapewniają obfitość nektaru i pyłku przez cały sezon wegetacyjny, wspierając różnorodność owadów zapylających, a także owadów drapieżnych, które kontrolują populacje szkodników. Z kolei motyli w fasie larwalnej są fitofagami i zjadają rośliny zielne. Jeśli je wykosimy, to przerywamy ciągłość cyklu życiowego i niszczymy siedlisko życia larw.
  4. Ograniczenie stosowania środków chemicznych. Najlepszy hotel dla owadów straci sens, jeśli w jego pobliżu będą stosowane pestycydy, które są dla owadów śmiertelne. 

Czasem komercyjne hotele dla owadów mogą sprawiać wrażenie, że kupując je, "załatwiamy" problem ochrony owadów.  Słowo "greenwashing" jest tu trafne. Tymczasem prawdziwa, długoterminowa ochrona wymaga zmiany myślenia o przestrzeni – od trawników "na golasa" i sterylnie czystych ogrodów, po tolerowanie "nieładu" natury i tworzenie złożonych, różnorodnych siedlisk. Hotele dla owadów powinny być dodatkiem, a nie substytutem. W ostateczności, jeśli mamy ograniczone możliwości, warto postawić taki hotel – ale zawsze pamiętając o jego ograniczeniach i uzupełniając go o inne działania, takie jak sadzenie rodzimych roślin i pozostawianie dzikich zakątków. Czasem taki hotel to publiczna manifestacja wyznawanych wartości, prawie jak transparent.

Podsumowując: zamiast skupiać się na jednym, gotowym produkcie, powinniśmy myśleć o całości ekosystemu i tworzyć mozaikę różnorodnych, naturalnych siedlisk. W ten sposób zapewnimy prawdziwe wsparcie dla tysięcy gatunków owadów, które są niezbędne dla zdrowia naszej planety.

„Jak powinniśmy edukować w zakresie bioróżnorodności?”

Edukacja w zakresie bioróżnorodności powinna być angażująca, skuteczna i przekładać się na realne zmiany. Zacznijmy od zalecenia: najlepiej edukować przez pokazywanie dobrych praktyk. To jest fundament. Teoria, wykłady i pogadanki są ważne, ale to doświadczenie i namacalny przykład zmieniają perspektywę. Kiedy ludzie widzą, jak kwitnąca łąka kwietna wygląda, jak brzęczą na niej pszczoły, jak zatrzymuje wodę i jak pięknie pachnie, wtedy rozumieją jej wartość znacznie lepiej niż z najbardziej elokwentnej prezentacji.

Dlatego kluczowe jest:

  • Tworzenie łąk kwietnych, ogrodów deszczowych, stref z pozostawionymi suchymi łodygami czy skarp dla pszczół ziemnych w miejscach publicznych (parki, osiedla, tereny szkół, uniwersytetów) to najlepsze "sale lekcyjne".
  • Tablice informacyjne, ale nie te nudne i przeładowane tekstem! Powinny być proste, wizualne, wyjaśniające podstawowe procesy ekologiczne (np. cykl życia owada, rola zapylaczy, retencja wody) i wskazywać na konkretne korzyści.
  • Tworzenie map bioróżnorodności, przedstawiających lokalne siedliska owadów, ptaków, czy rzadkich roślin, które można odwiedzać i obserwować.

Warto włączać uczniów i dorosłych do działań. Edukacja partycypacyjna, w której ludzie nie są tylko biernymi odbiorcami, lecz aktywnymi uczestnikami, jest najskuteczniejsza. Zielony Wolontariat w Olsztynie: To pomysł wart zrealizowania! Organizowanie regularnych akcji sadzenia roślin, pielęgnacji łąk kwietnych, budowania prostych siedlisk dla owadów, czy sprzątania terenów zielonych z udziałem mieszkańców. To buduje poczucie wspólnoty, odpowiedzialności i bezpośredniego wpływu na otoczenie. Zamiast tylko wykładów, możliwe jest organizowanie warsztatów, gdzie uczestnicy mogą samodzielnie przygotowywać mieszanki nasion na łąki kwietne, rozpoznawać gatunki roślin i owadów, czy uczyć się, jak stworzyć prosty ogród przyjazny naturze. To tego nadaje się całe Kortowo jako jedna, wielka, zielona kasa. Kolejną możliwością jest włączanie tematyki bioróżnorodności do programów nauczania poprzez praktyczne projekty terenowe, np. zakładanie szkolnych ogródków zapylaczy, obserwacje ptaków czy monitorowanie lokalnych rzek.

Chcę podkreślić potencjalnie ważną rolę uniwersytetu w Olsztynie. Samo Kortowo to idealne miejsce na wypracowywania i pokazywania dobrych praktyk. Ale ten potencjał trzeba wypełnić konkretnymi działaniami. Teren Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie jest niejako naturalnym miejskim laboratorium. Tworzenie tu wzorcowych łąk kwietnych, siedlisk dla owadów, stosowanie zrównoważonego zarządzania zielenią (w tym wykorzystywanie owiec do utrzymania łąk kwietnych) i otwarte udostępnianie tych rozwiązań mieszkańcom miasta, to możliwe rozwiązania. Organizowanie przez uniwersytet cyklicznych warsztatów (np. "Jak założyć i utrzymać łąkę kwietną?", "Rozpoznawanie roślin z trawnika miejskiego", "Rozpoznawanie owadzich zapylaczy", "Zrównoważone zarządzanie ogrodem") i dni otwartych, gdzie eksperci z uczelni dzielą się wiedzą, to kolejny pomysł wart przemyślenia. Uniwersytet może służyć jako centrum wiedzy dla samorządowców, architektów krajobrazu, czy firm zajmujących się zielenią miejską, szkoląc ich w zakresie nowoczesnych, proekologicznych rozwiązań.

Dobrą edukacyjną praktyką może być  pokazywanie (nazywanie ich nazwami naukowymi jak i regionalnymi i pospolitymi) konkretnych gatunków roślin i zwierząt. Ludzie łatwiej angażują się, kiedy mogą zidentyfikować, nazwać i poznać "bohaterów" bioróżnorodności miejskiej.

Edukacja w zakresie bioróżnorodności to proces ciągły, to edukacja przez całe życie. Nie jest to jednorazowa lekcja, lecz styl życia i sposób myślenia, który powinien być rozwijany od dzieciństwa po wiek dojrzały. W Olsztynie, dzięki zaangażowaniu uniwersytetu i mieszkańców, można stworzyć wzorcowy system, który będzie inspirował inne miasta. Przynajmniej te warmińskie i mazurskie.

Podsumujmy te przemyślenia na temat koegzystencji z naturą i bioróżnorodnością. Skondensuję to w kilka kluczowych punktów, łącząc perspektywę ekologa, filozofa przyrody i popularyzatora nauki.

Człowiek jako część natury - koegzystencja zamiast walki

Jesteśmy integralną częścią biosfery, a nie jej zewnętrznym obserwatorem czy władcą. Nasze istnienie i dobrobyt zależą od zdrowia ekosystemów, które dostarczają nam niezbędnych usług (powietrze, woda, żywność). Próba dominacji nad naturą jest autodestrukcyjna. Zamiast z nią walczyć, powinniśmy dążyć do mądrej koegzystencji, opartej na zrozumieniu procesów ekologicznych. Przykład łąk kwietnych w miastach doskonale ilustruje tę zmianę – z monokultury trawników przechodzimy na zróżnicowane ekosystemy, które służą zarówno ludziom, jak i przyrodzie.

Mity ekologiczne - kleszcze, komary i rola koszenia

Częste koszenie trawników nie eliminuje kleszczy czy komarów, a jedynie zubaża bioróżnorodność. Obecność kleszczy zależy przede wszystkim od dostępności żywicieli oraz braku ich naturalnych wrogów. Komary potrzebują do rozwoju kałuż i niewielkich, okresowych zbiorników wody stojącej. W obu przypadkach, zwiększona bioróżnorodność może paradoksalnie pomóc w naturalnej kontroli populacji tych owadów.

Skuteczne wspieranie bioróżnorodności to coś więcej niż tylko hotele dla owadów

Hotele dla owadów są symbolicznie ważne i mogą mieć wartość edukacyjną, ale ich skuteczność jest ograniczona do niewielu gatunków. Prawdziwa ochrona owadów pożytecznych wymaga kompleksowego podejścia: 1. Tworzenia różnorodnych siedlisk. Większość pszczół samotnic gniazduje w ziemi – kluczowe są niezagospodarowane skarpy gliniane i piaszczyste. Należy również zostawiać suche łodygi bylin i martwe drewno. 2. Zapewnienie ciągłej bazy pokarmowej. Priorytetem są rodzime gatunki roślin kwitnących (w tym "chwasty"), które zapewniają nektar i pyłek przez cały sezon. 3.  Pestycydy są śmiertelne dla owadów i niszczą ich siedliska.4. Częste koszenie uniemożliwia przeżycie stadiów larwalnych wielu zapylaczy. 

Edukacja w zakresie bioróżnorodności

Najskuteczniejsza edukacja to ta przez pokazywanie dobrych praktyk i aktywne włączanie ludzi. Zamiast samych pogadanek twórzmy miejsca demonstracyjne: łąki kwietne, ogrody deszczowe, czy skrzyżowania w Olsztynie, gdzie każdy może zobaczyć i dotknąć pozytywnych zmian. Organizujmy zielony wolontariat i warsztaty praktyczne. Angażujmy uczniów i dorosłych w sadzenie, pielęgnację i rozpoznawanie gatunków. Wykorzystajmy potencjał uniwersytetu w Olsztynie jako wzorcowego kampusu i centrum wiedzy dla mieszkańców i lokalnych władz. Uczmy o konkretnych gatunkach. Pokazując ich historię, rolę i wzajemne powiązania, łatwiej budować świadomość i zaangażowanie.

Ile z tego uda się zrealizować w Kortowie? I kiedy? To pytania otwarte lecz niezwykle ważne. Po wspomnianej debacie pojawił się pewien optymizm i nadzieja na szybkie wdrażanie przynajmniej niektórych pomysłów. 

23.07.2025

Myśli uliczne, uczesane i te od AI – czyli jedno słowo napisane na murze

Czy namawiać do czytania, zwłaszcza młode pokolenie? Czytanie bez wątpienia rozwija, ale ważne jest co się czyta. Żyjemy w kulturze piśmiennej, otaczają nas litery ze wszystkich stron. Nie tylko w książkach i gazetach. I nie tylko na ekranach telefonów czy tabletów. Gdzie nie spojrzymy, nawet na ulicy, tam są słowa, które możemy czytać. Nic tylko się cieszyć, bo przed czytelniczą lekturą uczniowie nie skryją się nawet w czasie wakacji. 

Zainspirowany książką „Przenikanie umysłów” Aleksandry Przegalińskiej i Tamilli Triantoro zatrzymam się na chwilę nad przenikaniem myśli ulicznych, myśli uczesanych i myśli sztucznej inteligencji. Umysł Homo sapiens, napis na murze jako element intraspołeczności (mózgu konektywnego, zbiorowego) oraz „umysłu” sztucznej inteligencji. Niczym poszerzony pomysł kolektywów myślowych Ludwika Flecka. 

Oto co wyszło ze spotkania napisu na płocie, mojego pomysłu i słownej aktywności Gemini. Na płotach i murach często można spotkać podobnie wulgarnie zapisane wyznania. Jak zinterpretować najczęściej spotykane „jebać”? Tak, jak to na złączonym niżej zdjęciu?

No dobrze, to bierzemy na tapetę ten powszechny i chropowaty, acz kultowy napis na płocie! Z pozoru to tylko prosta, wulgarna fraza, która sprawiłaby, że babcia złapałaby się za serce, nauczyciel załamywałby ręce, a ksiądz z ambony grzmiałby o upadku moralnym. Ale czy na pewno? Ja tam widzę głębszą filozofię, wręcz poezję!

"Jebać" na płocie, czyli wyznanie z gatunku love-hate

Wyobraźmy sobie anonimowego artystę, który pewnego pięknego, acz pewnie frustrującego wieczoru (wszak wieczorami odwaga tanieje), chwyta za spray. Co nim kieruje? Gniew? Bezradność? A może skrywana tęsknota za czymś wielkim, odległym i nieosiągalnym? Tak, tak! To nie jest zwykłe przekleństwo, to manifestacja uczuć, które aż kipią i szukają ujścia. Autor pewnie ma w sobie tyle miłości, nienawiści, nadziei i rozczarowań, że żaden słownik języka polskiego (przynajmniej ten w jego umyśle) nie jest w stanie tego pomieścić. I co wtedy robi prosty człowiek, gdy serce mu pęka, a słów brakuje? Sięga po najbardziej dosadny, najbardziej pierwotny wyraz, jaki zna. "Jebać". I kropka.

Gdzieś na płocie, w małym miasteczku, widziane z pociągu.
Wyraz mocno zaakcentowanej tęsknoty za bliskością?

Bezradność czy poezja?

Przecież to jest wyraz czystej, niczym nieskrępowanej bezradności w nazywaniu emocji (nie mówiąc o wyrażaniu składnie sformułowanych myśli). Wyobraźcie sobie tego człowieka, który chce światu powiedzieć: "Moje uczucia są tak ogromne, tak intensywne, że żadne 'kocham', 'nienawidzę', 'jestem zły' nie oddaje tego, co czuję! Nie mam finezji Mickiewicza, ani talentu Norwida, więc rzucam wam to słowo-wytrych, które ma w sobie i gniew, i rozpacz, i chęć sprawczego działania!". Bo przecież to "jebać" to nie tylko nienawiść, to również rozpaczliwa potrzeba zmiany, chęć rozładowania tego napięcia, które drzemie gdzieś głęboko. Brakuje pomysłu, co zrobić? Brakuje strategii, planu działania? No to przynajmniej wyrzućmy to z siebie w tak ekspresyjny sposób, by nikt nie miał wątpliwości, że coś jest na rzeczy!

Credo życiowe na widoku

A na koniec najważniejsze: ten napis na płocie to nie jest zwykły akt wandalizmu. To jest publiczne wyznanie wiary, prawdziwe credo życiowe! To deklaracja przynależności do pewnej grupy społecznej, która rozumie ten język prostych (a chciałoby się napisać – prostackich), acz cholernie mocnych emocji. To swoisty drogowskaz dla innych, którzy też mają dość, którzy też czują, że świat jest trochę "zjebany", a słowa eleganckie są zbyt słabe, by to wyrazić. To także wyraz strachu i obaw, że świat jest groźny, niezrozumiały i nic tylko „jebać”. Znaczy piąchą bić.

Więc następnym razem, gdy zobaczysz takie graffiti, nie oburzaj się. Zastanów się. Może to tylko niezrozumiany poeta, który w akcie desperacji próbuje nam coś przekazać o stanie swojej duszy i kondycji społeczeństwa. Albo po prostu ktoś, kto miał zły dzień i bardzo, bardzo chciał to zakomunikować światu (nie miał kto go wysłuchać?). Czego chcieć więcej od komunikatu?

Kontynuując tę arcyciekawą analizę ulicznej poezji, nie sposób nie zadać sobie kluczowego pytania: kogo tak naprawdę "kocha" ten nasz anonimowy artysta? Bo przecież "jebać" to nie tylko nienawiść, to również swoista, wulgarna miłość, pożądanie, a może nawet skrywana fascynacja tym, co tak oburza.

Kto jest adresatem tej "miłości"?

Czy to uczucie skierowane jest do konkretnej kobiety? Może to list miłosny, który poszedł w złym kierunku, bo zamiast kwiatów i serduszek, pojawił się brutalny okrzyk namiętności, która z braku lepszego słownictwa, wyraża się w ten sposób? "Jebać cię, kochanie" – brzmi to sprzecznie, ale czyż nie taka jest ludzka natura? Kochać, pragnąć cieleśnie, a jednocześnie nienawidzić za to, że nie można mieć, albo że jest się tak cholernie bezradnym w wyrażaniu tych skomplikowanych emocji?

A może to nasza kochana Policja jest obiektem westchnień? W końcu kto jak kto, ale mundurowi potrafią wzbudzić silne emocje. Od nienawiści po cichy podziw za trudną służbę (tylko nikt się do tego nie przyzna na głos). A może to taka pokrętna forma wyznania "tęsknię za tobą, bo dajesz mi adrenalinę, ścigając mnie"?

Albo adresatem są wszyscy inni ludzie? Ci, którzy mają lepsze słownictwo, lepsze życie, mniej frustracji. Taka zbiorowa deklaracja: "Jebać was wszystkich, bo jesteście lepsi w wyrażaniu uczuć i macie poukładane!". To wyraz buntu przeciwko normom społecznym i jednocześnie pragnienie bycia zauważonym, usłyszanym, nawet jeśli sposób jest, delikatnie mówiąc, niekonwencjonalny.

Samonienawiść i ukryty żal do szkoły

Ale co, jeśli autor tego płotowego arcydzieła, w głębi duszy nienawidzi samego siebie? Nienawidzi swojej niemocy, swojej bezradności w wyrażaniu uczuć, tej niemożności ubrania złożonych emocji w coś więcej niż tylko jedno, dosadne słowo. Wtedy to "jebać" staje się tragicznym krzykiem rozpaczy, autoagresją językową, która ma rozładować wewnętrzne napięcie. Jakby mówił: "Jebać moją głupotę, że nie potrafię powiedzieć, co czuję!".

I tu dochodzimy do sedna. Może ten wulgarny napis to tak naprawdę ukryta tęsknota za edukacją? Żal, że w szkole, na lekcjach polskiego, nikt nie nauczył go, jak pięknie i elokwentnie wyrażać swoje uczucia. Że nie było przedmiotu "Sztuka nazywania emocji bez użycia wulgaryzmów". I teraz, stojąc przed płotem z puszką sprayu lub pędzlem i puszką farby, jedynym narzędziem, jakim dysponuje, jest ten jeden, uniwersalny okrzyk. Wtedy to "jebać" staje się żalem za utraconymi lekcjami z wrażliwości, za niewykorzystanymi szansami na stanie się subtelniejszym człowiekiem. Prawdziwa tragedia, moi drodzy!

Więc, biorąc pod uwagę te wszystkie teorie, co myślicie – kogo tak naprawdę "kocha" ten anonimowy poeta? I czy faktycznie w jego "dziele" kryje się żal za niewykorzystaną szansą na poetyckie życie?

Pora na rozważenie kontekstu społecznego analizowanego słowa. Jest to bardzo wulgarne słowo w języku polskim, należące do kategorii przekleństw i wulgaryzmów. Jego pierwotne znaczenie jest związane z aktem seksualnym, ale w języku potocznym nabiera wielu innych konotacji, często wyrażających silne negatywne emocje.

Kontekst społeczny:

  • Ekspresja silnych emocji: Słowo "jebać" jest często używane do wyrażenia złości, frustracji, pogardy, lekceważenia, oburzenia, a nawet rozczarowania. Może być rzucone w gniewie jako wyraz bezsilności lub agresji słownej.
  • Obraza i atak: Bezpośrednie użycie tego słowa w stosunku do osoby lub grupy jest traktowane jako ciężka obraza, często mająca na celu poniżenie, zdyskredytowanie lub sprowokowanie konfliktu.
  • Protest i bunt: W kontekstach protestów społecznych, manifestacji czy graffiti, "jebać" może być używane jako okrzyk buntu przeciwko władzy, systemowi, konkretnej instytucji czy osobie, wyrażający skrajne niezadowolenie i sprzeciw.
  • Wzmocnienie wypowiedzi: Czasami, zwłaszcza w mowie potocznej wśród znajomych, słowo to może służyć jako wzmocnienie wypowiedzi, nadające jej bardziej ekspresyjny, dosadny charakter, np. "jebać to wszystko" w znaczeniu "mam tego dość".
  • "Brutalna szczerość": W niektórych kręgach, zwłaszcza młodzieżowych lub subkulturowych, użycie wulgaryzmów, może być postrzegane jako wyraz autentyczności, "brutalnej szczerości" i odrzucenia konwencjonalnych norm językowych.
  • Dekompozycja i nihilizm: W niektórych kontekstach artystycznych (np. teksty piosenek, poezja alternatywna) lub filozoficznych, wulgaryzmy mogą być używane do oddania poczucia dekompozycji, nihilizmu, odrzucenia wartości czy rozczarowania światem.
  • Kontekst płciowy: Należy pamiętać, że pierwotne, seksualne znaczenie sprawia, że w niektórych użyciach, zwłaszcza w odniesieniu do kobiet, może mieć ono dodatkowo silny, seksistowski i mizoginistyczny wydźwięk.

Wniosek: Słowo "jebać" jest jednym z najbardziej kontrowersyjnych i "mocnych" słów w języku polskim. Jego użycie zawsze niesie ze sobą silny ładunek emocjonalny i jest prawie zawsze odbierane negatywnie w oficjalnych, formalnych lub grzecznych kontekstach. W kontekście felietonu humorystycznego o napisie na płocie, jego obecność może być punktem wyjścia do analizy absurdu, ironii, czy też jako element prowokacyjny, budujący komizm sytuacyjny.

PS. O samej książce „Przenikanie umysłów” napiszę obszerniej innym razem,. Właśnie ją czytam 

22.07.2025

Oda do radości i flaga Unii Europejskie czyli rozważania o wartościach

Zdjęcie obrazu z galerii sztuki współczesnej w Warszawie.
 

Nauka nie dzieje się w próżni lecz w konkretnej przestrzeni społecznej i kulturowej. Myśli naukowców w jakimś stopniu uzależnione są także od tego, co dzieje się wokół. Dlatego dzisiejszy wpis będzie o strachu, wartościach i źródłach symboli europejskich. A tekst ilustruje dzieło malarskie, pokazywane w warszawskiej galerii sztuki jakiś czas temu.

Dlaczego w roku 2025 w Polsce boję się chodzić w koszulce z flagą Unii Europejskiej? Przecież Polska jest członkiem Unii Europejskie, więc są to symbole nasze, oficjalne. Żadne podziemne, żadne nielegalne. Jednak za sprawą agresywnych kiboli i nacjonalistów niektóre symbole stały się pretekstem do agresji i to nie tylko słownych. Dlatego się obawiam a agresji osobiście doświadczam na sobie. Ta nienawiść do Unii i jej symboli jest już od dłuższego czasu podsycana w różnych źródłach. Bazuje na kłamstwach i fake newsach. Najbardziej smuci mniej niechęć i nienawiść generowana poprzez ludzi z kręgów katolickich, kościelnych. I to jest tym bardziej niezrozumiałe. Dlaczego środowiska nacjonalistyczne tak łatwo przejmują antyeuropejską narrację z kremla? Dlaczego stają się dywersyjną piątą kolumną w naszym kraju? Na te pytania warto szukać odpowiedzi, ale to już inna opowieść, na inną okazję.

Jakie wartości niesie dla mnie Unia Europejska? Czasem spotykamy się by na placach i ulicach, przy różnych ważnych uroczystościach i okazjach śpiewać Odę do Radości, hymn UE. Wspólna melodia, różne języki, ta sama treść choć wyrażona w  różnych językach europejskich. Znakomicie oddaje to różnorodność narodową i kulturową zjednoczonej Europy. Geneza Ody sięga wieku XVIII i wiązała się z nadziejami lepszej przyszłości po wojnach cesarzy (czytaj więcej o Odzie do Radości). Bycie Europejczykiem nie wyklucza bycie Polakiem czy Warmiakiem. To się znakomicie dopełnia w harmonijną całość. Regionalnie czuję się Warmiakiem, narodowo czuję się Polakiem, kulturowo czuję się Europejczykiem (wszędzie w Europie czuję się u siebie w domu). A w wartościach nadrzędnych czuję się człowiekiem o wartościach chrześcijańskich. Patriotyzm nie polega na nienawiści do innych i na budowaniu murów. Tym bardziej wartości chrześcijańskie otwierają się na różnorodność ludzką znajdują urzeczywistnienie w wartościach europejskich.  

Coś ważnego nas łączy, i to nie tylko od 1957 roku. Łączą nas Europejczyków, wartości, współpraca, akceptacja, przedsiębiorczość, dialog, synergia, dotrzymywanie umów i zobowiązań. Tym jest Unia Europejska. I wiem, że nie wszyscy te wartości podzielają. Stąd dystans a czasem i wrogość różnych środowisk. Tylko czy jest  uświadamiana ta wrogość i jej źródła? 

UE inspiruje do tego, że jest możliwe życie w pokoju. Wielkim ważnym sukcesem UE jest to, że w jej granicach nie było żadnych konfliktów zbrojnych. Okazuje się, że potrafimy żyć bez niszczącej agresji i wojen. Różnice poglądów i pomysłów rozstrzygane są pokojowymi metodami. Ta ogromna wartość inspiruje inne narody świata i sprawia, że więcej krajów chce się przyłączyć do Unii Europejskiej. Warto tu przypomnieć, że pierwszą ważną innowacją ludzkości było  zmniejszenie agresji plemiennej i współpraca. To umożliwiło powstanie większych struktur i wielki postęp technologiczny i cywilizacyjny. Tak, umiejętność współpracy nie tylko indywidualnej ale i grupowej, to wielki wynalazek Homo sapiens, dzięki któremu istniejemy w tak rozwiniętej cywilizacyjnie formie. Agresja zawsze była a Homo sapiens od początku był bardzo agresywnym gatunkiem, Teraz w postaci ONZ i Unii Europejskiej, uczyniliśmy krok kolejny. Bardzo znaczący.

Jestem Warmiakiem, Polakiem. Europejczykiem, Człowiekiem, to się nie wyklucza, to się w sobie zawiera.

Ostatnie lata, także w Europie to narastająca fala ksenofobii (być może generowana jest przez strach przed szybko zachodzącymi zmianami). Zwiększa się przyzwolenie dla  autorytaryzmu, nastaje czas brunatnych cesarzy. Takie czasy pamiętamy z historii, w Europie już kilka razy bywały czasy autorytarnych cesarzy i carów. Wtedy był to czas wojen, rozlewu krwi, wielkich zniszczeń. Dla Polski był to czas wojen i rozbiorów. Unia Europejska jest symbolem pokoju i współpracy. Autorytarnym tyranom bardzo przeszkadza, stąd ta antyeuropejska nagonka i hybrydowa wojna z wartościami i krajami europejskimi.

Wzrasta publiczny egoizm i przemoc. Dla mnie ciągle Unia Europejska brzmi dumnie i z dumą nosze jej symbole. Co w niczym nie umniejsza symbolom Polski czy symbolom chrześcijańskim. Na co dzień spotkam dużo antyunijność sloganów a „ciemny lud” (odwołując się do określeń cynicznych polityków prawicy) to kupuje i się cieszy. I to jest smutne, bardzo smutne, bo nieustannie podsycana słowna nienawiść i agresja owocuje fizyczną przemocą i wspiera różne prawicowe grupy faszystowski i rasistowskie.

Ważne są ideały i wartości, dlatego przypomnę na koniec genezę i symbolikę Unii Europejskiej, wyrażone we fladze.

Flaga Unii Europejskiej została zaprojektowana w 1955 roku przez Arsène Heitza, francuskiego artystę i grafika, na zlecenie Rady Europy (organizacji niezwiązanej bezpośrednio z Unią Europejską, choć działającej na rzecz jedności kontynentu). W 1986 roku flaga została przyjęta przez Unię Europejską.

Interpretacja symboliki flagi, która jest dość popularna, szczególnie wśród katolików wiąże się z elementami chrześcijańskimi. Kolor niebieski i liczba 12 gwiazd są silnie związane z symboliką maryjną:

  • Kolor niebieski: W tradycji chrześcijańskiej jest to kolor Matki Boskiej, symbolizujący jej niepokalane poczęcie, czystość i niebiańską naturę.
  • Liczba 12 gwiazd: Jest to liczba symbolizująca pełnię, doskonałość i jedność. W Apokalipsie św. Jana (12:1) pojawia się wizja "Niewiasty obleczonej w słońce, z księżycem pod stopami, a na jej głowie wieniec z dwunastu gwiazd". Niewiasta ta jest często utożsamiana z Matką Bożą.

Jednak oficjalne wyjaśnienie symboliki flagi jest inne. Według oficjalnych źródeł, symbolika flagi wygląda następująco:

  • Koło: Reprezentuje jedność, solidarność i harmonię między narodami Europy (koło jest także figurą idealną, dlatego m.in. Mikołaj Kopernik swój układ heliocentryczny [przedstawił z kolistymi orbitami planet).
  • 12 gwiazd: Nie odnosi się do liczby państw członkowskich. Jest to symbol doskonałości, pełni i jedności. Liczba 12 jest niezmienna, niezależnie od liczby państw, które przystępują do Unii.
  • Kolor niebieski: Symbolizuje niebo, prawdę, spokój i jedność.

Twórca flagi, Arsène Heitz, był katolikiem i inspirował się symboliką maryjną. W późniejszym okresie, w wywiadzie udzielonym w 2004 roku, sam potwierdził, że inspiracją była dla niego wizja Niewiasty z Apokalipsy św. Jana. Mimo to, oficjalna interpretacja symboliki, zatwierdzona przez Radę Europy i Unię Europejską, jest bardziej uniwersalna i świecka, by nie wykluczać żadnej grupy wyznaniowej.

Podsumowując, chociaż intencje twórcy były z pewnością religijne, oficjalne znaczenie flagi jest świeckie i uniwersalne. Mówi o jedności, solidarności i harmonii, a nie o symbolach religijnych. Ale ja, i pewnie wielu chrześcijan, w symbolice flagi UE dostrzegam także coś więcej. 

„Pierwotny projekt Heitza przedstawiał piętnaście pięcioramiennych gwiazd na niebieskim tle. Inspiracją dla tego projektu był dla rysownika znany w sztuce chrześcijańskiej motyw wieńca gwiazd nad głową Maryi Panny, będący odniesieniem do Niewiasty obleczonej w słońce z Apokalipsy. Wspomnieć należy, iż w 1953, a więc w czasie prac nad projektem flagi, Rada Europy ufundowała witraż dla Katedry Najświętszej Marii Panny w Strasburgu, na którym widnieje wieniec dwunastu gwiazd. Heitz, jako gorliwy katolik, wyznał przed śmiercią, iż pomysł umieszczenia dwunastu gwiazd maryjnych zaczerpnął z wizerunku widniejącego na Cudownym Medaliku znanym z paryskich objawień św. Katarzynie Labouré. (Wikipedia, dostęp 20 lipca 2025).

Unia Europejska powstała po niszczącej Europę wojnie i strasznym ludobójstwie. Jest wartością, o która trzeba nieustannie zabiegać. I wyjaśniać. Irracjonalny strach przed zmieniającym się światem (niezależnym od Europy, w tym globalne zmiany klimatu, postęp technologiczny i automatyzacja i sztuczna inteligencja). Jest zbyt duża wartością by tak łatwa ją zaprzepaścić w tych niespokojnych czasach. By zaistniało zło, wystarczy niewiele, wystarczy siedzieć cicho i nic nie robić. W takich czasach nawet naukowiec musi wyjrzeć ze swojego laboratorium, ze swoich ksiąg i analiz, i zabrać głos. I to nie raz i nie dwa razy. Nie istniejemy w izolacji od świata.