1.08.2025

Opowiadanie świata czyli jak biolog zostaje blogerem lub tkaczem wrażeń

Zdjęcie z wyprawy na Śląsk, z muzeum porcelany.


Życie jest niczym długa wieczorna opowieść lub jak opasła księga, a my, istoty świadome, jej wędrującymi czytelnikami (lub słuchaczami). Od zarania dziejów, zanim jeszcze powstało pierwsze pismo, Homo sapiens  był przede wszystkim opowiadaczem historii. Opowiadał słowem, gestem i malunkami w jaskimi lub na własnym ciele. Nie tylko po to, by przekazać wiedzę o polowaniu czy zagrożeniach, ale by nadać sens istnieniu, by oswajać nieznane, by dzielić się radością i lękiem. By opowiadać o przodkach, demonach, przygodach i przyrodzie. I to w zasadzie na trwałe w nas pozostało. 

Jestem  biologiem, z wykształcenia i życiowego wyboru, a jednocześnie w gruncie rzeczy, właśnie takim archaicznym opowiadaczem. Moje narzędzia to nie tylko binokular czy lornetka, ale przede wszystkim zmysły i umysł, które nieustannie zbierają wrażenia.

Wrażenia to pierwotna materia opowieści. Pomyślmy o tym z perspektywy biologii. Każda istota żywa, od najprostszej bakterii po najbardziej złożony organizm wielokomórkowy i społeczny, bezustannie odbiera bodźce ze środowiska. Komórki reagują na sygnały chemiczne, rośliny na światło, zwierzęta na dźwięki, zapachy, obraz, dotyk. My, ludzie, posiedliśmy niesamowitą zdolność przetwarzania tych bodźców w coś znacznie więcej niż tylko proste reakcje – we wrażenia, doznania. To one są pierwotną materią, z której rodzi się cała nasza wiedza o świecie i nasza wewnętrzna mapa rzeczywistości. Sztuczna inteligencja też potrafi opowiadać, ale czy ma wrażenia? Czy odbiera bodźce? Czy tylko przetwarza wcześniej powstałem teksty? Teksty stworzone przez człowieka i niezliczone rzesze opowiadaczy Homo sapiens

Dla mnie, biologa, to proces nieustannego zachwytu. Zapach mokrej ziemi po deszczu w lesie to nie tylko sygnał o wilgotności; to złożony bukiet związków chemicznych uwalnianych przez bakterie, grzyby i rozkładającą się materię organiczną. To opowieść o cyklu życia i śmierci, o niewidzialnym świecie, który tętni pod stopami. Śpiew ptaka o świcie czy pasikonika zielonego wieczorem to nie tylko drgania powietrza; to komunikat terytorialny, zalotna pieśń, ewolucyjny majstersztyk dostosowania. Każda obserwacja, nawet najmniejsza, staje się cegiełką w budowaniu szerszej narracji o świecie. Zbieram te wrażenia niczym naukowiec próbki, a jednocześnie jak artysta przygotowuje paletę barw. Zbieram i przetwarzam w swoim rozumie. Ten konstrukt myślowy w pewnym sensie żyje sam z siebie i rządzi się swoimi prawami. W jakimś stopniu jest niezależny. To nie jest tylko suma wrażeń, faktów, obserwacji. To całościowy konstrukt, system. A skoro nasze myśli i opowieści mogą choć w części żyć własnym życiem to jak będzie z AI? Czy będzie jeszcze bardziej niezależne i samodzielne? A może to my będziemy symbiotycznymi receptorami wrażeń dla sztucznej inteligencji (w jej całej rozrastającej sie różnorodności form i bytów, niczym gatunków w biosferze)?

Zebrane wrażeń to dopiero początek. Prawdziwa myślowa kuchnia dzieje się w procesie ich przetwarzania (niczym gotowania, smażenia, pieczenia). Tutaj biologia spotyka się z filozofią i psychologią. Nasz mózg, ten niesamowity biokomputer, nie tylko rejestruje dane, ale je analizuje, klasyfikuje, łączy w sieci powiązań, nadaje im znaczenie emocjonalne i systemowe. Patrząc na rozłożyste korzenie starego dębu, widzę nie tylko system pobierający wodę i składniki odżywcze. Widzę historię wieków, odporność na burze, opowieść o symbiozie z grzybami, schronienie dla niezliczonych gatunków. To nie jest tylko obraz – to skomplikowany wzorzec informacji, interpretacji i refleksji.

To właśnie na tym etapie zaczynam tkać opowieści, niczym wiejska kobieta na archaicznych krosnach. Biologiczna wiedza pozwala mi zrozumieć mechanizmy, procesy i ewolucyjne uwarunkowania. Ale to filozoficzna refleksja pozwala mi dostrzec głębsze sensy, uniwersalne prawa, symbolikę. Dlaczego niektóre formy życia przetrwały miliony lat, a inne zniknęły? Jakie uniwersalne zasady kryją się za adaptacją i selekcją naturalną? Skąd się wziął człowiek, nasza kultura i co się z nią dzieje teraz? To przetwarzanie jest niczym alchemiczny proces, w którym surowe dane zamieniają się w cenną esencję zrozumienia. Wolałbym, żeby był to proces chemiczny, bardziej podporządkowany wypracowanemu, naukowemu algorytmowi logicznego wiązania faktów, oddzielanych od ich interpretacji. Ale czy udaje się całkiem uwolnić się od przesiąkniętej tajemniczością i subiektywną magią alchemii?

I w końcu nadchodzi moment, w którym nagromadzone wrażenia i przetworzone idee muszą znaleźć ujście. Tak jak dojrzałe nasiona w strąku fasoli czy grochu. Stają się opowieścią, którą można się dzielić. Lub które same wędrują, tam gdzie chcą. Czepiają się ludzi niczym rzep sierści i są nieświadomie rozprzestrzeniane po świecie. Dla mnie to różne kanały, różne języki i formy opowieści: słowem mówionym, słowem pisanym, np. tu na blogu i obrazem sfotografowanym lub namalowanym. 

Podczas wykładów i pogadanek, posługuję się archaicznym słowem mówionym, oralnością. To bezpośrednia, żywa wymiana. Widzę w oczach słuchaczy iskry zainteresowania, zaskoczenia, zrozumienia. Czasem znudzenia, zmęczenia i niecierpliwości. To właśnie wtedy, opowiadając o niezwykłych zachowaniach zwierząt czy zawiłościach ekosystemów, czuję, że moja pasja staje się zaraźliwa. Że opowieść niczym ziarno, trafiła na żyzny i podatny grunt. 

Ale jest i słowo pisane, nowsze ewolucyjnie (myślę o ewolucji kultury) i właściwe epoce piśmienności. Blog i media społecznościowe to przestrzeń do snucia dłuższych narracji, do dzielenia się zdjęciami, do spokojnej refleksji nad pięknem i złożonością świata przyrody. To tam mogę zaprosić czytelników do głębszego zastanowienia się nad miejscem człowieka w ekosystemie, nad kruchością życia, nad odpowiedzialnością, która na nas spoczywa. Nad przemijaniem naszego świata i rodzenia się nowego. Czy będzie lepszy czy gorszy? A może po prostu tylko inny?

Robiąc zdjęcia, staram się uchwycić ulotne chwile, detale, kolory, które mówią więcej niż tysiąc słów. Malując stare butelki, nadając im nowe życie, transformuję niepotrzebny przedmiot w coś, co ma nową wartość, nowe znaczenie, nową estetykę, a często i nową opowieść – o recyklingu, o kreatywności, o pięknie ukrytym w prostocie. Czasem o roślinach, owadach czy grzybach. To symboliczne działanie, które odzwierciedla moją wiarę w to, że wszystko można przetworzyć, wszystko może zyskać nowy sens. Taki kulturowy metabolizm, niczym ten biologiczny, organizmalny i ekosystemowy metabolizm nieustannego przetwarzania.

Bycie opowiadaczem historii o życiu i przyrodzie to dla mnie coś więcej niż zawód czy hobby. To sposób na bycie w świecie, na zrozumienie go i na budowanie mostów między nauką a codziennym doświadczeniem. Jest to nieustanne przypominanie, że jesteśmy częścią większej całości, skomplikowanej sieci zależności, w której każda istota ma swoje miejsce i swoją rolę. Samo opowiadanie, czasem po raz kolejny tej samej opowieści, lecz nieco zmienionej, uzupełnionej lub zbudowanej w odmiennym kontekście, pozwala mi lepiej myśleć. Bo myślimy w dialogu z innymi, w kolektywach myślowych (jak napisałby to Ludwik Fleck). Pisanie to porządkowanie myśli w linearnej logice i zależnościach przyczynowo-skutkowych. A obraz? To notatka graficzna z nieliniowymi relacjami między elementami rysunku czy obrazu. 

W gruncie rzeczy, każda nauka, w tym biologia, dąży do opowiedzenia pewnej historii – historii wszechświata, życia, ewolucji, ludzkości. Jest też poszukiwaniem sensu. Jesteśmy spadkobiercami tych opowieści, a jednocześnie ich kontynuatorami. Zbierając wrażenia, przetwarzając je w refleksje i dzieląc się nimi, stajemy się aktywnymi uczestnikami tego wielkiego dialogu, nadając sens naszej własnej egzystencji w obliczu niekończącego się cudu życia.

A co Ty zrobisz z tą przeczytaną refleksją? 

PS. Na górze jest zdjęcie z muzeum porcelany. Co widzisz? Co dostrzegasz? Jaką opowieść możesz stworzyć z (do) tego obrazu? Co niewidocznego zobaczysz? Jakie procesy, jakie sytuacje? 

28.07.2025

Opowieść o wonnicy piżmówce z dwoma morałami




Jestem opowiadaczem. Zbieram, przetwarzam i rozpowszechniam opowieści o świecie słowem mówionym, pismem i obrazami (robię zdjęcia, maluję. A dzisiejszej opowieści o wonnicy piżmówce towarzyszyć będą dwa motta:

1. To co piękne, jest zazwyczaj ukryte i tylko chwilami dostrzegamy fragmenty.

2. Za pomocą jednego szczegółu (fragmentu) można opowiedzieć o całym świecie.

W czasie lipcowej wycieczki do warmińskiej wsi Kruzy, na liściach drzewa spotkałem pięknego owada dorosłego (imago). Rozpoznałem tę kózkę od razu. To wonnica piżmówka (Aromia moschata). Już w nazwie naukowej ma aromat, piękną woń. A czy pachnie?

Jest to smukła, stosunkowo duży chrząszcz z rodziny kózkowatych (Cerambycidae), osiągający długość ciała od 13 do 24 mm (wg Zahradnika 2001) lub 15 do 34 mm (wg Wikipedii). Larwy są oczywiście większe, maja długość do 4-5 cm. Dlaczego larwy są większe? Bo owady w stadium imago nie rosną a część energii zużywana jest w czasie przepoczwarczenia. Wonnica piżmówka charakteryzuje się zmiennym, metalicznym ubarwieniem – najczęściej jest brązowo-zielona, ale można spotkać osobniki o odcieniu zielono-fioletowy, a nawet czarne. Jedna z form ma czerwonawe przedplecze (podgatunek Aromia moschata ambrosiaca, żyjący w południowej Europie). Ma długie czułki, jak na chrząszcza kózkę przystało, dłuższe niż całe ciało. Przedplecze ma wyraźne „zmarszczki” i ostre wyrostki po bokach. To dostrzeżecie na zdjęciu. Wonnica przypomina trochę kozioroga dębosza. 

Nazwa "piżmówka" pochodzi od charakterystycznego, delikatnego zapachu piżma. AI (Gemini) sugeruje, że opisywany owad zapach wydziela, zwłaszcza gdy jest zagrożona. W moich papierowych źródłach nie znalazłem potwierdzenia, więc do tej informacji odnoszę się z ostrożnością. Raczej bym sądził, że zapach piżma wabi samce lub samice, i jest wydzielany w celach prokreacyjnych.

Wonnica piżmówka jest gatunkiem euroazjatyckim. W Polsce występuje na terenie całego kraju, od Bałtyku po Tatry (z wyjątkiem wyższych partii górskich). Preferuje wilgotne siedliska, takie jak brzegi rzek, łąki, łozowiska, plantacje wikliny oraz skraje lasów. Związana jest przede wszystkim ze starymi okazami wierzb, które są roślinami żywicielskimi dla jej larw. Dorosłe owady można ją spotkać na kwiatach, zwłaszcza tych z rodziny baldaszkowatych, w czasie żerowania. Dorosłe chrząszcze żywią się pyłkiem kwiatów, sokami owocowymi (spotkać je można w sadach, na owocach) oraz sokiem wyciekającym ze zranionych drzew. W niektórych źródłach można znaleźć informację, że dorosłe sporadycznie zjadają taką drobne bezkręgowce, znajdujące się na kwiatach. Niemniej wymaga to wiarygodnego potwierdzenia. Larwy żerują w drewnie wierzb.

Cykl rozwojowy wonnicy trwa 2-4 lata. Samice składają jaja w szczeliny kory starych, często chorych lub obumierających wierzb. Larwy drążą nieregularne chodniki pod korą, a następnie wnikają w głąb drewna. Przepoczwarczenie następuje wiosną )od kwietnia do czerwca) po drugim zimowaniu. Osobniki dorosłe pojawiają się od końca maja do początku września, z największym nasileniem w lipcu i sierpniu. A wiec ich metaliczne piękno podziwiać możemy w czasie 2-3 miesięcy czyli w czasie krótkiego epizodu w miarę długiego życia. Co to jest 3-4 miesiące w porównaniu do około 30-40 miesięcy życia w ukrytym dla oka stadium larwy? .

Wonnica piżmówka nie jest obecnie objęta ścisłą ochroną gatunkową w Polsce, chociaż jej populacje mogą być lokalnie zagrożone w wyniku utraty odpowiednich siedlisk (np. wycinania starych wierzb). Jest klasyfikowana jako pospolita, ale miejscami jej liczebność może być niska. Znamy tylko część piękna istot żywych i procesów przyrodniczych. Zazwyczaj widzimy tylko część, reszta jest ukryta przed naszym wzrokiem, tak jak larwy wonnicy piżmówki, Trzeba szukać wytrwale by odkryć, poznać, opisać (opowiedzieć) innym.

Znalem ten gatunek od dawna, bo Jako młody entomolog uganiałem się za różnymi owadami by mieć je w kolekcji, w gablocie. Tak kiedyś spotkałem chrząszcza z rodziny kózkowatych wonnicę piżmówkę. Tak jak i inni młodzi entomolodzy chciałem mieć ją w kolekcji. Bo kolekcje to nie tylko hobby (choć tak zaczynała się nauka) ale i wartość naukowa. Można badać zróżnicowanie, to także dowody naukowe na obecność tego gatunku w danym miejscu. Po czasie można przeglądać kolekcje i je analizować pod różnym kątem. Teraz wykorzystuje się takie zbiory do analiz genetycznych.

Wtedy, gdy ją złowiłem, szukałem w atlasach i kluczach by rozpoznać gatunek. I się o nie więcej dowiedziałem. Później, gdy spotykałem w różnych miejscach to szybko rozpoznawałem i cieszyłem się, że wiem co widzę. Bo jeśli wiemy co, widzimy (potrafimy nazwać), to bardziej zapada nam to w pamięć. A po nazwie możemy jak po nitce do kłębka, dojść do znacznie szerszej wiedzy. I to nie tylko ściśle przyrodniczej.

Potem robiłem tylko zdjęcia, by piękno nie było tylko dla mnie, ale i dla innych oraz dla przyrody. Zdjęcia to także dobra dokumentacja. Kiedyś nie było tak powszechnej fotografii cyfrowej i byliśmy skazani na tworzenie kolekcji. Teraz można robić zdjęcie przyżyciowe i od razu umieszczać dane o lokalizacji danego okazu w różnych internetowych bazach. Tak rozwija się nauka obywatelska (citizem science).

W Kruzach, złapałem wonnicę delikatnie w dłoń (ale najpierw zrobiłem zdjęcie), by pokazać dzieciom i zaszczepiać w nich zainteresowania przyrodnicze i rozbudzać ciekawość entomologiczną. Bo chrząszcz piękny. Powąchałem, ale nie wyczułem charakterystycznej zapachu piżma. Po krótkich oględzinach otworzyłem dłoń a ona odleciała. Piękny widok wolno lecącej, dużej kózki.

A jak wyglądają larwy? Szukałem zdjęć w sieci, lecz nie znalazłem. W stadium larwy żyje znacznie dłużej niż w stadium imago. Larwy ukryte, mniej ciekawe, Na zdjęciach w internecie widuję jedynie dorosłe. Larwy pewnie jak to u kózkowatych, białe z dużą głowa i mocnymi żuwaczkami. Może nie są piękne ale to ważny etap życia każdego owada. Piękno na długo ukryte przed naszym wzrokiem, ujawnia się dopiero po przepoczwarczeniu.
 


W Kruzach spotkałem więcej piękna. Nie tylko liczne bociany, gnieżdżące się niemalże na każdym słupie, ale i [pięknie pomalowany przystanek. To dzieło Anny Wojszel. Oraz wynik starań lokalnej społeczności. Widać ozdoby wykonane przez uczniów z Publicznego Specjalne Katolickiego Ośrodka Edukacyjno-Wychowawczego w Kruzach. A także piękne dekoracje ze starych maszyn czy rowerów, umiejscowionych na posesjach prywatnych. Widać troskę o piękno. Widać efekty kapitału ludzkiego. A przecież, gdy mijamy ludzi na ulicy, to nie wiemy co zrobili dobrego dl a świata wokół nas. Nie noszą szyldów z informacjami o wykonanych pracach czy zasługach. Są niczym jak te larwy wonnicy piżmówki – niewidoczni. A przecież tacy ważni.

Kruzy to warmińska wieś sołecka położona w województwie warmińsko-mazurskim, w powiecie olsztyńskim, w gminie Kolno. Jest to miejscowość o ciekawej historii, założona w 1374 roku na prawie chełmińskim jako wieś służebna. Wieś była całkowicie zniszczona podczas wojny polsko-krzyżackiej w latach 1519-1521. W 1568 roku została sprzedana Piotrowi Zawadzkiemu przez biskupa warmińskiego Stanisława Hozjusza. Nabywca miał m.in. prawo do połowu ryb w jeziorach. Później wieś przeszła w ręce jezuitów z Reszla. Kruzy to obecnie wieś o zwartej zabudowie, dawna ulicówka. W 2010 roku zamieszkiwało ją 233 osoby. W Kruzach funkcjonuje Ochotnicza Straż Pożarna oraz Wiejskie Centrum Kultury. Co ważne, w budynku dawnej szkoły od 1980 roku działa Publiczny Specjalny Katolicki Ośrodek Edukacyjno-Wychowawczy w Kruzach dla dzieci i młodzieży z niepełnosprawnościami. Jest to bardzo ważna placówka, która zapewnia edukację, rehabilitację i wsparcie dla potrzebujących.

A na koniec przypomniały mi się dawne wróżby warmińskie. Jakieś sto lat temu na Warmii, o czym można wyczytać w „Dorocznych zwyczajach i obrzędach Warmii” Jana Chłosty, dziewczęta na wsi kopały dołek w ziemi i szukały chrząszczy. Jeśli znalazły błyszczącego - to oznaczało, że wybranek będzie wojskowym. Jeśli znalazły czarnego chrząszcza - to przyszły mąż miał być kominiarzem. A jeśli jasny (biały) to znaczyło że będzie młynarzem. Jako biolog zastanawiam się jak, dziewczęta szukały tych owadów. Kopały dołki? To wtedy mogłyby znaleźć tylko pędraki (białe). Może raczej podnosiły kamienie i tak mogły spotkać schowane chrząszcze epigeiczne, np. te z rodziny biegaczowatych. Wróćmy jednak jeszcze do tych dawnych, wiejskich wróżb na Warmii. Jeśli „robak” (wszystko zależy jaką wiedzę zoologiczną miały warmińskie dziewczyny i czy potrafiły odróżnić owady od innych bezkręgowców) miał szorstką powierzchnię to znaczyło, że mąż będzie bogaty. A jeśli gładką - ubogim.

A na koniec opowieści przydałby się jakiś morał. Mam nawet daw. Morał 1. To co piękne, jest zazwyczaj ukryte i tylko chwilami dostrzegamy fragmenty. Trzeba uważności i umysłowej dociekliwości by dostrzec w całości zachodzącego procesu. Morał 2. Za pomocą jednego szczegółu (fragmentu) można opowiedzieć o całym świecie. Tak i ja, za pomocą wonnicy piżmówki chciałem opowiedzieć o czymś więcej. Czy mi się udało?



25.07.2025

Koegzystencja czyli debata o bioróżnorodności na uniwersyteckim trawniku

 

Pod koniec czerwca 2025 r. odbyła się inspirująca debata na trawniku w Kortowie.  Przygotowując się do tej zielonej dyskusji, dostałem kilka pytań. I teraz chcę na nie jeszcze raz, w nieco innej formie, odpowiedzieć. Rzecz warta jest opowiedzenia.

"Dlaczego człowiek musi koegzystować z naturą?"

Bo koegzystencja człowieka z naturą to nie opcja, lecz absolutna konieczność. Człowiek jest Integralną część biosfery. Niepotrzebnie w kulturze popularnej stawiamy człowieka  w kontrze do przyrody: kultura kontra natura. Można porównać człowieka do organu w organizmie. Jesteśmy tak samo nierozerwalnie połączeni z biosferą, jak nerka, żołądek, płuco czy jelito z resztą ciała. Nie jesteśmy zewnętrznym obserwatorem ani władcą przyrody, lecz jej składowym elementem. Ta fundamentalna prawda, często zapominana w pędzie cywilizacyjnym, leży u podstaw zrozumienia naszej roli na Ziemi. Biosfera to nasz dom, nasze siedlisko życia.

Każdy gatunek na naszej planecie zajmuje swoją niszę ekologiczną i odgrywa unikalną rolę w skomplikowanej sieci życia. Człowiek, ze swoim rozwiniętym mózgiem i zdolnością do modyfikowania środowiska, jest tylko jednym z milionów gatunków. Nasze istnienie i dobrobyt zależą bezpośrednio od zdrowia i funkcjonowania ekosystemów, które nas otaczają. Powietrze, którym oddychamy, woda, którą pijemy, żywność, którą spożywamy – wszystko to dostarczają nam usługi ekosystemowe, które natura świadczy bezpłatnie i bezustannie.

Przez wieki ludzkość często podchodziła do natury z pozycji dominacji, traktując ją jako zasób do eksploatacji lub przeszkodę do pokonania. Ta mentalność, niestety, doprowadziła do poważnych kryzysów środowiskowych, takich jak utrata różnorodności biologicznej, zmiany klimatyczne i zanieczyszczenie powietrza w mieście (co przekłada się na obniżanie jakości i długości naszego życia). Zwalczanie przyrody jest jak próba odcięcia własnej ręki, czy nogi  – to działanie autodestrukcyjne. Znacznie mądrzejsze jest zrozumienie zachodzących w niej procesów. To domena przede wszystkim nauki. Filozofia przyrody uczy nas pokory i doceniania złożoności systemów naturalnych. Wiedza naukowa, na przykład ta dotycząca roli zapylaczy w ekosystemach czy znaczenia zdrowej gleby dla rolnictwa, pozwala nam podejmować świadome decyzje.

Przykład łąk kwietnych w miastach jest idealnym odzwierciedleniem tej zmiany paradygmatu. Zamiast energochłonnych i jałowych trawników, które wymagają ciągłego koszenia, podlewania i nawożenia, tworzymy przestrzenie, które wspierają różnorodność biologiczną, zatrzymują wodę, redukują efekt miejskiej wyspy ciepła i są po prostu piękne. To nie jest "walka" z naturą, lecz świadoma współpraca, która przynosi korzyści zarówno ludziom, jak i innym gatunkom.

Koegzystencja z naturą to nie tylko kwestia przetrwania, ale także wzbogacenia naszego życia. Bliski kontakt z przyrodą poprawia nasze zdrowie fizyczne i psychiczne, inspiruje kreatywność i uczy nas cierpliwości oraz pokory. W epoce Antropocenu, czyli w epoce, w której działalność człowieka stała się dominującą siłą kształtującą procesy geologiczne i ekologiczne, spoczywa na nas ogromna odpowiedzialność. Musimy wykorzystać naszą inteligencję i zdolności do innowacji, aby stać się dobrymi zarządcami tej planety, dobrymi ogrodnikami, a nie jej niszczycielami czy konkwistadorami. Przyszłość ludzkości nierozerwalnie wiąże się z naszą zdolnością do życia w harmonii z resztą biosfery.

"Czy istnieje związek pomiędzy regularnym koszeniem trawników a populacją kleszczy i komarów?"

W przyrodzie wszystko jest ze sobą powiązane. To podstawowa zasada ekologii: wszystko ze wszystkim, wszystko ze wszystkiego. Problem często polega na tym, że nasze codzienne rozumienie świata bywa redukcjonistyczne – szukamy prostych przyczyn i skutków, ignorując złożoność i sieć wzajemnych zależności. Przekonanie, że niekoszony trawnik magicznie "generuje" kleszcze lub komary, jest właśnie takim uproszczeniem.

Kleszcze są tam, gdzie są ich żywiciele, bo bez tego nie domkną swojego cyklu życiowego. Kleszcze potrzebują krwi kręgowców, aby się rozwijać i wydać potomstwo. Ich obecność jest nierozerwalnie związana z dostępnością gospodarzy, którymi są przede wszystkim małe i średnie ssaki (myszy, nornice, jeże, lisy, sarny czy nasze psy i koty). Niekoszone trawniki czy wyższa roślinność mogą stanowić dogodniejsze środowisko dla kleszczy, dając im schronienie i ułatwiając dostanie się na przechodzącego żywiciela. Jednak sama wysoka trawa nie jest przyczyną ich pojawienia się. Tak jak muchy nie biorą się z brudu a żaby z mułu (jak głosiła niegdyś teoria samorództwa), tak kleszcze nie biorą się z niekoszonych trawników.

Co więcej, należy zwrócić uwagę na naturalnych wrogów kleszczy. W zdrowych, zróżnicowanych ekosystemach istnieją drapieżniki i pasożyty, które pomagają kontrolować populacje kleszczy. Na przykład, niektóre gatunki mrówek, pająków czy ptaków mogą zjadać kleszcze. W mono-kulturowych trawnikach, pozbawionych różnorodności biologicznej, brakuje tych naturalnych mechanizmów kontroli. Jest jałowo i ubogo. A jak będą kleszcze to i tak sobie poradzą.

W przypadku komarów sprawa ma się podobnie. Ich cykl życiowy wymaga wody stojącej do rozwoju larw. Małych kałuż i zbiorników okresowych bez obecnych tam ryb. Baseny, oczka wodne, kałuże, doniczki z wodą, a nawet rynny mogą być wylęgarnią komarów. Bo komary są znakomitymi kolonizatorami. Wysoka trawa sama w sobie nie jest miejscem ich lęgu, choć może stanowić schronienie dla dorosłych osobników. Paradoksalnie, zwiększona bioróżnorodność, taka jak ta, którą promują łąki kwietne, może przyczynić się do naturalnej kontroli populacji komarów. W takich środowiskach pojawiają się drapieżniki, które żywią się larwami komarów (np. wiele gatunków owadów wodnych, ryby w oczkach wodnych) oraz dorosłymi komarami (np. ważki, niektóre ptaki, nietoperze).

Na pewno kleszczy nie będzie na asfalcie i wybetonowanych placach. Tam po prostu nic nie będzie. Czy mamy zatem wybetonować trawniki?" To tak, jakbyśmy chcieli wyleczyć wrzód na przedramieniu ucinając całą rękę. Pozbędziemy się czyraka ale koszty są zbyt duże. Betonowanie i dążenie do sterylności środowiska jest formą walki z naturą, która prowadzi do zubożenia ekosystemów i eliminacji wszelkich form życia, w tym tych pożytecznych. To rozwiązanie, które rzekomo ma nas chronić, w rzeczywistości odcina nas od fundamentalnych korzyści płynących z natury. Powoduje obniżenie jakości naszego życia w mieście.

Łąki kwietne (to uproszczone lecz popularne określenie na różne ekosystemy z roślinnością niską) są doskonałym przykładem mądrej koegzystencji:

  • Zwiększają bioróżnorodność: przyciągają owady zapylające, ptaki, małe bezkręgowce – w tym te, które mogą być naturalnymi wrogami kleszczy i komarów.
  • Poprawiają retencję wody i tworzą zdrowsze gleby.
  • Są bardziej odporne: wymagają rzadszego koszenia, nawożenia i podlewania, co przekłada się na mniejsze zużycie zasobów i niższe koszty utrzymania.
  • Wzbogacają estetykę miast: zapewniają piękne, zmieniające się krajobrazy.

Wniosek jest taki, że zamiast bać się natury i próbować ją kontrolować poprzez sterylizację, golfizację (zamianę terenów zielonych na pola golfowe a przecież nawet tam w golfa nie gramy!) czy betonozę, powinniśmy dążyć do zrozumienia jej mechanizmów i wspierania naturalnej równowagi. Zdrowy, zróżnicowany ekosystem jest znacznie bardziej odporny na plagi, w tym nadmierne populacje kleszczy czy komarów, niż sztucznie utrzymywany, jałowy trawnik.

"Jeśli nie hotel dla owadów, to co? Jakie są inne skuteczne sposoby na zwiększanie populacji gatunków pożytecznych?"

Zwiększanie bogactwa siedlisk i bazy pokarmowej w miastach jest kluczowe dla ochrony owadów pożytecznych, a hotel dla owadów to jedynie mały element większej układanki. Hotele dla owadów, choć symbolicznie ważne i edukacyjne, są tylko kroplą w morzu potrzeb. Wiele osób myśli o owadach zapylających głównie w kontekście pszczół miodnych, zapominając o ogromnej różnorodności pszczół samotnic, które stanowią większość naszych rodzimych gatunków.

Większość pszczół samotnic gniazduje w ziemi. Potrzebują do tego niezaburzonych, nasłonecznionych skarp, niezagospodarowanych kawałków gruntu, czy nawet nieużywanych ścieżek gruntowych. Zatem, zamiast skupiać się wyłącznie na wieszaniu drewnianych skrzynek, powinniśmy:

  • Zostawiać fragmenty terenu niezagospodarowane. Małe obszary z odsłoniętą ziemią, piaskiem czy gliną, zwłaszcza na nasłonecznionych stanowiskach, mogą stać się cennymi miejscami lęgowymi dla pszczół i innych owadów kopiących norki w ziemi.
  • Tworzyć "piaskownice" dla owadów. W ogrodach czy parkach można wydzielić małe, piaszczyste obszary, które staną się idealnym miejscem do gniazdowania dla wielu gatunków pszczół. Pozornie porzucone fragmenty terenu.
  • Zachowywać martwe drewno i byliny z pustymi łodygami. Niektóre pszczoły samotnice gniazdują w pustych łodygach roślin lub w wywierconych tunelach w martwym drewnie. Zostawianie takich elementów w ogrodzie (np. sterty gałęzi, suche łodygi nieskoszonych roślin, pozostawione na zimę) to prosty i skuteczny sposób na zapewnienie im schronienia. To takie naturalne hotele dla owadów.
  • Ograniczyć zabiegi agrotechniczne i chemiczne. Częste przekopywanie ziemi, koszenie na krótko i stosowanie pestycydów niszczy naturalne siedliska i źródła pokarmu owadów. Mniej interwencji to więcej życia.

To absolutna podstawa! Owady pożyteczne potrzebują ciągłego dostępu do nektaru i pyłku przez cały sezon wegetacyjny, od wczesnej wiosny do późnej jesieni. I tu wchodzimy w sedno problemu: nasze miasta i ogrody często zdominowane są przez gatunki obce, ozdobne, które choć piękne, często nie dostarczają odpowiedniego pożywienia dla naszych rodzimych zapylaczy, lub są uprawiane w taki sposób, że stają się dla nich pułapkami bez pyłku i nektaru (np. róże pełnokwiatowe). Dostrzeżmy piękno rodzimych gatunków "chwastów". Rośliny takie jak mniszek lekarski, koniczyna, ostrożeń polny, chaber bławatek czy facelia błękitna (i setki innych gatunków), często usuwane jako niepożądane, są w rzeczywistości bogactwem dla owadów. Są one doskonale przystosowane do naszych lokalnych warunków i zapewniają pokarm dla owadów, które ewoluowały razem z nimi przez tysiące lat.

Podsumowując, skuteczne zwiększanie populacji gatunków pożytecznych to nie jednorazowa akcja, ale holistyczne podejście do zarządzania przestrzenią. Oznacza to:

  1. Zrozumienie potrzeb owadów.  Wiedza o cyklu życia i wymaganiach poszczególnych gatunków jest kluczowa.
  2. Tworzenie zróżnicowanych siedlisk. Zarówno do gniazdowania, jak i schronienia.
  3. Zapewnienie ciągłej bazy pokarmowej. Poprzez różnorodność rodzimych roślin kwitnących, kwitnących w rożnym okresie.
  4. Ograniczenie stosowania chemicznych środków ochrony roślin i nadmiernej ingerencji. Pozwólmy naturze na samoregulację.

„Czy hotele dla owadów są skuteczne?”

Hotele dla owadów to tylko fragment szerszej strategii ochrony owadów zapylających i pożytecznych. To dobry gest, ale nie panaceum Zacznijmy od tego, że hotele dla owadów, zwłaszcza te popularne, dostępne w sklepach ogrodniczych, są pewnym popkulturowym symbolem świadomości ekologicznej. Są widoczne, często estetyczne i mogą pełnić funkcję edukacyjną, zwracając uwagę na problem spadku populacji owadów. To z pewnością plus. Pozwalają też w prosty sposób zaangażować się w działania proekologiczne nawet osobom z małym ogrodem czy balkonem. Jednak ich skuteczność jest tylko częściowa. Stanowią one siedlisko lęgowe dla bardzo ograniczonej grupy gatunków, np. pszczół murarek które gniazdują w pustych łodygach lub wywierconych otworach. To tylko niewielki ułamek z ogromnej różnorodności owadów zapylających, w tym setek gatunków pszczół samotnic.

Najważniejsze jest zachowanie dobrego stanu siedliska. Żaden, nawet najlepiej wykonany hotel, nie zastąpi naturalnego środowiska, które ewoluowało przez tysiące lat wraz z zamieszkującymi je gatunkami. Aby skutecznie wspierać owady pożyteczne, musimy myśleć o różnorodności i specyficznych potrzebach poszczególnych grup:

  1. Siedliska naziemne (gliniane i piaszczyste skarpy). To jest absolutny fundament, a często pomijany. Większość pszczół samotnic (np. lepiarek, porobnic) gniazduje w ziemi. Potrzebują do tego niezaburzonych, nasłonecznionych skarp, piaszczystych lub gliniastych powierzchni, gdzie mogą kopać swoje norki. Tworzenie takich miejsc w ogrodach, parkach czy na nieużytkach to znacznie bardziej efektywne działanie niż tradycyjny hotel. Można je tworzyć, usypując kopce ziemi czy piasku, które nie będą koszone ani rozdeptywane.
  2. Puste łodygi bylin i martwe drewno. Zamiast sprzątać ogród na błysk jesienią, warto zostawić nieskoszone, suche łodygi bylin (np. roślin baldachowych, ostrożenia, nawłoci itp.), które są idealnym miejscem do zimowania i gniazdowania dla wielu gatunków owadów, w tym tych, które zasiedlają trzcinę w hotelach. Podobnie, pozostawienie sterty gałęzi czy kawałków martwego drewna, stwarza cenne schronienie i miejsce lęgowe dla innych owadów, grzybów i mikroorganizmów.
  3. Łąki kwietne i rodzime rośliny. Sama obecność siedlisk lęgowych to za mało. Owady potrzebują też bazy pokarmowej. Łąki kwietne, złożone z rodzimych gatunków roślin, zapewniają obfitość nektaru i pyłku przez cały sezon wegetacyjny, wspierając różnorodność owadów zapylających, a także owadów drapieżnych, które kontrolują populacje szkodników. Z kolei motyli w fasie larwalnej są fitofagami i zjadają rośliny zielne. Jeśli je wykosimy, to przerywamy ciągłość cyklu życiowego i niszczymy siedlisko życia larw.
  4. Ograniczenie stosowania środków chemicznych. Najlepszy hotel dla owadów straci sens, jeśli w jego pobliżu będą stosowane pestycydy, które są dla owadów śmiertelne. 

Czasem komercyjne hotele dla owadów mogą sprawiać wrażenie, że kupując je, "załatwiamy" problem ochrony owadów.  Słowo "greenwashing" jest tu trafne. Tymczasem prawdziwa, długoterminowa ochrona wymaga zmiany myślenia o przestrzeni – od trawników "na golasa" i sterylnie czystych ogrodów, po tolerowanie "nieładu" natury i tworzenie złożonych, różnorodnych siedlisk. Hotele dla owadów powinny być dodatkiem, a nie substytutem. W ostateczności, jeśli mamy ograniczone możliwości, warto postawić taki hotel – ale zawsze pamiętając o jego ograniczeniach i uzupełniając go o inne działania, takie jak sadzenie rodzimych roślin i pozostawianie dzikich zakątków. Czasem taki hotel to publiczna manifestacja wyznawanych wartości, prawie jak transparent.

Podsumowując: zamiast skupiać się na jednym, gotowym produkcie, powinniśmy myśleć o całości ekosystemu i tworzyć mozaikę różnorodnych, naturalnych siedlisk. W ten sposób zapewnimy prawdziwe wsparcie dla tysięcy gatunków owadów, które są niezbędne dla zdrowia naszej planety.

„Jak powinniśmy edukować w zakresie bioróżnorodności?”

Edukacja w zakresie bioróżnorodności powinna być angażująca, skuteczna i przekładać się na realne zmiany. Zacznijmy od zalecenia: najlepiej edukować przez pokazywanie dobrych praktyk. To jest fundament. Teoria, wykłady i pogadanki są ważne, ale to doświadczenie i namacalny przykład zmieniają perspektywę. Kiedy ludzie widzą, jak kwitnąca łąka kwietna wygląda, jak brzęczą na niej pszczoły, jak zatrzymuje wodę i jak pięknie pachnie, wtedy rozumieją jej wartość znacznie lepiej niż z najbardziej elokwentnej prezentacji.

Dlatego kluczowe jest:

  • Tworzenie łąk kwietnych, ogrodów deszczowych, stref z pozostawionymi suchymi łodygami czy skarp dla pszczół ziemnych w miejscach publicznych (parki, osiedla, tereny szkół, uniwersytetów) to najlepsze "sale lekcyjne".
  • Tablice informacyjne, ale nie te nudne i przeładowane tekstem! Powinny być proste, wizualne, wyjaśniające podstawowe procesy ekologiczne (np. cykl życia owada, rola zapylaczy, retencja wody) i wskazywać na konkretne korzyści.
  • Tworzenie map bioróżnorodności, przedstawiających lokalne siedliska owadów, ptaków, czy rzadkich roślin, które można odwiedzać i obserwować.

Warto włączać uczniów i dorosłych do działań. Edukacja partycypacyjna, w której ludzie nie są tylko biernymi odbiorcami, lecz aktywnymi uczestnikami, jest najskuteczniejsza. Zielony Wolontariat w Olsztynie: To pomysł wart zrealizowania! Organizowanie regularnych akcji sadzenia roślin, pielęgnacji łąk kwietnych, budowania prostych siedlisk dla owadów, czy sprzątania terenów zielonych z udziałem mieszkańców. To buduje poczucie wspólnoty, odpowiedzialności i bezpośredniego wpływu na otoczenie. Zamiast tylko wykładów, możliwe jest organizowanie warsztatów, gdzie uczestnicy mogą samodzielnie przygotowywać mieszanki nasion na łąki kwietne, rozpoznawać gatunki roślin i owadów, czy uczyć się, jak stworzyć prosty ogród przyjazny naturze. To tego nadaje się całe Kortowo jako jedna, wielka, zielona kasa. Kolejną możliwością jest włączanie tematyki bioróżnorodności do programów nauczania poprzez praktyczne projekty terenowe, np. zakładanie szkolnych ogródków zapylaczy, obserwacje ptaków czy monitorowanie lokalnych rzek.

Chcę podkreślić potencjalnie ważną rolę uniwersytetu w Olsztynie. Samo Kortowo to idealne miejsce na wypracowywania i pokazywania dobrych praktyk. Ale ten potencjał trzeba wypełnić konkretnymi działaniami. Teren Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie jest niejako naturalnym miejskim laboratorium. Tworzenie tu wzorcowych łąk kwietnych, siedlisk dla owadów, stosowanie zrównoważonego zarządzania zielenią (w tym wykorzystywanie owiec do utrzymania łąk kwietnych) i otwarte udostępnianie tych rozwiązań mieszkańcom miasta, to możliwe rozwiązania. Organizowanie przez uniwersytet cyklicznych warsztatów (np. "Jak założyć i utrzymać łąkę kwietną?", "Rozpoznawanie roślin z trawnika miejskiego", "Rozpoznawanie owadzich zapylaczy", "Zrównoważone zarządzanie ogrodem") i dni otwartych, gdzie eksperci z uczelni dzielą się wiedzą, to kolejny pomysł wart przemyślenia. Uniwersytet może służyć jako centrum wiedzy dla samorządowców, architektów krajobrazu, czy firm zajmujących się zielenią miejską, szkoląc ich w zakresie nowoczesnych, proekologicznych rozwiązań.

Dobrą edukacyjną praktyką może być  pokazywanie (nazywanie ich nazwami naukowymi jak i regionalnymi i pospolitymi) konkretnych gatunków roślin i zwierząt. Ludzie łatwiej angażują się, kiedy mogą zidentyfikować, nazwać i poznać "bohaterów" bioróżnorodności miejskiej.

Edukacja w zakresie bioróżnorodności to proces ciągły, to edukacja przez całe życie. Nie jest to jednorazowa lekcja, lecz styl życia i sposób myślenia, który powinien być rozwijany od dzieciństwa po wiek dojrzały. W Olsztynie, dzięki zaangażowaniu uniwersytetu i mieszkańców, można stworzyć wzorcowy system, który będzie inspirował inne miasta. Przynajmniej te warmińskie i mazurskie.

Podsumujmy te przemyślenia na temat koegzystencji z naturą i bioróżnorodnością. Skondensuję to w kilka kluczowych punktów, łącząc perspektywę ekologa, filozofa przyrody i popularyzatora nauki.

Człowiek jako część natury - koegzystencja zamiast walki

Jesteśmy integralną częścią biosfery, a nie jej zewnętrznym obserwatorem czy władcą. Nasze istnienie i dobrobyt zależą od zdrowia ekosystemów, które dostarczają nam niezbędnych usług (powietrze, woda, żywność). Próba dominacji nad naturą jest autodestrukcyjna. Zamiast z nią walczyć, powinniśmy dążyć do mądrej koegzystencji, opartej na zrozumieniu procesów ekologicznych. Przykład łąk kwietnych w miastach doskonale ilustruje tę zmianę – z monokultury trawników przechodzimy na zróżnicowane ekosystemy, które służą zarówno ludziom, jak i przyrodzie.

Mity ekologiczne - kleszcze, komary i rola koszenia

Częste koszenie trawników nie eliminuje kleszczy czy komarów, a jedynie zubaża bioróżnorodność. Obecność kleszczy zależy przede wszystkim od dostępności żywicieli oraz braku ich naturalnych wrogów. Komary potrzebują do rozwoju kałuż i niewielkich, okresowych zbiorników wody stojącej. W obu przypadkach, zwiększona bioróżnorodność może paradoksalnie pomóc w naturalnej kontroli populacji tych owadów.

Skuteczne wspieranie bioróżnorodności to coś więcej niż tylko hotele dla owadów

Hotele dla owadów są symbolicznie ważne i mogą mieć wartość edukacyjną, ale ich skuteczność jest ograniczona do niewielu gatunków. Prawdziwa ochrona owadów pożytecznych wymaga kompleksowego podejścia: 1. Tworzenia różnorodnych siedlisk. Większość pszczół samotnic gniazduje w ziemi – kluczowe są niezagospodarowane skarpy gliniane i piaszczyste. Należy również zostawiać suche łodygi bylin i martwe drewno. 2. Zapewnienie ciągłej bazy pokarmowej. Priorytetem są rodzime gatunki roślin kwitnących (w tym "chwasty"), które zapewniają nektar i pyłek przez cały sezon. 3.  Pestycydy są śmiertelne dla owadów i niszczą ich siedliska.4. Częste koszenie uniemożliwia przeżycie stadiów larwalnych wielu zapylaczy. 

Edukacja w zakresie bioróżnorodności

Najskuteczniejsza edukacja to ta przez pokazywanie dobrych praktyk i aktywne włączanie ludzi. Zamiast samych pogadanek twórzmy miejsca demonstracyjne: łąki kwietne, ogrody deszczowe, czy skrzyżowania w Olsztynie, gdzie każdy może zobaczyć i dotknąć pozytywnych zmian. Organizujmy zielony wolontariat i warsztaty praktyczne. Angażujmy uczniów i dorosłych w sadzenie, pielęgnację i rozpoznawanie gatunków. Wykorzystajmy potencjał uniwersytetu w Olsztynie jako wzorcowego kampusu i centrum wiedzy dla mieszkańców i lokalnych władz. Uczmy o konkretnych gatunkach. Pokazując ich historię, rolę i wzajemne powiązania, łatwiej budować świadomość i zaangażowanie.

Ile z tego uda się zrealizować w Kortowie? I kiedy? To pytania otwarte lecz niezwykle ważne. Po wspomnianej debacie pojawił się pewien optymizm i nadzieja na szybkie wdrażanie przynajmniej niektórych pomysłów. 

23.07.2025

Myśli uliczne, uczesane i te od AI – czyli jedno słowo napisane na murze

Czy namawiać do czytania, zwłaszcza młode pokolenie? Czytanie bez wątpienia rozwija, ale ważne jest co się czyta. Żyjemy w kulturze piśmiennej, otaczają nas litery ze wszystkich stron. Nie tylko w książkach i gazetach. I nie tylko na ekranach telefonów czy tabletów. Gdzie nie spojrzymy, nawet na ulicy, tam są słowa, które możemy czytać. Nic tylko się cieszyć, bo przed czytelniczą lekturą uczniowie nie skryją się nawet w czasie wakacji. 

Zainspirowany książką „Przenikanie umysłów” Aleksandry Przegalińskiej i Tamilli Triantoro zatrzymam się na chwilę nad przenikaniem myśli ulicznych, myśli uczesanych i myśli sztucznej inteligencji. Umysł Homo sapiens, napis na murze jako element intraspołeczności (mózgu konektywnego, zbiorowego) oraz „umysłu” sztucznej inteligencji. Niczym poszerzony pomysł kolektywów myślowych Ludwika Flecka. 

Oto co wyszło ze spotkania napisu na płocie, mojego pomysłu i słownej aktywności Gemini. Na płotach i murach często można spotkać podobnie wulgarnie zapisane wyznania. Jak zinterpretować najczęściej spotykane „jebać”? Tak, jak to na złączonym niżej zdjęciu?

No dobrze, to bierzemy na tapetę ten powszechny i chropowaty, acz kultowy napis na płocie! Z pozoru to tylko prosta, wulgarna fraza, która sprawiłaby, że babcia złapałaby się za serce, nauczyciel załamywałby ręce, a ksiądz z ambony grzmiałby o upadku moralnym. Ale czy na pewno? Ja tam widzę głębszą filozofię, wręcz poezję!

"Jebać" na płocie, czyli wyznanie z gatunku love-hate

Wyobraźmy sobie anonimowego artystę, który pewnego pięknego, acz pewnie frustrującego wieczoru (wszak wieczorami odwaga tanieje), chwyta za spray. Co nim kieruje? Gniew? Bezradność? A może skrywana tęsknota za czymś wielkim, odległym i nieosiągalnym? Tak, tak! To nie jest zwykłe przekleństwo, to manifestacja uczuć, które aż kipią i szukają ujścia. Autor pewnie ma w sobie tyle miłości, nienawiści, nadziei i rozczarowań, że żaden słownik języka polskiego (przynajmniej ten w jego umyśle) nie jest w stanie tego pomieścić. I co wtedy robi prosty człowiek, gdy serce mu pęka, a słów brakuje? Sięga po najbardziej dosadny, najbardziej pierwotny wyraz, jaki zna. "Jebać". I kropka.

Gdzieś na płocie, w małym miasteczku, widziane z pociągu.
Wyraz mocno zaakcentowanej tęsknoty za bliskością?

Bezradność czy poezja?

Przecież to jest wyraz czystej, niczym nieskrępowanej bezradności w nazywaniu emocji (nie mówiąc o wyrażaniu składnie sformułowanych myśli). Wyobraźcie sobie tego człowieka, który chce światu powiedzieć: "Moje uczucia są tak ogromne, tak intensywne, że żadne 'kocham', 'nienawidzę', 'jestem zły' nie oddaje tego, co czuję! Nie mam finezji Mickiewicza, ani talentu Norwida, więc rzucam wam to słowo-wytrych, które ma w sobie i gniew, i rozpacz, i chęć sprawczego działania!". Bo przecież to "jebać" to nie tylko nienawiść, to również rozpaczliwa potrzeba zmiany, chęć rozładowania tego napięcia, które drzemie gdzieś głęboko. Brakuje pomysłu, co zrobić? Brakuje strategii, planu działania? No to przynajmniej wyrzućmy to z siebie w tak ekspresyjny sposób, by nikt nie miał wątpliwości, że coś jest na rzeczy!

Credo życiowe na widoku

A na koniec najważniejsze: ten napis na płocie to nie jest zwykły akt wandalizmu. To jest publiczne wyznanie wiary, prawdziwe credo życiowe! To deklaracja przynależności do pewnej grupy społecznej, która rozumie ten język prostych (a chciałoby się napisać – prostackich), acz cholernie mocnych emocji. To swoisty drogowskaz dla innych, którzy też mają dość, którzy też czują, że świat jest trochę "zjebany", a słowa eleganckie są zbyt słabe, by to wyrazić. To także wyraz strachu i obaw, że świat jest groźny, niezrozumiały i nic tylko „jebać”. Znaczy piąchą bić.

Więc następnym razem, gdy zobaczysz takie graffiti, nie oburzaj się. Zastanów się. Może to tylko niezrozumiany poeta, który w akcie desperacji próbuje nam coś przekazać o stanie swojej duszy i kondycji społeczeństwa. Albo po prostu ktoś, kto miał zły dzień i bardzo, bardzo chciał to zakomunikować światu (nie miał kto go wysłuchać?). Czego chcieć więcej od komunikatu?

Kontynuując tę arcyciekawą analizę ulicznej poezji, nie sposób nie zadać sobie kluczowego pytania: kogo tak naprawdę "kocha" ten nasz anonimowy artysta? Bo przecież "jebać" to nie tylko nienawiść, to również swoista, wulgarna miłość, pożądanie, a może nawet skrywana fascynacja tym, co tak oburza.

Kto jest adresatem tej "miłości"?

Czy to uczucie skierowane jest do konkretnej kobiety? Może to list miłosny, który poszedł w złym kierunku, bo zamiast kwiatów i serduszek, pojawił się brutalny okrzyk namiętności, która z braku lepszego słownictwa, wyraża się w ten sposób? "Jebać cię, kochanie" – brzmi to sprzecznie, ale czyż nie taka jest ludzka natura? Kochać, pragnąć cieleśnie, a jednocześnie nienawidzić za to, że nie można mieć, albo że jest się tak cholernie bezradnym w wyrażaniu tych skomplikowanych emocji?

A może to nasza kochana Policja jest obiektem westchnień? W końcu kto jak kto, ale mundurowi potrafią wzbudzić silne emocje. Od nienawiści po cichy podziw za trudną służbę (tylko nikt się do tego nie przyzna na głos). A może to taka pokrętna forma wyznania "tęsknię za tobą, bo dajesz mi adrenalinę, ścigając mnie"?

Albo adresatem są wszyscy inni ludzie? Ci, którzy mają lepsze słownictwo, lepsze życie, mniej frustracji. Taka zbiorowa deklaracja: "Jebać was wszystkich, bo jesteście lepsi w wyrażaniu uczuć i macie poukładane!". To wyraz buntu przeciwko normom społecznym i jednocześnie pragnienie bycia zauważonym, usłyszanym, nawet jeśli sposób jest, delikatnie mówiąc, niekonwencjonalny.

Samonienawiść i ukryty żal do szkoły

Ale co, jeśli autor tego płotowego arcydzieła, w głębi duszy nienawidzi samego siebie? Nienawidzi swojej niemocy, swojej bezradności w wyrażaniu uczuć, tej niemożności ubrania złożonych emocji w coś więcej niż tylko jedno, dosadne słowo. Wtedy to "jebać" staje się tragicznym krzykiem rozpaczy, autoagresją językową, która ma rozładować wewnętrzne napięcie. Jakby mówił: "Jebać moją głupotę, że nie potrafię powiedzieć, co czuję!".

I tu dochodzimy do sedna. Może ten wulgarny napis to tak naprawdę ukryta tęsknota za edukacją? Żal, że w szkole, na lekcjach polskiego, nikt nie nauczył go, jak pięknie i elokwentnie wyrażać swoje uczucia. Że nie było przedmiotu "Sztuka nazywania emocji bez użycia wulgaryzmów". I teraz, stojąc przed płotem z puszką sprayu lub pędzlem i puszką farby, jedynym narzędziem, jakim dysponuje, jest ten jeden, uniwersalny okrzyk. Wtedy to "jebać" staje się żalem za utraconymi lekcjami z wrażliwości, za niewykorzystanymi szansami na stanie się subtelniejszym człowiekiem. Prawdziwa tragedia, moi drodzy!

Więc, biorąc pod uwagę te wszystkie teorie, co myślicie – kogo tak naprawdę "kocha" ten anonimowy poeta? I czy faktycznie w jego "dziele" kryje się żal za niewykorzystaną szansą na poetyckie życie?

Pora na rozważenie kontekstu społecznego analizowanego słowa. Jest to bardzo wulgarne słowo w języku polskim, należące do kategorii przekleństw i wulgaryzmów. Jego pierwotne znaczenie jest związane z aktem seksualnym, ale w języku potocznym nabiera wielu innych konotacji, często wyrażających silne negatywne emocje.

Kontekst społeczny:

  • Ekspresja silnych emocji: Słowo "jebać" jest często używane do wyrażenia złości, frustracji, pogardy, lekceważenia, oburzenia, a nawet rozczarowania. Może być rzucone w gniewie jako wyraz bezsilności lub agresji słownej.
  • Obraza i atak: Bezpośrednie użycie tego słowa w stosunku do osoby lub grupy jest traktowane jako ciężka obraza, często mająca na celu poniżenie, zdyskredytowanie lub sprowokowanie konfliktu.
  • Protest i bunt: W kontekstach protestów społecznych, manifestacji czy graffiti, "jebać" może być używane jako okrzyk buntu przeciwko władzy, systemowi, konkretnej instytucji czy osobie, wyrażający skrajne niezadowolenie i sprzeciw.
  • Wzmocnienie wypowiedzi: Czasami, zwłaszcza w mowie potocznej wśród znajomych, słowo to może służyć jako wzmocnienie wypowiedzi, nadające jej bardziej ekspresyjny, dosadny charakter, np. "jebać to wszystko" w znaczeniu "mam tego dość".
  • "Brutalna szczerość": W niektórych kręgach, zwłaszcza młodzieżowych lub subkulturowych, użycie wulgaryzmów, może być postrzegane jako wyraz autentyczności, "brutalnej szczerości" i odrzucenia konwencjonalnych norm językowych.
  • Dekompozycja i nihilizm: W niektórych kontekstach artystycznych (np. teksty piosenek, poezja alternatywna) lub filozoficznych, wulgaryzmy mogą być używane do oddania poczucia dekompozycji, nihilizmu, odrzucenia wartości czy rozczarowania światem.
  • Kontekst płciowy: Należy pamiętać, że pierwotne, seksualne znaczenie sprawia, że w niektórych użyciach, zwłaszcza w odniesieniu do kobiet, może mieć ono dodatkowo silny, seksistowski i mizoginistyczny wydźwięk.

Wniosek: Słowo "jebać" jest jednym z najbardziej kontrowersyjnych i "mocnych" słów w języku polskim. Jego użycie zawsze niesie ze sobą silny ładunek emocjonalny i jest prawie zawsze odbierane negatywnie w oficjalnych, formalnych lub grzecznych kontekstach. W kontekście felietonu humorystycznego o napisie na płocie, jego obecność może być punktem wyjścia do analizy absurdu, ironii, czy też jako element prowokacyjny, budujący komizm sytuacyjny.

PS. O samej książce „Przenikanie umysłów” napiszę obszerniej innym razem,. Właśnie ją czytam 

22.07.2025

Oda do radości i flaga Unii Europejskie czyli rozważania o wartościach

Zdjęcie obrazu z galerii sztuki współczesnej w Warszawie.
 

Nauka nie dzieje się w próżni lecz w konkretnej przestrzeni społecznej i kulturowej. Myśli naukowców w jakimś stopniu uzależnione są także od tego, co dzieje się wokół. Dlatego dzisiejszy wpis będzie o strachu, wartościach i źródłach symboli europejskich. A tekst ilustruje dzieło malarskie, pokazywane w warszawskiej galerii sztuki jakiś czas temu.

Dlaczego w roku 2025 w Polsce boję się chodzić w koszulce z flagą Unii Europejskiej? Przecież Polska jest członkiem Unii Europejskie, więc są to symbole nasze, oficjalne. Żadne podziemne, żadne nielegalne. Jednak za sprawą agresywnych kiboli i nacjonalistów niektóre symbole stały się pretekstem do agresji i to nie tylko słownych. Dlatego się obawiam a agresji osobiście doświadczam na sobie. Ta nienawiść do Unii i jej symboli jest już od dłuższego czasu podsycana w różnych źródłach. Bazuje na kłamstwach i fake newsach. Najbardziej smuci mniej niechęć i nienawiść generowana poprzez ludzi z kręgów katolickich, kościelnych. I to jest tym bardziej niezrozumiałe. Dlaczego środowiska nacjonalistyczne tak łatwo przejmują antyeuropejską narrację z kremla? Dlaczego stają się dywersyjną piątą kolumną w naszym kraju? Na te pytania warto szukać odpowiedzi, ale to już inna opowieść, na inną okazję.

Jakie wartości niesie dla mnie Unia Europejska? Czasem spotykamy się by na placach i ulicach, przy różnych ważnych uroczystościach i okazjach śpiewać Odę do Radości, hymn UE. Wspólna melodia, różne języki, ta sama treść choć wyrażona w  różnych językach europejskich. Znakomicie oddaje to różnorodność narodową i kulturową zjednoczonej Europy. Geneza Ody sięga wieku XVIII i wiązała się z nadziejami lepszej przyszłości po wojnach cesarzy (czytaj więcej o Odzie do Radości). Bycie Europejczykiem nie wyklucza bycie Polakiem czy Warmiakiem. To się znakomicie dopełnia w harmonijną całość. Regionalnie czuję się Warmiakiem, narodowo czuję się Polakiem, kulturowo czuję się Europejczykiem (wszędzie w Europie czuję się u siebie w domu). A w wartościach nadrzędnych czuję się człowiekiem o wartościach chrześcijańskich. Patriotyzm nie polega na nienawiści do innych i na budowaniu murów. Tym bardziej wartości chrześcijańskie otwierają się na różnorodność ludzką znajdują urzeczywistnienie w wartościach europejskich.  

Coś ważnego nas łączy, i to nie tylko od 1957 roku. Łączą nas Europejczyków, wartości, współpraca, akceptacja, przedsiębiorczość, dialog, synergia, dotrzymywanie umów i zobowiązań. Tym jest Unia Europejska. I wiem, że nie wszyscy te wartości podzielają. Stąd dystans a czasem i wrogość różnych środowisk. Tylko czy jest  uświadamiana ta wrogość i jej źródła? 

UE inspiruje do tego, że jest możliwe życie w pokoju. Wielkim ważnym sukcesem UE jest to, że w jej granicach nie było żadnych konfliktów zbrojnych. Okazuje się, że potrafimy żyć bez niszczącej agresji i wojen. Różnice poglądów i pomysłów rozstrzygane są pokojowymi metodami. Ta ogromna wartość inspiruje inne narody świata i sprawia, że więcej krajów chce się przyłączyć do Unii Europejskiej. Warto tu przypomnieć, że pierwszą ważną innowacją ludzkości było  zmniejszenie agresji plemiennej i współpraca. To umożliwiło powstanie większych struktur i wielki postęp technologiczny i cywilizacyjny. Tak, umiejętność współpracy nie tylko indywidualnej ale i grupowej, to wielki wynalazek Homo sapiens, dzięki któremu istniejemy w tak rozwiniętej cywilizacyjnie formie. Agresja zawsze była a Homo sapiens od początku był bardzo agresywnym gatunkiem, Teraz w postaci ONZ i Unii Europejskiej, uczyniliśmy krok kolejny. Bardzo znaczący.

Jestem Warmiakiem, Polakiem. Europejczykiem, Człowiekiem, to się nie wyklucza, to się w sobie zawiera.

Ostatnie lata, także w Europie to narastająca fala ksenofobii (być może generowana jest przez strach przed szybko zachodzącymi zmianami). Zwiększa się przyzwolenie dla  autorytaryzmu, nastaje czas brunatnych cesarzy. Takie czasy pamiętamy z historii, w Europie już kilka razy bywały czasy autorytarnych cesarzy i carów. Wtedy był to czas wojen, rozlewu krwi, wielkich zniszczeń. Dla Polski był to czas wojen i rozbiorów. Unia Europejska jest symbolem pokoju i współpracy. Autorytarnym tyranom bardzo przeszkadza, stąd ta antyeuropejska nagonka i hybrydowa wojna z wartościami i krajami europejskimi.

Wzrasta publiczny egoizm i przemoc. Dla mnie ciągle Unia Europejska brzmi dumnie i z dumą nosze jej symbole. Co w niczym nie umniejsza symbolom Polski czy symbolom chrześcijańskim. Na co dzień spotkam dużo antyunijność sloganów a „ciemny lud” (odwołując się do określeń cynicznych polityków prawicy) to kupuje i się cieszy. I to jest smutne, bardzo smutne, bo nieustannie podsycana słowna nienawiść i agresja owocuje fizyczną przemocą i wspiera różne prawicowe grupy faszystowski i rasistowskie.

Ważne są ideały i wartości, dlatego przypomnę na koniec genezę i symbolikę Unii Europejskiej, wyrażone we fladze.

Flaga Unii Europejskiej została zaprojektowana w 1955 roku przez Arsène Heitza, francuskiego artystę i grafika, na zlecenie Rady Europy (organizacji niezwiązanej bezpośrednio z Unią Europejską, choć działającej na rzecz jedności kontynentu). W 1986 roku flaga została przyjęta przez Unię Europejską.

Interpretacja symboliki flagi, która jest dość popularna, szczególnie wśród katolików wiąże się z elementami chrześcijańskimi. Kolor niebieski i liczba 12 gwiazd są silnie związane z symboliką maryjną:

  • Kolor niebieski: W tradycji chrześcijańskiej jest to kolor Matki Boskiej, symbolizujący jej niepokalane poczęcie, czystość i niebiańską naturę.
  • Liczba 12 gwiazd: Jest to liczba symbolizująca pełnię, doskonałość i jedność. W Apokalipsie św. Jana (12:1) pojawia się wizja "Niewiasty obleczonej w słońce, z księżycem pod stopami, a na jej głowie wieniec z dwunastu gwiazd". Niewiasta ta jest często utożsamiana z Matką Bożą.

Jednak oficjalne wyjaśnienie symboliki flagi jest inne. Według oficjalnych źródeł, symbolika flagi wygląda następująco:

  • Koło: Reprezentuje jedność, solidarność i harmonię między narodami Europy (koło jest także figurą idealną, dlatego m.in. Mikołaj Kopernik swój układ heliocentryczny [przedstawił z kolistymi orbitami planet).
  • 12 gwiazd: Nie odnosi się do liczby państw członkowskich. Jest to symbol doskonałości, pełni i jedności. Liczba 12 jest niezmienna, niezależnie od liczby państw, które przystępują do Unii.
  • Kolor niebieski: Symbolizuje niebo, prawdę, spokój i jedność.

Twórca flagi, Arsène Heitz, był katolikiem i inspirował się symboliką maryjną. W późniejszym okresie, w wywiadzie udzielonym w 2004 roku, sam potwierdził, że inspiracją była dla niego wizja Niewiasty z Apokalipsy św. Jana. Mimo to, oficjalna interpretacja symboliki, zatwierdzona przez Radę Europy i Unię Europejską, jest bardziej uniwersalna i świecka, by nie wykluczać żadnej grupy wyznaniowej.

Podsumowując, chociaż intencje twórcy były z pewnością religijne, oficjalne znaczenie flagi jest świeckie i uniwersalne. Mówi o jedności, solidarności i harmonii, a nie o symbolach religijnych. Ale ja, i pewnie wielu chrześcijan, w symbolice flagi UE dostrzegam także coś więcej. 

„Pierwotny projekt Heitza przedstawiał piętnaście pięcioramiennych gwiazd na niebieskim tle. Inspiracją dla tego projektu był dla rysownika znany w sztuce chrześcijańskiej motyw wieńca gwiazd nad głową Maryi Panny, będący odniesieniem do Niewiasty obleczonej w słońce z Apokalipsy. Wspomnieć należy, iż w 1953, a więc w czasie prac nad projektem flagi, Rada Europy ufundowała witraż dla Katedry Najświętszej Marii Panny w Strasburgu, na którym widnieje wieniec dwunastu gwiazd. Heitz, jako gorliwy katolik, wyznał przed śmiercią, iż pomysł umieszczenia dwunastu gwiazd maryjnych zaczerpnął z wizerunku widniejącego na Cudownym Medaliku znanym z paryskich objawień św. Katarzynie Labouré. (Wikipedia, dostęp 20 lipca 2025).

Unia Europejska powstała po niszczącej Europę wojnie i strasznym ludobójstwie. Jest wartością, o która trzeba nieustannie zabiegać. I wyjaśniać. Irracjonalny strach przed zmieniającym się światem (niezależnym od Europy, w tym globalne zmiany klimatu, postęp technologiczny i automatyzacja i sztuczna inteligencja). Jest zbyt duża wartością by tak łatwa ją zaprzepaścić w tych niespokojnych czasach. By zaistniało zło, wystarczy niewiele, wystarczy siedzieć cicho i nic nie robić. W takich czasach nawet naukowiec musi wyjrzeć ze swojego laboratorium, ze swoich ksiąg i analiz, i zabrać głos. I to nie raz i nie dwa razy. Nie istniejemy w izolacji od świata.

19.07.2025

Przeklęty nadmiar i niewysiedziane smocze jajo

Grafika wygenerowana do tematu tekstu przez Copilot. 19 lipca 2025. 
 

Urlop. To słowo, które od zawsze kojarzyło mi się z czasem nadrabiania zaległości, realizowania odłożonych na później marzeń i małych lub wielkich planów. Pamiętam, jak planowałem do połowy lipca "wysiedzieć jajo smoka" czyli przetestować i nauczyć się jednego i obiecującego programu AI, kluczowego narzędzia, które miało zrewolucjonizować moje dydaktyczne życie. Miało mi ułatwić przygotowanie zajęć w nowej formule. Miałem w głowie obraz, jak z łatwością tworzę idealne materiały na nowy semestr, a moi studenci pracują z sensem i efektywnie.

Okazja była idealna. Darmowy dostęp do programu, o którym dowiedziałem się w czasie konferencji Ideatorium. Rozmowa i wstępny rekonesans uświadomiły mi, że samo narzędzie to nie wszystko. Potrzebowałem odpowiednio przygotowanych "materiałów wsadowych" – danych, na podstawie których powstałyby dobrze i z sensem przygotowane zadania i testy dla studentów. Testy, które sprawdzałyby rozumienie a nie tylko „wiem, że…”. Narzędzie wydaje się dobre do przygotowania wartościowych materiałów dydaktycznych z sensownym ocenianiem kształtującym. Przygotowanie materiałów wsadowych do konkretnego przedmiotu wymagało jednak czasu i wysiłku, a ten, jak na ironię, w urlopowym planie był towarem deficytowym. Mimo że kalendarz wydawał się pusty, szybko wypełnił się setką innych, pilnych i mniej pilnych spraw. Odpoczynkiem również.

W efekcie okno darmowego dostępu zamknęło się, a ja zostałem z poczuciem niewykorzystanej szansy. Smocze jajo pozostało zimne i nieprzeznaczone do wyklucia (nie będę miał więc magicznego smoka sztucznej inteligencji, który da mi niezwykłą moc). Teraz, jeśli będę chciał spróbować ponownie, będę musiał zapłacić. Nic jednak nie jest stracone na zawsze, ale niewykorzystana szansa ma swoją cenę, nie tylko w pieniądzach, ale i w poczuciu, że można było zrobić coś lepiej i szybciej.

To była moja mała porażka. A życie każdego nauczyciela, każdego edukatora, składa się z takich małych porażek i małych zwycięstw, z otwierających się i zamykających okien czasowych. Czasem wydaje nam się, że otacza nas nieskończona obfitość możliwości i narzędzi. Dziesiątki darmowych programów, niezliczone kanały na YouTube z poradnikami, setki kursów online. To klątwa nadmiaru, która towarzyszy nam od wczesnych lat z pilotem w ręku i telewizorem, gdzie skrolowaliśmy kanał po kanale, nie zatrzymując się na niczym na dłużej niż kilka sekund. Dziś robimy to samo, tylko z telefonem w ręku i mediami społecznościowymi.

Wszędzie otaczają nas możliwości, ale ten nadmiar zamiast inspirować, często nas paraliżuje. Chcielibyśmy chwycić wszystkie sroki za ogon, ale w rezultacie żadnej nie łapiemy. Zamiast skupić się na jednym celu i osiągnąć go, skaczemy z kwiatka na kwiatek, gubiąc cenną energię i czas. Zamiast dobrze opanować jedno narzędzie, ślizgamy się powierzchownie po wielu. 

Ta refleksja nie jest powodem do smutku. Wręcz przeciwnie. To przypomnienie, że nie ma jednej, cudownej recepty, jednego cudownego narzędzia, które załatwi wszystko za nas, szybko i bez wysiłku. Nie ma jednego cudownego i wszystkomogącego smoka, nawet AI, którego można łatwo wysiedzieć z jaja i wyhodować. Każda wartość wymaga pracy, potu i zaangażowania. Wymaga inwestycji, która zaowocuje dopiero później.

Moja mała, edukacyjna porażka nauczyła mnie, że czasami mniej znaczy więcej. Zamiast szukać idealnego narzędzia, które rozwiąże wszystkie problemy, warto skupić się na tym, co już mamy i co możemy zrobić teraz, w danym momencie. Zrobić to dobrze, z sercem i zaangażowaniem. Nie musimy łapać wszystkich okazji, które pojawiają się na naszej drodze. Wystarczy, że wybierzemy te, które są dla nas naprawdę ważne i poświęcimy im naszą uwagę. To one pozwolą nam zrealizować nasze cele. Tylko jak wybrać w takim nadmiarze dobrych i lepszych narzędzi? Gdy czas pogania? Gdy to kusi i to nęci? Przekleństwo nadmiaru… 

A prawdziwa twórczość rodzi się w ciszy i niedostatku. Tworzyć powoli samemu czy kusić się gotowymi ponoć rewelacyjnymi narzędziami? Trzeba zapewne znaleźć harmonię w tych alternatywach, korzystając i z jednego, i z drugiego. I ja poszukuje tej harmonii... malując butelki. Z dala od gwaru świata, wypełnionego nadmiarem. A te butelki to efekt szybkiej i nadmiarowej konsumpcji towarów jednorazowego użytku. Po tej konsumpcji zostaje wiele niepotrzebnych opakowań. Malując je, próbuję nadać im nową wartość i nowe życie. Nową użyteczność. 

18.07.2025

Mylenie epok, mylenie przekazów czyli o tym, dlaczego tak wiele naszych prezentacji jest skazanych na porażkę




Wyobraź sobie kogoś w dresie na balu karnawałowym. To przecież nie samo ubranie jest dysonansem lecz niedostosowanie ubioru do sytuacji. Na nic wysiłki w kupieniu lepszego dresu. Bo przecież nie o to tu chodzi. Dres jest znakomity do aktywności sportowej. Ale na bal trzeba włożyć coś innego, bardziej stosownego i eleganckiego.

Mówienie i słuchanie to moja codzienność, zarówno na wykładach i konferencjach, jak i podczas webinariów czy spotkań online. Od lat zastanawiam się także, jak mówić i prezentować, było to przyjemne dla słuchaczy i efektywne w przekazie. Słucham, patrzę, sam referuję i uczę studentów sztuki prezentacji. I często zastanawiam się dlaczego tak dużo spotykam nudnych i nieefektywnych wystąpień publicznych. Nawet w zawodzie, opartym na komunikacji, nawet w edukacji.

Gdy myślimy o nieefektywnych prezentacjach, pierwsze skojarzenia to nudne slajdy, mówca wpatrzony w ekran i monotonia mówienia. Przyczyny upatrujemy w braku umiejętności, lenistwie czy tremie. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Przecież, jeśli ktoś chce, może nauczyć się dobrych praktyk. Główna przyczyna musi leżeć głębiej, a ja niedawno zdałem sobie z niej sprawę.

Prawdziwy problem z nieadekwatnymi prezentacjami publicznymi leży w myleniu epok komunikacji: przenoszeniu zasad kultury pisma do kultury słowa, a teraz, wchodzeniu w erę postpiśmienną, która grozi nowymi formami nieporozumień i nieefektywnymi prezentacjami. Grozi, nawiązując do przykładu z początku niniejszego tekstu, zakładaniem fraka na spotkanie biznesowe w kawiarni.

Przez wieki, ba tysiąclecia, żyliśmy i komunikowaliśmy się w kultura oralnej. Tylko słowo mówione, w krótkich i długich formach. Sztuka oratorska doskonalona była w Starożytności i doczekała się wielu poradników. Wypracowała dobre wzorce. By utrwalić przekaz, używano powtórzeń, rymów, prostych, łatwych do zapamiętania struktur. Mówca był jak performer — dostosowywał się do publiczności, reagował na jej nastroje, tworzył z nią relację. Tak dojrzewała ustna sztuka opowiadania, która w wielu miejscach przetrwała i dalej spełnia swoją rolę. Dziś, podczas typowego wykładu czy prezentacji, to czasem wszystko zanika. Mówimy w obecności słuchaczy, ale nie do nich. Czytamy zamiast mówić.

Gdy pojawiło się pismo, to zaczęły się zmieniać także i formy wystąpień publicznych. Linearne pismo umożliwia dopracowanie wystąpienia przed samym wystąpieniem ustnym. Można poprawiać i szlifować. I jednocześnie łatwiej zapamiętać cały wywód, bo można go zapisać, utrwalić. Kusi by odczytać. Tak kultura pisma zaczęła przekształcać wystąpienia ustne i sprawiać, że słuchacze zaczęli się nudzić. Bo odczyt dla analfabetów ma jeszcze sens. Ale czytać książki czy artykuły dla umiejących czytać? Przecież mogą przeczytać samodzielnie, we własnym tempie. Chyba, że potrafi się dobrze wykorzystać intonację głosu, tak jak robią to dobrzy aktorzy.

Wynalezienie druku i upowszechnienie pisma zmieniło zasady gry i formy wystąpień ustnych. Część z nich nazywano nawet odczytami czyli publicznym czytaniem tekstów. Tekst stał się nośnikiem trwałej i precyzyjnej informacji. Wymagał linearności, logicznej struktury i eliminacji "niepotrzebnych" dygresji czy powtórzeń. To była rewolucja dla nauki i administracji. Niestety, te zasady zaczęliśmy przenosić na grunt wypowiedzi ustnej. Zarówno kultura słowa, jak i pisma, są nieocenione w przestrzeni akademickiej – pod warunkiem, że wiemy, której kiedy użyć. Gorzej, gdy są mylone te formy i zakładamy dresy na bal noworoczny. Zmierzam do tego, że obie kultury jak najbardziej trzeba wykorzystywać np. w przestrzeniach naukowych i akademickich. Jednak należy trafnie wybierać kanały komunikacji i formy przekazywania treści. W zależności od sytuacji i lokalnego kontekstu miejsca i czasu.

Typowa, nieefektywna prezentacja to nic innego jak tekst pisany, który próbuje udawać mowę. Nasiliło się to w epoce cyfrowej, gdy zamiast ręcznie pisać kredą na tablicy (jest wolne i długo trwa, męczy piszącego) można było wyświetlać najpierw przezrocza a potem slajdy w prezentacjach multimedialnych. Zaczął królować przysłowiowy Power Point. Na dodatek slajdy można było ozdobić grafikami, animacjami i ładnymi zdjęciami. Ale kusi także by zamieścić dużo tekstu. I wtedy prelegent zaczyna czytać slajdy…. Czasem nawet nie z monitora tylko z ekranu, odwrócony tyłem do publiczności. Ewidentne pomylenie i pomieszanie form ustnych i piśmiennych.

Kultura pisma przeniknęła do wypowiedzi ustnych i została wzmocniona technologią komputerową. Oczywiście, jest dużo dobrych wystąpień publicznych, krótkich referatów i długich wykładów ze znakomicie dobranym wsparciem prezentacji multimedialnej, wzmacniającej całą wypowiedź i przekaz. Ale zdarzają się często nudne prezentacje. To nie technologia jest zła. Właśnie z powodu mylenia kanałów komunikacji z różnych epok, dochodzi do błędów, niszczących przekaz. Jakie niefunkcjonalne błędy są najczęstsze? Po pierwsze slajdy przeładowane tekstem. To klasyczne "prezentacyjne karaoke ". Zamiast kluczowych punktów, na ekranie pojawiają się całe akapity i długie zdania. Czasem tekstu jest tak dużo, że litery są zbyt małe by widz mógł samodzielnie odczytać. Prelegent czyta z nich słowo w słowo, a publiczność, zamiast słuchać, próbuje nadążyć z czytaniem. Slajdy przestają być pomocą, a stają się przeszkodą. Po drugie odczytywanie referatów. To plaga, szczególnie w niektórych środowiskach akademickich (humaniści). Mówca zasiada przy stole i odczytuje kilkunastostronicowy tekst, napisany jak artykuł naukowy, bez kontaktu wzrokowego z publicznością. Kiedyś czytał z kartki. Teraz z ekranu monitora lub własnego tabletu. To przykład ignorancji wobec zasad komunikacji oralnej. Taka forma przekazu jest statyczna i uniemożliwia jakąkolwiek interakcję.

Ironia sytuacji polega na tym, że to właśnie humaniści, specjaliści od języka, kultury i komunikacji, często popełniają wspomniane wyżej błędy. Odczytywane z kartki referaty są normą na wielu konferencjach i spotkaniach humanistycznych. To paradoksalne — osoby, które z racji zawodu powinny być liderami w dziedzinie efektywnej komunikacji, popadają w najgorszy z nawyków. Zamiast angażować słuchaczy, tworzą mur formalności, który utrudnia i zniechęca.

Nadchodzi epoka komunikacji, przesyconej technologią i pojawiają się nowe wyzwania. Zagłębiamy się już w epoce postpiśmiennej, gdzie obraz, skrót i szybkość dominują. Memy, wideo, audiobooki, infografiki i narracje wizualne kształtują nasz sposób myślenia. To, co wczoraj było pisane, dziś jest fragmentaryczne, ulotne i przede wszystkim wizualne. Czy to szansa na lepsze prezentacje? Teoretycznie tak. Ale równie dobrze grozi nam kolejna fala nieefektywnych przekazów. Już teraz można zaobserwować nowe błędy, np. nadmiar wizualnego hałasu. Zamiast tekstu, slajdy przepełnione są chaotycznymi obrazkami, ikonami, animacjami, które nie wnoszą nic do treści, a jedynie rozpraszają. Są świadectwem radosnego odkrywania możliwości różnych aplikacji. Pojawia się także skrótowość kosztem sensu. W pogoni za szybkością przekazu, pomijamy kontekst, wyjaśnienia i pogłębioną analizę. Prezentacje stają się serią haseł, z których nie da się wywnioskować spójnej myśli.

Efektywna prezentacja ustna to sztuka, która wymaga świadomości form i epok. Musimy nauczyć się czerpać z każdej z nich to, co najlepsze: interaktywność i zaangażowanie z kultury oralnej, logikę i strukturę z kultury pisma (ale bez przeładowania tekstem) oraz dynamizm i atrakcyjność wizualną z epoki postpiśmiennej. A przede wszystkim być świadomym specyfiki tych różnych kultur. Siła piśmienności objawia się w piśmie, w słowie drukowanych, w tekstach krótszych i dłuższych do samodzielnego czytania. Wtedy to czytelnik indywidualnie decyduje o tempie, pauzach na odpoczynek lub pogłębienie wiedzy z trudniejszego zakresu lub gdy spotka niezrozumiałe terminy. Ma możliwość wielokrotnego czytania. W kulturze oralnej ważny jest bezpośredni kontakt i mówienie do słuchacza wszystkimi dostępnymi kanałami, włącznie z językiem ciała. Kontakt ustny umożliwia dużą interaktywność i szybkie reagowanie. Kultura postpiśmienna ma swoje kanały, które dopiero poznajemy, odkrywamy i oswajamy. Bardziej sprawdza się w mediach elektronicznych i na telefonach komórkowych.

Cóż więc robić? Zastanowić się nad formą spotkania i dobrać do niej najbardziej odpowiedni kanał komunikacji i formę wystąpienia. Czyli tam, gdzie trzeba, to mówić (nawet bez rzutnika multimedialnego), a tam gdzie jest inna okazja – to pisać. A przy jeszcze innych okolicznościach zaproponować wideo-rolkę.

Dopóki będziemy mylić te konwencje (kulturę oralną, piśmienną i postpiśmienną), będziemy skazani na nudne, nieefektywne referaty czy przekazy. Czas, aby mówcy, zrobili rachunek sumienia i odłożyli kartkę, smartfon czy tablet na rzecz autentycznej, angażującej przemowy. A tam, gdzie lepiej to pasuje, po prostu napisali tekst do samodzielnego odczytania.