8.09.2025

O tym, jak ważna jest umiejętność prezentacji

Przykład z jakiejś konferencji i z niezbyt dobrze przygotowaną przestrzenią. Masywna mównica oddziela mówcę od publiczności, niczym zamkowy mur z fosą. Brak podglądu ekranu. Są już mównice z wbudowanym ekranem w pulpit. Znacznie ułatwia prezentowanie i i utrzymywanie kontaktu wzrokowego z publicznością. Stare rozwiązania w nowych warunkach. 


Uczestniczę w różnych konferencjach i spotkaniach na żywo, wiele innych oglądam w mediach.  A samą sztuką (kompetencja, umiejętnością) przemawiania i przedstawiania treści naukowych i popularnonaukowych zajmuję się od kilkudziesięciu lat. Wynika to z wykonywanego zawodu nauczyciela akademickiego. Uczę studentów skutecznego przedstawiania treści naukowych. W uproszczeniu: uczę pisać, mówić i tworzyć treść wizualną. A przede wszystkim sam się uczę. Ćwiczę, eksperymentuję, czytam, szkolę się, analizuję. Teoretycznie przez te 40 lat powinienem się już wreszcie nauczyć?! Tyle, ze ciągle zmieniają się warunki społeczno0technologiczne. I jest jak z ewolucja biologiczna w zmieniającym się środowisku - trzeba ciągle biec by być w tym samym miejscu.

A przyszło nam żyć w czasach, gdzie internetowi prelegenci wyrastają jak grzyby po deszczu. Niegdyś, aby przemawiać do tłumów, trzeba było mieć na koncie co najmniej wprawę i wiedzę z retoryki. To było dawno, w kulturze słowa mówionego. A dziś? Dziś retoryki się nie uczy ani w szkołach, ani na studiach. Wystarczy konto na popularnej platformie społecznościowej. Czy to oznacza, że sztuka mówienia zanikła? O nie! Wręcz przeciwnie, nigdy nie była tak potrzebna. Może dlatego, że tak dużo jest słabym wystąpień, zarówno w biznesie, jak i edukacji. 

Sztuka prezentacji w ostatnim półwieczu rozwijała się od tablicy do wideokonferencji. W biznesie i edukacji prezentacja to nie tylko sposób na przekazanie wiedzy. To narzędzie do wywierania wpływu, budowania autorytetu i, co tu dużo mówić, zarabiania pieniędzy (przynajmniej w biznesie). Z tego powodu warto się jej nauczyć. Oglądam konferencje, spotkania biznesowe oraz webinaria i widzę, że składne i zajmujące mówienie to umiejętność wciąż niezbyt częsta. Może dlatego, że epoka oralna minęła dawno temu, a my, zanurzeni w morzu pisanych tekstów, zapomnieliśmy, jak się dobrze mówi? Może uznaliśmy, że liczy się tylko technologia a nie umiejętność wykorzystania tej technologii?  Przechodzimy z pisania na klawiaturze do mówienia do mikrofonu i liczymy na to, że treść sama się obroni. Błąd. Liczy się także forma i dostosowanie formy do konkretnego kontekstu czasu i miejsca. Bo inaczej się słucha a inaczej czyta. A jeszcze inaczej ogląda materiały w mediach społecznościowych. Trzeba mówić do ludzi a nie tylko w ich obecności.

Detale czynią różnicę. Wyobraź sobie, że idziesz na wystawną kolację, a kelner podaje wyrafinowane danie na brudnym talerzu. Da się zjeść? Pewnie, ale przyjemność z posiłku spada. Podobnie jest z prezentacjami i wypowiedziami publicznymi. Tam też warto zadbać o "czysty obrus i czyste talerze". Czyli zadbać by forma dostosowana była do sytuacji i okoliczności. Czy profesjonalista poradzi sobie w każdych warunkach? Tak, ale po co ma się męczyć i improwizować? Dobra organizacja przestrzeni, od oświetlenia ekranu po podgląd dla prelegenta, to niby detale, ale to one sprawiają, że i prelegent, i publiczność czują się komfortowo. Wtedy forma nie utrudnia odbiór zasadniczej treści. Tak jak jedzenie posiłku na estetycznej i czystej zastawie.

Ile razy widziałaś (eś) slajd wypełniony po brzegi tekstem, tak drobnym, że musiałbyś podać się do komputera, żeby go odczytać? To ewidentny efekt kultury pisma. Uczymy się pisać elaboraty, ale nie potrafimy ich streścić w punktach. Nie potrafimy wyłowić zasadniczej i najważniejszej myśli z własnych wypowiedzi. Wypełniamy wyznaczony czas słowami, a czasem znacznie przekraczamy przyznany mam czas ku irytacji innych prelegentów i słuchaczy. Efekt? Włączamy webinarium i z minuty na minutę coraz bardziej nuży nas to, że jest za dużo tekstu na slajdach i że jest nudnie przedstawiana treść w czasie webinarium. A przecież slajdy to nie scenariusz, a jedynie tło. Nie cel sam w sobie a jedynie pomocny rekwizyt.

Gdzie i jak nauczyć się dobrych form prezentacji, w tym prezentacji cyfrowych? Tak, jak w czasie awarii w samolocie, najpierw zakładamy maskę z tlenem dla siebie, dopiero potem towarzyszącemu nam dziecku. Tak samo jest z edukacją cyfrową. Najpierw opanuj samemu, potem ucz innych. Nasze dzieci dorastają z technologią w ręku, ale my, jako dorośli, mamy za zadanie pomóc im zrozumieć, jak z niej korzystać w mądry sposób. Przyspieszona edukacja cyfrowa to nie tylko wyścig z czasem, ale również rosnące nierówności (także cyfrowe). Jeśli my, dorośli, nie będziemy umieli nadążyć, nasze dzieci będą miały pozorną przewagę, ale w nieznanym nam świecie.

Zatem umiejętność prezentacji to nie tylko mówienie do ludzi, ale również sprawne posługiwanie się narzędziami, które wspomagają ten proces. Zmieniło się środowiska i zmieniły się narzędzia. Od prostych rekwizytów, tablicy z kredą, rzutnika multimedialnego z prezentacją w Power Poicie po wiele innych detali takich jak świetlenie, podgląd prezentacji, zegar z mijającym czasem itp. W świecie, gdzie komunikacja staje się coraz bardziej cyfrowa, te umiejętności są na wagę złota. Dlatego, zanim zaczniemy uczyć innych, jak się prezentować, zacznijmy od siebie. Najpierw maseczka z tlenem dla siebie, potem dla ucznia.

Dlatego właśnie się nieustannie uczę przez próbowanie i działanie. Metoda Kolba: doświadczam, poddaję się refleksji, wiążę z teorią, modyfikuję i stosuję w praktyce. I tak wchodzę w kolejny cykl. 

7.09.2025

Podróż pociągiem jak przeglądanie się w zwierciadle duszy społecznej

Dworzec kolejowy w czeskiej Pradze.

Od wczesnego dzieciństwa podróżuję pociągami. Pamiętam jeszcze parowozy i dawne przedziały z drewnianymi siedzeniami. Od tego czasu przejechałem tysiące kilometrów i spędziłem setki godzin w podróży. Nie tylko za oknami jadącego pociągu zmieniał się świat, ale także i w wagonie. Nie tylko technika lecz i zachowania społeczne. W wagonie kolejowym, tym zamkniętym i ruchliwym mikroświecie, odsłania się przed nami intrygujący obraz kondycji ludzkiej. Podróż nie jest jedynie przemieszczaniem się z punktu A do punktu B. To swoisty rytuał przejścia, podczas którego widać naszą społeczną naturę w pełnej krasie, a często też w pełnym... hałasie.  To także miejsce spotkania z drugim człowiekiem. Albo miejsce izolacji. Powoli zmienia się kultura jazdy i powoli uczymy się kultury obcowania w tym nowym świecie. Jednym przychodzi to szybciej, innym wolniej. To zapewne kwestia empatii i spostrzegawczości. 

Współczesny pociąg to mozaika jednostek zanurzonych we własnych, cyfrowych bańkach. Głośne odtwarzanie mediów, bez słuchawek, to już nie tylko kwestia braku dobrych manier. To symptom głębszej zmiany. To akt swoistej agresji, manifestacja egoizmu, który przekłada własny komfort nad dobro wspólne. Albo efekt braku wyobraźni i braku empatii. Dawniej, takie zachowanie zostało by nazwane prostactwem. Dziś, w świecie zdominowanym przez indywidualizm, staje się ono niestety coraz bardziej powszechne. Zapewne trzeba czasu na wypracowanie i upowszechnienie norm dobrego wychowania w świecie szybkich pociągów i powszechnego dostępu do technologii.

Wagon kolejowy, w którym spotykamy tak wielu różnych ludzi, prowokuje do refleksji. Dlaczego zatraciliśmy wrażliwość na potrzeby innych? Dlaczego nasza osobista swoboda stała się tak ważna, że musimy ją manifestować kosztem spokoju i komfortu innych? Ta utrata empatii i poczucia wspólnoty to jeden z wielu problemów naszej cywilizacji. Mam nadzieję, że przemijających.

Kiedyś podróżowało się inaczej. Ludzie w przedziałach rozmawiali. Dzielili się opowieściami, komentowali rzeczywistość. Może dlatego, że podróż była przygoda i większym wyzwaniem? Teraz tłoczno jest nie na dworcach kolejowych tylko na lotniskach. Pierwszym elementem izolowania się i odgradzania były papierowe książki i czasopisma. Czyta się jednak po cichu. Dzisiejsza technologia, choć ułatwia życie, staje się paradoksalnie barierą, która izoluje. I która hałasuje.

Jednak problem głośnych mediów jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Przyglądając się rodzicom, którzy są uzależnieni od telefonów, podczas gdy ich dzieci siedzą samopas (czasem nawet destrukcyjnie dla otoczenia), można dostrzec coś, co jest jeszcze bardziej niepokojące. Ci dorośli sami nie byli uczeni w szkole, jak radzić sobie z cyfrowym uzależnieniem, bo gdy dorastali, telefony wyglądały inaczej. Uzależnili się jako dorośli, w życiu pozaszkolnym. Dlatego rozwiązanie nie leży wyłącznie w szkołach, ale przede wszystkim w edukacji pozaformalnej i ustawicznej, która powinna być dostępna przez całe życie. Państwo, często zapominające o tej potrzebie, ignoruje fakt, że świat zmienia się szybciej niż kiedykolwiek. Zajęty rodzic w pociągu daje swojemu dziecku "grzechotkę" czyli smartfon z grą lub bajką, by się zajął i dorosłemu nie przeszkadzał przeglądać social media we własnym telefonie. Pikający telefon lub z głośna muzyką zakłóca podróż pozostałym pasażerom. A z dzieckiem mało kto rozmawia, dlatego zauważa sie, że współczesne maluchy później zaczynają mówić. 

Musimy uczyć się całe życie, jak nawigować w cyfrowym świecie, aby nie zatracić tego, co w nas najcenniejsze - człowieczeństwa i zdolności do bycia obecnym. Wystarczy odkryć słuchawki. Wielu już tak zrobiło, ale liczni są cywilizacyjni maruderzy. Przewoźnicy nawet tworzą specjalne wagony ze strefa ciszy. I tam można sobie wykupić miejsce. Małym dzieciom jednak nie słuchawki są potrzebne co uwaga i rozmowa... Pociąg jest miniaturowym społeczeństwem, w którym zderzają się ze sobą różne światy. To, jak w nim funkcjonujemy, jest odzwierciedleniem naszego podejścia do życia. Czy decydujemy się na hałas i ignorancję, czy na ciszę i szacunek? Ostatecznie, to my wybieramy, czy wnosimy do tej przestrzeni chaos, czy porządek.

Morał tej opowieści jest prosty: to, co robimy w pociągu, pokazuje, kim jesteśmy w życiu. Rozpychamy się lub jesteśmy wrażliwi na potrzeby innych (nawet własnych dzieci). Prawdziwa kultura nie polega tylko na znajomości etykiety. To głębokie zrozumienie, że przestrzeń, którą dzielimy z innymi, nie należy wyłącznie do nas (i nie dotyczy to tylko podróży w pociągu). To umiejętność rezygnacji z odrobiny własnej wygody dla dobra wspólnego. I tak jak w wagonie, tak i w życiu - nasza empatia i szacunek dla innych są miarą naszego człowieczeństwa. Wystarczy przytoczyć bardzo stare: nie czyń bliźniemu tego, co tobie niemiłe. Trzeba tylko umieć osadzić to praktyczne zalecenie w kontekście współczesnej chwili i konkretnym miejscu. 

W czasach mojej młodości chodziło sie do fryzjera i tam czekało sie w kolejce. Byli fryzjerzy gadatliwi i byli milczący. W jakimś mieście wymyślono rozdział na fryzjerów milczków i tych rozgadanych. A klient w jednym zakładzie mógł sobie wybrać, czy chce strzyżenia z pogaduszkami czy w ciszy. Introwertycy i ekstrawertycy mogli sobie wybrać bardziej dogodne dla siebie warunki. Czy warte to upowszechnienia także w innych, publicznych miejscach?

Być może ten esej trafi do kogoś, kto akurat oglądał na pełnej głośności film na swoim telefonie w czasie podróży autobusem lub pociągiem. Może się pokusi o autorefleksję i na kolejną podróż zabierze słuchawki. Albo, co by było cudowne, w ogóle nie włączy swoich przenośnych multimediów. Jestem realistą. Wiem, że nie zmienię świata tymi słowami, ale wiem też, że znaczna większość moich znajomych, moja bańka społeczna, zachowuje się inaczej. Spokojnie, kulturalnie i z szacunkiem dla innych. Wierzę, że takich ludzi jest więcej. A my, cisi pasażerowie, powinniśmy trzymać kciuki za wagony ze strefą ciszy. To właśnie tam, w oazach spokoju, możemy wreszcie poczuć, że ewolucja może iść w dobrą stronę.

A jeśli nie, zawsze możemy założyć własny wagon, tak jak wspomniane strefy u fryzjera, Taki, gdzie rozmawia się, czyta książki, a jedynym dźwiękiem jest stukot kół i szelest stron. No i oczywiście, gdzie nie ma zasięgu. Kto wie, może w przyszłości powstanie taki podgatunek pasażera: Homo sapiens cichogłowy? A może podział na towarzyskich i gadatliwych ekstrawertyków i milczących introwertyków istniał od zarania naszego gatunku? Skoro przetrwaliśmy setki tysięcy lat, to i teraz znajdziemy dobre rozwiązanie.

A co wy myślicie o kulturze podróżowania w pociągu? Podzielcie się swoimi doświadczeniami w komentarzach. Wolicie wagony z przedziałami czy te bezprzedziałowe z ograniczonym kontaktem z innymi pasażerami?

Może zanikła nasza umiejętność prowadzenia rozmów publicznych? Ciekawych, zabawnych i pożytecznych. Czy warto współcześnie rozwijać umiejętność konwersacji w kolejowym wagonie? Jak zacząć, jak zagadnąć, jak kontynuować? A podróż, przynajmniej kiedy,. była okazją do trenowania umiejętności opowiadania. Szkoła w pociągu.

6.09.2025

Jak budować zaufanie do nauki przez upowszechnianie wiedzy?

Opowieść o chruścikach (owady wodne z rzędu Trichoptera) na jednym z pikników naukowych w Olsztynie. Opowieść z rekwizytami i z aktywnością słuchaczy,


Współcześnie nauka jest wyalienowana przez złożone i trudne metody, które uniemożliwiają bezpośrednie uczestnictwo w odkrywaniu. Utrudniają także zrozumienie odkryć naukowych. Dobra opowieść o nauce może to zmienić. Potrzebny jest nie tylko przekaz. Potrzebny jest bezpośredni kontakt z odbiorcą, by mówić do ludzi a nie tylko w ich obecności. Trzeba angażować w odkrywanie a nie tylko w bierne słuchanie (czytanie książek, oglądanie filmów, słuchanie podcastów). Trzeba budować i tworzyć poczucie sprawstwa. W nawiązaniu do trzeciej kultury oraz mojego osobistego, wieloletniego doświadczenia w różnorodnych formach popularyzacji nauki, obecnie staram się organizować warsztaty i pogadanki terenowe, w czasie których słuchacze zapoznają się z kilkoma szablonami krótkich opowieści z rekwizytem, bohaterem oraz wykorzystują narzędzia AI. Po co AI? To narzędzie pomocne (ale nie jest niezbędne) do tworzenia opowieści słownych, dźwiękowych lub obrazowych. Tak, opowiadam i pokazuję ale zachęcam do nawet minimalnej aktywności. By samemu stworzyć opowieść o tym, co się widziało. By posłuchać, obejrzeć i przetworzyć zdobytą wiedzę. 

Przykładem może być trzecia kultura jako tło i inspiracja. Trzecia kultura to obszar, gdzie naukowcy, myśliciele i pisarze z dziedziny nauk ścisłych i przyrodniczych komunikują swoje idee bezpośrednio do szerokiej publiczności, omijając tradycyjnych intelektualistów humanistycznych (w tym dziennikarzy popularyzatorów). Omijają pośredników. Muszą się jednej sami nauczyć komunikacji adekwatnej do współczesności. To nie tylko klasyczne budowanie opowieści lecz i wykorzystanie pisma, dźwięku (podcasty) oraz nagrań wideo. To pom prostu wykorzystanie technologii starych (np. rekwizyty) jak i nowych. W zasadzie tego powinniśmy uczyć się już w szkole. Bo po co na języku polskim uczyć się pisania rozprawki, gdy potem raczej nigdy z tej formy absolwenci szkoły nie skorzystają? W to miejsce raczej powinniśmy uczyć wypowiedzi w formie wideo do umieszczania na You Tube czy Tik Toku. Treść ta sama lecz forma inna. I konieczność edycji, montażu, poprawiania oraz udostępniania w mediach społecznościowych. Tak jak kiedyś w szkole uczyliśmy się pisać CV czy podania do urzędu. Wtedy uczyliśmy się pisać ręcznie na papierze kancelaryjnym. Pora dostrzec, że coś się zmieniło. Że mniej piszemy odręcznie i już trudno jest znaleźć papier kancelaryjny...

W popularyzacji nauki muszą brać udział nie tylko sami popularyzatorzy jako tłumacze z języka nauki na ludzki język lecz musi odbywać się to także z udziałem prawdziwych naukowców. Wtedy będzie wiarygodność i autentyzm. Mamy, jako naukowcy i pracownicy uniwersyteccy, już wpisaną w obowiązki zawodowe trzecią (czyli społeczną) misję uniwersytetu. Obok badań naukowych i tradycyjnej dydaktyki (zajęcia dla studentów na uczelni). Jest już zaczątek, podstawa. Pora teraz na codzienną praktykę. A wtedy ogromny potencjał kapitału ludzkiego wykorzystany zostanie w edukacji przyrodniczej przez całe życie i w małych porcjach. Popularyzacja nauki to element powszechnej edukacji. 

Kryzys zaufania do nauki wynika m.in. z faktu, że nauka współczesne jest wyalienowana przez złożone i trudne metody, które uniemożliwiają bezpośrednie uczestnictwo w odkrywaniu. Zupełnie inaczej było w wieku XVIII, XIX czy w pierwszej połowie XX wieku. Uczestnictwo w nauce staje się niedostępne. Dobra popularyzacja może to zmienić. Co jest ważne? Po pierwsze bezpośredni kontakt z odbiorcą i by mówić do ludzi a nie tylko w ich obecności. Po drugie trzeba angażować w odkrywanie a nie tylko w bierne słuchanie (czy oglądanie). I po trzecie trzeba kreować poczucie sprawstwa, poczucie wpływu przynajmniej na dyskusję o dokonywanych odkryciach. Potrzebne jest rozumienie nauki jako procesu w nieustannej dyskusji i weryfikowaniu informacji. Teraz na przykład potrzebna jest wiedza o szczepionkach, energii odnawialne, zmianach klimatu czy zdrowiu człowieka. Jak o tym opowiedzieć wiarygodnie? I skutecznie.

Moje doświadczenie w popularyzacji nauki to ponad 40 lat pisania tekstów w tradycyjnych czasopismach papierowych, to eseje, felietony w mediach społecznościowych, podcasty, rolki (wideo), wywiady w TV i radio, to wykłady przed różnorodną publicznością i w nietypowych miejscach, webinaria, pokazy na piknikach naukowych, kawiarnia naukowa, wycieczki terenowe, kamishibai, gry terenowe i online, symulacje komputerowe. Uczyłem się przekazu w ciągle zmieniających się okolicznościach społecznych i technologicznych. I ciągle się muszę uczyć. Bo zmiany się nie zatrzymały...

Jestem nauczniem - nauczycielem i uczniem jednocześnie. Uczę się od innych i przez eksperymentowanie oraz nauczam innych przez dzielenie się zdobytą wiedzą i doświadczeniem. Uczę się nie tylko w przestrzeniach akademickich, ale i każdych innych. Tam, gdzie popularyzacja nauki się pojawia. Na wycieczkach terenowych, w radiu, w mediach społecznościowych. 

W nowy rok akademicki wchodzą z nowymi zadaniami i nowymi wyzwaniami. Odkrywać wyłaniający sie uniwersytet otwarty i nową, rozproszona edukacją przez całe życie i w małych porcjach. Wiem, że potrzebna jest szeroka współpraca z różnymi specjalistami, instytucjami i społecznościami. Popularyzacja nauki jest kolektywne, kumulatywna i konektywna. 

Zapraszam do wspołpracy i wspólnego odkrywania.

5.09.2025

Cyfrowa symbioza i awaria systemu, czyli jak stałem się niemalże bezdomnym cyfrowym wędrowcem




Jak bardzo jesteśmy już zrośnięci z technologią uświadomiłem sobie za granica, gdy zepsuł mi się telefon. Jesteśmy zrośnięci jak drzewo z grzybami w symbiozie mykoryzowej. Co prawda drzewo może żyć bez grzybów mykoryzowych, ale rośnie woniej i jest słabsze. Tak i my symbiotycznie zrastamy się z mobilną technologia i się od niej uzależniamy. Można by sparafrazować fraszkę "szlachetne zdrowie ile cenić trzeba, ten tylko się dowie, kto się stracił" - "Szlachetna technologio, ile cię cenić trzeba ten tylko się dowie, komu smartfon padnie."

Część mnie jest już w chmurze czyli gdzieś na serwerach daleko ode mnie, np. dane i logowania w różnych aplikacjach. A bez smartfonu nie mam dostępu do tej części mnie. Bez niemalże symbiotycznego smartfonu poczułem się jak ślepiec lub beznogi inwalida.

Gdy w samolocie zepsuł się ekran mego telefonu (niby działał a jednak był bezużyteczny) wtedy zrozumiałem, jak bardzo jestem zrośnięty z technologią. Po raz pierwszy w życiu utknąłem za granicą bez sprawnego smartfona. Nie jest to historia o zagubieniu się w dżungli, a raczej o bezradności w samym centrum nowoczesnej cywilizacji. Być może nawet wiecie, o czym mówię. Pęknięty ekran to jedno, ale całkowity brak reakcji na jakąkolwiek komendę, to już w zasadzie koniec świata. To jak ucięcie sobie kawałka duszy, która okazała się znajdować w chmurze.

Przyzwyczaiłem się do smartfonu, a bez niego nie da się włączyć gogle mapy by znaleźć drogę w nieznanym sobie miejscu, nie kupi się biletu, nie da się zapłacić blikiem, sprawdzić połączenia komunikacyjnego. I co ważne za granica, gdy nie zna sie języka tutejszych ludzi, nie ma się dostępu do translatora. A nawet jak się ma wykupiony bilet na samolot czy pociąg, to nie można go pokazać. Czyli się jest bez biletu, bez kontaktów. Tak, jakby ktoś ukradł nam bagaż z dokumentami. 

Do tamtej chwili sądziłem, że jestem dość niezależnym człowiekiem. W końcu potrafię zawiązać sznurowadła, ugotować jajecznicę i rozmawiać z ludźmi bez emotikonów. Tego dnia miałem jednak wrażenie, że cała moja samodzielność była tylko iluzją. Gdy w desperacji szukałem drogi z lotniska do dworca kolejowego, uświadomiłem sobie, że nie mam już w głowie żadnych danych (a o papierowej mapie nie pomyślałem, bo od dawna nie używam), bo przecież od lat polegam na Google Maps. Co prawda miałem już kupiony bilet na pociąg ale nie mogłem się do niego dostać i wyświetlić na ekranie. Poczułem się, jak jaskiniowiec w lśniącej metropolii. A raczej jak bezradnie dziecko w obcym i niezrozumiałym świecie. Było to we Francji a ja francuskiego nie znam. Na smartfonie miałem odpowiedni translator. On by wystarczył. Ale przecież telefon nie działał. Tak jak by ktoś oddzielił symbionta lub jakbym stracił ważną część ciała. Potem się okazało, że we Francji można porozumieć się po angielsku i to praktycznie w każdym miejscu, do jakiego dotarłem.

W tej niespodziewanej technologicznej katastrofie na myśl przyszła mi... grzybnia mykoryzowa. Drzewo może żyć bez niej, ale będzie rosło wolniej, będzie słabsze i mniej odporne na przeciwności losu. Z ludzkością i technologią jest podobnie – wrośliśmy w siebie, tworząc cyfrową symbiozę. Dane, wspomnienia, kontakty, a nawet kawałek naszej tożsamości, to wszystko żyje w chmurze, na serwerach gdzieś daleko od nas. Bez smartfona nie mamy do tego dostępu. I w tym momencie, gdy cała nasza niezależność rozpada się na kawałki, odkrywamy, że to, co naprawdę nas łączy, to nie gigabajty, ale inni ludzie. Zrozumiałem, że technologia, choć daje nam pozorną niezależność, w sytuacji kryzysu ujawnia naszą wspólnotową naturę. W świecie, gdzie wszystko staje się indywidualne, awaria uświadamia nam, że nadal jesteśmy plemieniem. I trzeba umieć poprosić. Podróżować najlepiej z kimś. Bo jest nie tylko przyjemniej ale i bezpieczniej. 

Na wycieczkę zabrałem stary telefon by robić nim zdjęcia. Mogłem więc przełożyć kartę SIM i korzystać przynajmniej z funkcji telefonicznej. Ale skąd wziąć cienką szpilkę, potrzebną do wymiany karty? Pożyczone zapięcie od damskiego kolczyka załatwiło sprawę. Niezbędny kontakt telefoniczny wydobyłem z zepsutego telefonu za pomącą zegarka (smartwach), kłopotliwe ale możliwe. Wniosek na przyszłość taki, by mieć ważne kontakty zapisane w notesie papierowym. Miałem na szczęście hasło do konta w gogle więc mogłem połączyć się ze swoją skrzynką pocztową i internetem. Odzyskałem choć częściowo dostęp do tej mojej części, która jest w chmurze. Eksterioryzacja osobowości daleko poza granice własnego ciała. 

W drodze powrotnej mogłem kupić bilet tylko z pomocą innej osoby z telefonem i przesłaniem biletu w pliku pdf. Inaczej bym chyba nie wrócił do kraju. A na pewno byłoby to bardzo trudne. To znaczy bilet lotniczy był, ale potrzebna była pomoc innej osoby ze sprawnym telefonem, by się do niego dostać. Dobrze, że miałem stary aparat. Oczywiście można byłoby gdzieś kupić jakiś nowy, ale to wymaga czasu i dodatkowych starań,. W czasie przesiadki tego czasu brakuje. 

Pomocni okazali się ludzie, z telefonami. Bez nich bym sobie nie poradził. Technologia daje nam dużą niezależność. Ale kiedy jest awaria ta nasza samodzielność staje się iluzoryczna. I wtedy niezastąpione są kontakty i współpraca z innymi ludźmi. W takich okolicznościach uświadamiamy sobie jak bardzo ludzkość jest wspólnotowa.

Po powrocie zepsuty telefon oddałem do serwisu, ekran wymienią. Niemniej przez co najmniej dwa tygodnie będę nie  w pełni cyfrowo sprawy. W tym czasie mam zaplanowaną podróż w inna część kraju. Wszystko będzie trudniejsze, od kupowania biletów po szukanie drogi w obcym mieście. 

Paradoksalnie, to właśnie brak technologii pozwolił mi odnowić prawdziwe, ludzkie kontakty. Zamiast wpatrywać się w ekran, musiałem poprosić o pomoc, podziękować i porozmawiać. Być może to jest ta filozoficzna refleksja, której potrzebowałem. Nasze smartfony, choć potężne, nie zastąpią nigdy ludzkiego gestu, uśmiechu i wsparcia. A może to po prostu ironia losu, że muszę o tym pisać na komputerze, byście mogli to przeczytać na swoich telefonach.

PS> zdjęcie z muzeum kinematografii. Technologia, która dawno wyszła z użycia. Ale są chwile, gdy wracamy do starych umiejętności. I wtedy to, co przestarzałem okazuje się niezastąpione. Tak jak zwykła kartka i ołówek. 

1.09.2025

Richard Altman czyli o edukacji na prowincji

Fotomigawka z Nocy Biologów, jednego z wielu pikników uniwersyteckich. Noc Biologów w Olsztynie odbywała się na Wydziale Biologii i Biotechnologii UWM w Olsztynie. Organizowana jest w wielu ośrodkach akademickich w całej Polsce, w tym samym terminie.

Dlaczego nowy sezon felietonów radiowych w Radiu Olsztyn rozpoczynam od prezentacji naukowca z Iławy? I to naukowca z XIX wieku? Jest to symboliczne nawiązanie do edukacji i rozpoczynającego się nowego roku szkolnego. Jest też zastanawianiem się nad współczesnymi wyzwaniami edukacyjnymi i nad edukacją pozaformalną. Bo szkoła jest wszędzie a do wychowania jednego dziecka potrzeba całej wioski. I my tą wioską jesteśmy. Osobiście widzę w edukacji pozaformalnej (np. w Radiu Olsztyn) realizację trzeciej, społecznej misji uniwersytetu. 

Czy ważna jest powszechna edukacja i to przez całe życie? Tak, bardzo ważna. Przykładem znajdziemy w najnowszej książce Antoniny Tosiek pt. Przepraszam za brzydkie pismo. Pamiętniki wiejskich kobiet. 
Dodam też, że bardzo ważne jest budowanie kapitału naukowego w czasie bezpośrednich kontaktów młodych ludzi z naukowcami. Nie chodzi tylko o przekazanie wiedzy a tym bardziej o fajerwerkowe i widowiskowe pokazy rozrywkowe. Chodzi o coś więcej i o mniej zauważalnego. Tymi przesłankami kierowaliśmy się w realizacji dwóch projektów edukacyjnych: Spotkania z nauką oraz Warmińsko-Mazurski Uniwersytet Młodego Odkrywcy. Teraz realizuję tę misję w Radiu Olsztyn, w formie cotygodniowych felietonów radiowych. Sam się czegoś uczę i liczę, że uda się rozpropagować pomysł i wypracować nową, dodatkową formułę, która na dłużej pozostanie. Tak jak efekty wspomnianych dwóch projektów. 

Na antenie Radia Olsztyn wspominałem już Emila Adolfa von Behringa i Jerzego Andrzeja Helwinga. Teraz pora na kolejnego uczonego z naszego regionu. Jest nim Richard Altmann, niemiecki naukowiec z Iławy, sławny i zasłużony dla nauki. Jego wkład w biologię jest tak ważny, że z pewnością zasługuje na felieton radiowy. Pochodził z małego miasteczka w Prusach Wschodnich, dziś miasto w województwie warmińsko-mazurskim. No cóż granice administracyjne i państwowe sie zmieniają a wkład w rozwój nauki pozostaje na zawsze. Warto dodać, że i w wieku XIX jak i XXI Iława jest miejscem prowincjonalnym,, dalekim od metropolii i ośrodków akademickich. Altman studiował na Uniwersytetach w Greifswaldzie, Królewcu, Marburgu oraz Giessen. W 1877 na Uniwersytecie w Gissen uzyskał tytuł doktora nauk medycznych. W 1879 roku zatrudniony został na stanowisku asystenta w Instytucie Anatomii w Lipsku. Zajmował się opracowaniem nowych technik barwienia i utrwalania tkanek oraz materiału cytologicznego – opracował tzw. płyn Altmanna, składający się z kwasu osmowego i dichromianu potasu. Niby nic wielkiego ale wtedy poszukiwano różnych sposobów wybarwiania preparatów mikroskopowych by zobaczyć jak najwięcej. W 1882 habilitował się w dziedzinie anatomii i histologii, a pięć lat później został mianowany profesorem. W 1886 opracował metodę izolacji kwasów nukleinowych z drożdży. Nowe metody pozwalają zobaczyć więcej. I on zobaczył, a po nim wielu innych. Obecnie te i inne metody barwienia wykorzystują studenci biologii na zajęciach akademickich. 

Wyobraźcie sobie świat, w którym nauka nie znała jeszcze pojęcia komórkowej elektrowni (dziś każdy uczeń odpowie, że chodzi o mitochondria). Nie wiedziano, skąd komórki czerpią energię. Właśnie w tym świecie, młody Richard Altmann, pracując pod mikroskopem, dostrzegł coś niezwykłego. Używając specjalnej techniki barwienia, zauważył wewnątrz komórek maleńkie, nitkowate struktury. Nazwał je „bioblastami”, co można przetłumaczyć jako „zarodki życia”. Uważał, że są one podstawowymi, niezależnymi jednostkami odpowiedzialnymi za procesy życiowe. Jego odkrycie wywołało w środowisku naukowym niemałą sensację, ale też spotkało się ze sceptycyzmem. Mimo to, Altmann uparcie stał przy swoim, wierząc, że jego „bioblasty” to coś znacznie więcej niż tylko artefakty z preparatów mikroskopowych. Po jego śmierci inni naukowcy kontynuowali badania, a ostatecznie to, co Altmann nazwał „bioblastami”, nazwano mitochondriami. Dziś o tych organellach wiemy dużo więcej. Znajdziemy to w każdym podręczniku do biologii. Nauka ma charakter kumulatywny, ciągle ktoś dodaje coś nowego. A te nowości sprawdzane są na setki sposobów. Bo sceptycyzm i ostrożność w wyciąganiu wniosków to element metody naukowej. 

Dziś wiemy, że Richard Altmann miał rację! Mitochondria są niczym miniaturowe elektrownie, które produkują energię niezbędną do funkcjonowania każdej komórki naszego ciała. Bez nich nasze mięśnie nie mogłyby pracować, nasz mózg myśleć, a serce bić. W każdej komórce mamy ich setki, a nawet tysiące. Organella, które u zarania ewolucji eukariontów były samodzielnymi organizmami bakteryjnymi. Na skutek symbiogenezy na trwałe zintegrowały się z naszymi komórkami. 

Ale to nie wszystko, co zawdzięczamy Altmannowi. To właśnie on rozpropagował i nadał znaczenie terminowi „kwas nukleinowy”. Brzmi znajomo? Tak, to właśnie z kwasów nukleinowych zbudowane jest nasze DNA.

Richard Altmann, choć nie otrzymał Nagrody Nobla, na stałe zapisał się w historii nauki. Jego dociekliwość i upór w badaniu tajemnic komórek, które dziś możemy podziwiać, zaowocowały fundamentalnymi odkryciami. Zawsze warto pamiętać o tych, którzy w cieniu, bez blasku fleszy, zmieniali nasz sposób postrzegania świata. Tym bardziej, że ta historia wydarzyła się tak blisko nas, w naszej Iławie! W naszym regionie, gdzie jak to mówią bociany zawracają a diabeł  mówi dobranoc

Historia Richarda Altmanna, naukowca z małego, prowincjonalnego miasteczka, przypomina nam o czymś niezwykle ważnym. Nikt nie wie, gdzie dojrzewają talenty, które zmienią świat. Czasem rodzą się w wielkich metropoliach, ale równie często na dalekiej prowincji. W nauce nie pytamy o narodowość, rasę, poglądy czy płeć naukowca. Pytamy o fakty i rzetelne badania. I ciągle dyskutujemy o tych róznych odkryciach. 

Wspomniałem uczonego z XIX wieku właśnie dlatego, że fundamentalne znaczenie ma powszechny dostęp do edukacji i to przez całe życie. Wysokiej jakości szkoły, dostęp do książek, laboratoriów i inspirujących nauczycieli oraz edukacja pozaformalna dają szansę każdemu – niezależnie od tego, czy mieszka w Warszawie, Krakowie, czy w Olsztynie lub Iławie. Czy jakieś maleńkiej wioseczce z bocianami i żurawiami.

Talent jest jak ziarno. Może ono wykiełkować i rozkwitnąć, ale tylko pod warunkiem, że dostanie odpowiednią glebę i wodę. Tą glebą i wodą jest właśnie dobra edukacja. Kształcenie wszystkich, zarówno chłopców, jak i dziewcząt, tutejszych jak i imigrantów z dalekich krajów, dzieci z najodleglejszych zakątków, to inwestycja, która przyniesie korzyści całej ludzkości.

Richard Altmann, choć nie otrzymał Nagrody Nobla, na stałe zapisał się w historii nauki. Jego dociekliwość i upór w badaniu tajemnic komórek, które dziś możemy podziwiać, zaowocowały fundamentalnymi odkryciami. Zawsze warto pamiętać o tych, którzy w cieniu, bez blasku fleszy, zmieniali nasz sposób postrzegania świata. Tym bardziej, że ta historia wydarzyła się tak blisko nas, w naszej Iławie!

Można także opowiadać o współczesnych naukowcach z pojeziernej "prowincji". A jest dużo do opowiedzenia, wiele odkryć, wiele  życiorysów. Na blogu czasem o tych osobach piszę. Postaram się także opowiedzieć o nich w Radiu Olsztyn w felietonowym cyklu "Tłumaczymy świat". Wiedza naukowa nie ma narodowości, rasy, poglądów. Jest uniwersalna i ogólnoludzka. 

Niniejszy wpis na blogu jest poszerzoną wersją felietonu dla Radia Olsztyn, inaugurującego nowy cykl Tłumaczenia świat. Archiwalne nagrania (z ubiegłego sezonu) można posłuchać tu: https://radioolsztyn.pl/tlumaczymy-swiat-felietony-w-radiu-olsztyn-2/01769627. Moje felietony zebrane są tu: https://radioolsztyn.pl/tlumaczymy-swiat-felietony-stanislawa-czachorowskiego/01778309 Zapraszam do posłuchania.