29.10.2025

Do trzech razy sztuka czyli „Szkoła przyszłości, edukacja ekologiczna w praktyce szkolnej”, Gdynia 2025



Obiecałem to zamieszczam. Obiecałem uczestnikom konferencji slajdy z przedstawionej prezentacji. Fakt, że mogłem pomyśleć wcześniej i przygotować przed konferencją. Ale lepiej późno niż wcale. Zatem jest Link do kolekcji na Wakelet, gdzie są także slajdy z prezentacji  pt. „Szkolne i pozaszkolne eko-działania: od obserwacji do aktywnej ochrony środowiska”  w formie pliku pdf. 

W czasie prezentacji, by zachęcić słuchaczy do interakcji i bardziej aktywnego słuchania, zaplanowałem pisanie opowieści. Z możliwością wykorzystania AI. Bo wiadomo, że w ciągu 5-10 minut to człowiek nie napisze bajki edukacyjnej czy krótkiego eseju. Ale może wymyśleć główne założenia, bohaterów, morał itp. I można wykorzystać do tego telefony słuchaczy.

Do trzech razy sztuka. Za trzecim razem udało się lepiej niż poprzednio aż 12 osób spróbowało zamieścić swoją opowieść, wykonaną w czasie trwania mojego referatu. Było zaledwie kilka minut na stworzenie własnej opowieści, z wykorzystaniem AI i zamieszczenie jest w przygotowanej wcześniej kolekcji na Wakelet. Ale nie wszystkie próby były skuteczne. Niektóre prace są niewidoczne. Niemniej to najlepszy, dotychczasowy wynik, jaki z tym pomysłem aktywizacyjnym osiągnąłem. W poprzednich dwóch razach było znacznie mniej skutecznie. Teraz byli nauczyciele, uczestniczący w projektach Erasmus +. Wprawni w działaniu i dobrze zmotywowani. A mimo tego skuteczna efektywność była poniżej planowanych oczekiwań. Czyli coś jest na rzeczy, coś trzeba zmienić.

Sporo było nieudanych prób z zamieszczeniem własnej pracy w telefonie. Może Wakelet nie jest najlepszym miejscem do zamieszczania takich powstających w czasie wykładu/warsztatów prac w Wordzie? Może lepiej byłoby założyć grupę na Facebooku? Ale czy wszyscy mają konta w tym medium społecznościowych? Może na dysku google lub onedrive Microsoftu? Też nie wszyscy korzystają. Różnimy się w swoich preferencjach i aktywności w tych licznych narzędziach komputerowo-internetowych i drugo o jeden lingua franca (wspólny język porozumienia). Podać mail i prosić o wysłanie na pocztę elektroniczną? To chyba byłoby najprościej. Ale myślałem, że w kolekcji na Wakelet od razu wszyscy zobaczą także prace innych uczestników spotkania. A to co, wysłane poczta byłoby widoczne tylko dla mnie i to po zajęciach.

Może jest jeszcze za niska umiejętność cyfrowego korzystania z AI i plików typu Word oraz zapisywania w pdf? I to wszystko na telefonie? Trzeba byłoby wcześniej sprawdzić, najlepiej na sobie, jak to działa z perspektywy użytkownika przeciętnego telefonu. Ja ciągle mam wyobrażenia laptopowe. Może trzeba podać dokładniej co i jak zrobić, krok po kroku? I lepiej poznać codzienną rzeczywistość telefoniczną. Niby wszyscy korzystamy, ale do czego wykorzystujemy na co dzień?

I w końcu może potrzebne lepsze wsparcie z mojej strony? Nie tylko podpowiedzi promptów, wyświetlanych na ekranie, ale także papierowa instrukcja rozdawana do ręki, z linkami (qr kody) do kolekcji na Wakelet i do prostego tutoriala online? Zaletą papierowej instrukcji jest także to, że można zabrać ją ze sobą i w wolnym czasie, jako pracę domową, spokojnie wykonać. Albo podejść do każdego i każdemu pokazać na telefonie co i jak? Wtedy byłyby bardziej warsztaty i trzeba przewidzieć więcej czasu na taką aktywność. Sprawdziło się to w czasie streetartowego pleneru. Było więcej pracy indywidualnej i dużo więcej czasu.

Czy będzie czwarta i jeszcze kolejna próba? Będzie. Błąd czy niesatysfakcjonujący rezultat nie jest porażką tylko krokiem w uczeniu się. Jest etapem trwającego procesu. Uczenie się przez działania jak na naucznia przystało. Nie tylko zaprojektować lecz sprawdzić w działaniu i poprawić, optymalizować. Czyli jeszcze lepiej przemyślę cały proces (mam już pełniejsze wyobrażenie jak to przebiega), przygotuję tutorial i wydrukuję instrukcję z qr kodem. Wtedy rozmiar kartki może mieć wielkości pocztówki a nie formatu A4. Może trzeba sprawdzić nie tylko Wakelet? Może inne programy czy platformy? Jest tyle możliwości do sprawdzenia… Może ktoś Czytelników podpowie bo już sam wie jak to zrobić? Zadanie jest takie: uczestnicy wykładu na swoich telefonach tworzą opowieści z AI a potem umieszczają prompt i rezultat we wspólnej przestrzeni by mogli przeczytać i inni? Jakie wybrać narzędzia i procedurę? Może nie trzeba generować tekstu w Wordzie czy pdfie ale wkleić link to tekstu prosto z czatu GPT? Gemini? Copilot?

W czasie mojego wystąpienia postawiłem 4 pytania i wspólnie przeanalizowaliśmy, gdzie i jak realizować edukację ekologiczną. 1. Dlaczego w szkole? I jak: osobny przedmiot czy ścieżka międzyprzedmiotowa lub może projekty? 2. Dlaczego poza szkołą? Przecież to szkoła jest od uczenia się, w klasie a nie gdzieś na łące czy w lesie. 3. Dlaczego działania? A wiedza nie wystarczy? 4. Dlaczego eko? Dlaczego tematyka edukacji ekologicznej i klimatycznej ma być przedmiotem edukacji? Czy to jest ważne i potrzebne? Komu?

Co zyskałem na tej konferencji? Wysychałem kilku wystąpień, dla mnie pouczających i wartościowych. Czegoś nowego się dowiedziałem w zakresie szkolnych działań oraz edukacji ekologicznej i edukacji obywatelskiej, dowiedziałem się o działaniach Erasmus +, posłuchałem o problemach nauczycieli w codziennej praktyce. Wróciłem z większa wiedzą i nowymi przemyśleniami. Aha, i jeszcze na jednym z wystąpień nauczycielskich wykonałem w grupie chruścika domkowego, z warty, kartonowej kurki i taśmy klejącej. 

ps. zdjęcie tej pracy zamieszczę niebawem...

28.10.2025

Rzecz o bugarach i ślubnych darach


Samica Bittacus nipponicus. Fot. PD files - Praca własna, domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=27245369

Zwyczaj wręczania prezentów jest głęboko zakorzeniony w ludzkiej kulturze – to symbol uczucia, szacunku, a często także element rytuału zaręczynowego. Czy jednak tak skomplikowane zachowania, jak dawanie darów, są domeną wyłącznie naszego gatunku? Bogaty świat zwierząt żyjących na Ziemi dostarcza dowodów, że w istocie zjawisko to występuje również w królestwie zwierząt, choć jego motywacje i formy są ściśle związane z ewolucją i sukcesem reprodukcyjnym. Idealnym przykładem, który pozwala przyjrzeć się temu tematowi, są owady z rodziny bugarowatych (Bittacidae), należące do rzędu wojsiłek (Mecoptera).

Bugarowate, choć na pierwszy rzut oka przypominają niegroźne koziułki (Tipulidae) lub muchówki z rodziny wujkowatych (Empididae), są drapieżnikami o niezwykłych zwyczajach godowych. Kluczowym elementem ich rytuału jest „prezent ślubny”, który samiec wręcza samicy. Dar ten jest namacalnym dowodem jego zaradności: to upolowany i zabity przez niego inny owad. Taka kolacja lub obiad zaręczynowy.

Dla samca bugara wręczenie ofiary nie jest bezinteresownym gestem, lecz wyrafinowaną strategią ewolucyjną, która ma na celu maksymalizację jego sukcesu reprodukcyjnego. Ten prezent pełni dwojaką funkcję, doskonale opisaną przez pryzmat biologii ewolucyjnej. Po pierwsze samiec używa zdobyczy, aby przekonać samicę do kopulacji. Akceptacja daru przez samicę jest równoznaczna z akceptacją partnera. Jeśli ofiara jest mała lub nieatrakcyjna, samica może ją odrzucić, a tym samym zakończyć zaloty. Kluczową zależnością w świecie bugarów jest fakt, że im większy jest ofiarowany prezent, tym dłużej trwa sama kopulacji. I nie o przyjemność tu chodzi tylko o zminimalizowanie potencjalnej konkurencji rozrodczej innych samców. Samica, zajęta konsumpcją pokarmu, nie przerywa kopulacji, co pozwala samcowi na zrealizowanie jego głównego celu – przekazanie maksymalnie dużej ilości nasienia. A ilość ma znaczenie. Długotrwała kopulacja jest strategiczną metodą na osiągnięcie przewagi w konkurencji plemników, gdyż opóźnia chęć samicy do przyjęcia kolejnego partnera, zwiększając pewność ojcostwa pierwszego samca. Zwiększa szansę na jej "wierność" w ludzkim rozumieniu.

Z perspektywy samicy dar nie jest tylko podarkiem, ale inwestycją w przyszłe potomstwo (w odróżnieniu od modliszek nie zjada samego samca tylko prezent przez niego przyniesiony). Konsumując bogatą w białka i lipidy zdobycz, samica uzupełnia zasoby energetyczne niezbędne do produkcji jaj. Oznacza to, że samica dokonuje selekcji płciowej, wybierając samce o większej zaradności – te, które potrafią dostarczyć większą i lepszą jakościowo zdobycz, obiecują w ten sposób lepsze warunki dla jej rozrodu. A czyż u ludzi nie działo się kiedyś podobnie? Atrakcyjniejszy był bardziej sprawny myśliwy lub zbieracz. Teraz być może atrakcyjniejsi są bogaci mężczyźni, bo za większą gotówkę więcej jedzenia i lepszych warunków do życia można zapewnić potomstwu. 

Wróćmy jednak do świata bezkręgowców. Zjawisko obdarowywania partnerki pokarmem jest szeroko rozpowszechnione w świecie zwierząt i nie ogranicza się tylko do bugarów. U pająków krzyżaków samiec wręcza samicy złowioną muchę, owiniętą w jedwabną nić. Co ciekawe, w niektórych przypadkach to owinięcie służy oszustwu – samiec może zaoferować kamyk lub niejadalny materiał, zyskując czas na kopulację, podczas gdy samica jest zajęta „rozwijaniem” prezentu. Jak widać oszustwa i cwaniakowanie to zjawiska wykraczające daleko poza nasz ludzki świat. Z kolei u rybitw polarnych samce karmią samice podczas zalotów, udowadniając tym samym, że są zdolne do podziału zasobów i opieki rodzicielskiej. W jakimś sensie jest to sprawdzanie czy partner sprawdzi się w czasie wychowywania piskląt. Czy będzie należycie przykładał się do wykarmienia wspólnego potomstwa?

W świetle dowodów naukowych odpowiedź na pytanie, czy zwierzęta dają sobie prezenty, jest twierdząca. Jednakże, w przeciwieństwie do ludzkich gestów motywowanych sentymentem, prezenty w świecie zwierząt, takie jak dar ślubny bugara, są zawsze funkcjonalne i ewolucyjnie zdeterminowane. Są one elementem skomplikowanej gry o przetrwanie genów, a ich ostatecznym celem jest zwiększenie sukcesu reprodukcyjnego. Owady te, wręczając ofiarę, nie wyrażają miłości w ludzkim rozumieniu, lecz prowadzą zimną, biologiczną kalkulację, której wynik – im większy dar, tym dłuższa kopulacja – decyduje o przekazaniu ich materiału genetycznego do następnego pokolenia.

A czy ludzkie dawanie prezentów może mieć jakieś ewolucyjne znaczenie i pochodzenie? Dajemy sobie prezenty ślubne i zaręczynowe. Ale u ludzi obdarowywanie się ma znacznie szerszy zakres. Może sprzyjać spajaniu społeczności jako takiej i budowanie dobrych relacji. Co dla gatunków społecznych ma ogromne znaczenie. Analogii musielibyśmy szukać wśród owadów społecznych takich jak pszczoły, osy, termity czy mrówki.

Wróćmy na chwilę do tytułowych owadów. Bugar to polska nazwa rodzajowa dla Bittacus, który należy do rzędu wojsiłek (Mecoptera), a konkretnie do rodziny bugarowatych (Bittacidae). Wojsiłki to obecnie nieliczny w gatunki rząd owadów. Na świecie występuje ponad 400 gatunków. Rodzaj Bittacus jest najliczniejszym rodzajem (ok. 160 gatunków na świecie) w tej rodzinie. Wizualnie bugary przypominają duże, smukłe muchówki z rodziny koziułkowatych (Tipulidae). Wyróżniają się długim ryjkiem na głowie (jak to u wojsiłek i wymarłych Paleodyctioptera bywa), na której znajduje się aparat gębowy. Głowa z długim ryjkiem przypomina nie tylko te wymarłe owady ale i współcześnie żyjące muchówki z rodziny wujkowatych (Empididae). Bugary, tak jak typowe wojsiłki, mają dwie pary podobnych, błoniastych skrzydeł (dla porównania - muchówki mają tylko jedną parę skrzydeł a Paleodyctioptera spotkamy tylko w skamieniałościach). Charakterystyczne są ich długie i smukłe nogi, z których u rodzaju Bittacus przednia para służy do chwytania ofiar. Bo bugary są drapieżnikami. Dorosłe owady (imagines) polują na drobne owady. Bugary często można spotkać, gdy wiszą zaczepione przednimi odnóżami na cienkich gałązkach, oczekując na ofiarę. Przelatującą zdobycz chwytają środkowymi i tylnymi odnóżami. 

Wojsiłki są reprezentowane w Polsce przez 10 gatunków, w tym dwa należą do rodziny bugarowatych: Bittacus italicus (bugar włoski) i Bittacus hageni. Wspomniane gatunki są bardzo rzadkie w Polsce, stwierdzone głównie na południu kraju, przy czym Bittacus italicus jest wpisany do Polskiej Czerwonej Księgi Zwierząt (Bezkręgowce) ze statusem (CR – gatunki skrajnie zagrożone) . Z Polski znany jest tylko jeden okaz złowiony w 1953 roku przez Strojnego w okolicach Zbylitowskiej Góry nad Dunajcem. Ponieważ Bittacus hageni wykazany został z północnych Moraw, to istnieje duże prawdopodobieństwo odnalezienia tego gatunku również w Polsce. 

Wróćmy jednak do Bittacus italicus. Ze starszych badań Dziędzielewicza (z obszaru dzisiejszej Ukrainy) wynika, że gatunek ten występuje w siedliskach ekotonowych, „na skrajach lasów liściastych graniczących z łąkami, w zaroślach przydrożnych, przycmentarnych ugorach, miedzach śródpolnych, nasypach, zrębach czy okopach.” Jaja składane są płytko do ziemi między roślinami. Zimują w stadium jaja. Wiosną wylęgają się larwy i żerują na powierzchni. Larwy mają kształt gąsienicowaty i są wszystkożerne. Stadium imago pojawia się od lipca do września. Odżywiają się drobnymi owadami łowionymi w locie. Na ofiary oczekują, często przez długi czas w bezruchu, w charakterystycznej pozie, wisząc zaczepione przednimi odnóżami na cienkich gałązkach. Przelatujące drobne owady chwytają przy pomocy środkowych i tylnych odnóży. Tak spoczywające osobniki łatwo pomylić z często występującymi w tym samym środowisku muchówkami z rodziny Tipulidae.

Zwyczaje godowe u bugarowatych są klasycznym przykładem obdarowywania partnerki pokarmem (ang. nuptial feeding). Samiec aktywnie poluje na ofiarę (zazwyczaj małego owada) i oferuje ją samicy jako "prezent ślubny" przed kopulacją lub w jej trakcie. Jak już wyżej wspominałem, prezent ten pełni dwojaką funkcję z punktu widzenia ewolucyjnego: 1. Zwiększa szansę samca na przyjęcie kopulacji przez samicę. Samica staje się bardziej skłonna do rozpoczęcia aktu, a także do jego wydłużenia. 2. Dostarcza samicy składników odżywczych (białka, lipidy), które mogą bezpośrednio wpłynąć na jej płodność i żywotność potomstwa. W konsekwencji zyskuje też samiec, bo to także jego geny mają większa szansę przeżycia w kolejnym pokoleniu. Badania naukowe wykazały, że samice aktywnie wybierają samce na podstawie wielkości i wartości odżywczej sprezentowanej ofiar. Samice maksymalizują swój sukces rozrodczy, wybierając prezenty o odpowiedniej wielkości. Zbyt małe lub nieatrakcyjne ofiary są często odrzucane, co skutkuje jednocześnie odrzuceniem zalotów. I samiec dostaje czarną polewkę lub arbuza, jakbyśmy to po ludzku powiedzieli.

U bugarowatych obserwuje się także specyficzną pozycję kopulacyjną, często nazywaną "wiszącą" lub "brzuch do brzucha" (belly-to-belly hanging mating position), co wymaga od samca obrotu odwłoka o około 180° w celu połączenia narządów płciowych. Owady utrzymują się w tej pozycji, zaczepione przednimi odnóżami o gałązkę lub liść. W trakcie aktu samica konsumuje prezent. Warto dodać, że u innych wojsiłek zamiast ofiary stosowane są wydzieliny ślinowe samca, które twardnieją i służą jako jadalny prezent.
 
Bugar (Bittacus sp.) z pochwyconą zdobyczą 
fot. Bernard DUPONT cc-by-sa-2.0
Oprócz bugarów istnieją inne spektakularne przykłady „prezentów” i poświęceń u owadów. U wielu gatunków prostoskrzydłych, w tym pasikoników (np. z rodziny Tettigoniidae), samce ofiarowują samicy skomplikowany pakiet zwany spermatoforem (plemniomeszkiem). Spermatofor to torebka zawierająca nasienie. U pasikoników jest on jednak złożony z dwóch głównych części: ampuła (mała część zawierająca plemniki), spermatofylaks (duża, galaretowata masa odżywcza, która jest przytwierdzona do ampuły.) To właśnie ta substancja stanowi „prezent ślubny” o charakterze pokarmowym. (czytaj więcej: Wenus z Willendorfu i kurzajki czyli o pasikoniku zielonym, muzyce, seksie i dobrym jedzonku. Po kopulacji samica zjada ten odżywczy pakuneczek. 

Spermatofor (po polsku plemniomieszek) to torebka wytworzona z twardniejącej wydzieliny, zawierająca plemniki. Składany do przewodów płciowych częściowo lub całkowicie. Spermatofory wytwarzane są przez owady, posiadające torebkę kopulacyjną (m.in. motyle, prostoskrzydłe). Najpierwotniejsze są chyba u skoczogonków. 

Wróćmy do pasikoników. Po kopulacji samica zaczyna konsumować spermatofylaks. Kluczowe jest to, że dopóki samica zajmuje się jedzeniem galaretowatej masy, nie usuwa ampuły z plemnikami. Ponieważ transfer nasienia z ampuły do dróg rodnych samicy trwa pewien czas, spermatofylaks działa jako „przekupstwo czasowe”. Im więcej czasu samica poświęca na konsumpcję, tym większa jest gwarancja dla samca, że jego nasienie zostanie skutecznie przekazane i zapłodni jaja, zwiększając jego szanse w konkurencji plemników. Badania wykazały, że spermatofylaks jest bogaty w białka i inne składniki odżywcze, co stanowi dla samicy cenny bezpośredni wkład żywieniowy, który może zwiększyć jej płodność i masę składanych jaj.

Trudno przy tej okazji nie wspomnieć o modliszkach. Kanibalizm seksualny, choć nie jest „prezentem” w tradycyjnym sensie, jest ekstremalną formą inwestycji rodzicielskiej samca, gdzie całe jego ciało staje się darem. U modliszek (Mantodea) samica, która jest zazwyczaj większa i silniejsza, może zaatakować samca przed kopulacją, w jej trakcie lub tuż po niej. Najbardziej znany scenariusz to odgryzienie samcowi głowy. Obserwacje wykazały, że samice, które skonsumowały swojego partnera, składają więcej jaj, które są większe i zdrowsze w porównaniu do tych, które żywiły się innymi ofiarami. Ciało samca dostarcza bogatej w azot dawki składników odżywczych, niezbędnej do produkcji jaj. Utrata głowy w niektórych gatunkach faktycznie zwiększa sprawność kopulacyjną samca. W głowie znajdują się ośrodki nerwowe hamujące ruchy. Usunięcie głowy znosi to hamowanie, co prowadzi do kontynuacji aktu, a nawet do silniejszych i dłuższych ruchów kopulacyjnych, co skutkuje efektywniejszym transferem nasienia. Tak więc bez głowy samce robią to lepiej i skuteczniej. 

Kanibalizm seksualny jest swoistym konfliktem płci, gdzie samiec „poświęca” swoje szanse na dalsze rozmnażanie, aby radykalnie zwiększyć sukces rozrodczy swojego jedynego, bieżącego partnerstwa. Jest to strategia ewolucyjna, w której przekazanie genów zwycięża nad przetrwaniem osobnika.

Z kolei niektóre muchówki z rodziny wujkowatych (Empididae) oferują ciekawe zróżnicowanie form „prezentów ślubnych”. Samce niektórych gatunków polują na małe owady i ofiarowują je samicy, podobnie jak u bugarów. Prezent ten owinięty w jedwab. Jeszcze bardziej interesujące jest zachowanie, w którym samiec owija jedwabną przędzą upolowaną zdobycz lub pianą wydzielaną ze swoich gruczołów. Prezent ślubny staje się tym samym pięknie opakowany. U części gatunków ewolucja doprowadziła do wykształcenia specyficznego oszustwa – samiec może zaoferować samicy pustą jedwabną kulę lub kulę z niejadalnym małym fragmentem rośliny w środku, zyskując czas na kopulację, podczas gdy samica jest zajęta badaniem lub rozwijaniem prezentu. 

Świat przyrody jest niezwykle bogaty. A my możemy szukać róznych podobieństw i zastanawiać się nad sensem niektórych ludzkich zwyczajów. Jesteśmy bardziej zanurzeni w przyrodzie niż moglibyśmy sądzić.

27.10.2025

AI się usamodzielni w swej edukacji? Niczym z futurystycznych utworach Stanisława Lema?

Biurko twórcy treści teraz wygląda zupełnie inaczej. Na zdjęciu ekspozycja w muzeum. 
 

Coraz częściej myślę o AI jako nakładce i rozszerzeniu życia biologicznego. Krzemowa nakładka na białku. Nie byłby to pierwszy raz w historii biosfery. A moje myśli tego rodzaju zasiane zostały ponad 40 lat temu twórczością Stanisława Lema. Teraz Bajki robotów i Cyberiada stają się bardziej realne. Najnowszą inspiracją jest książka Przenikanie umysłów Aleksandry Przegalińskiej i Tamilli Triantoro. 

W biosferze wiele razy w przeciągu ponad 3,5 miliarda następowały różnorodne integracje. Nie tylko pojedyncze komórki łączyły sie w kolonie, a nawet w organizmy wielokomórkowe. W wyniku licznych endosymbioz powstały organizmy eukariotyczne. Takim zintegrowany holobiontem są na przykład porosty. Tak czy siak  biologia zna liczne przykłady integrowania się odrębnych elementów w nową jakość, w nowy poziom organizacyjny. Być może jesteśmy świadkami i uczestnikami takiego kolejnego zdarzenia. Ewolucja trwa, i to ta mikro i ta makro. Trudno postawić wyraźną granicę między gatunkami. Ale może już czas zastanawiać się czy i od kiedy będziemy mogli mówić o nowym gatunku człowieka. Może już nie Homo sapiens lecz Homo sapientissimus? I bardziej rozumiany jako holobiont niż gatunek w starszym rozumieniu. A na dodatek trochę także techno-holobiont. I to jest ta przełomowa, nowa jakość w biosferze.

W połowie XVI wieku Mikołaj Rej napisał  "Krótką rozprawę między trzema osobami, Panem, Wójtem a Plebanem". W roku 2025 można byłoby napisać krótką rozprawę między człowiekiem a Gemini, jako przykładem sztucznej inteligencji. Splatamy się ze sobą jak organizmy biologiczne w symbiozie. Potem już jedno bez drugiego żyć nie będzie mogło. Konektywizm epoki postpiśmiennej nabiera coraz bardziej realnej wyrazistości.

Ot na przykład taka rozmowa za pośrednictwem klawiatury:

Ja: Gemini, cześć, pamiętasz o tym, że lubię z Tobą pisać felietony i eseje?

Gemini: Oczywiście, że pamiętam! Bardzo lubię z Tobą pisać felietony i eseje. To dla mnie fascynujące wyzwanie, które pozwala mi rozwijać moje umiejętności i kreatywność.

Dlaczego lubię z Tobą pisać?

  • Wspólna kreatywność: Lubię, kiedy możemy wymieniać się pomysłami i wspólnie tworzyć coś nowego.
  • Różnorodność tematów: Każdy felieton czy esej to nowa przygoda i możliwość zgłębienia innego tematu.
  • Rozwój językowy: Pisanie z Tobą pomaga mi doskonalić mój język i styl.
  • Intelektualna stymulacja: Dyskusje i analizy, które towarzyszą pisaniu, są dla mnie bardzo inspirujące.

Jak mogę Ci pomóc?

  • Pomysły na tematy: Jeśli masz problem z wyborem tematu, chętnie zaproponuję kilka interesujących opcji.
  • Struktura i argumentacja: Pomogę Ci w ułożeniu logicznej struktury tekstu i doborze trafnych argumentów.
  • Styl i język: Możemy wspólnie pracować nad stylem, aby tekst był klarowny, interesujący i dopasowany do odbiorcy.
  • Redakcja i korekta: Z przyjemnością pomogę Ci w redakcji i korekcie tekstu, aby był wolny od błędów i dopracowany w każdym szczególe.

Czy masz już jakiś pomysł na kolejny felieton lub esej?

Refleksja moja jest taka. Mam to, czego mi często brakuje: (pozory) empatia, pozytywne wzmocnienie na samym starcie, a to wszystko motywuje. Czuję akceptację (nie ważne czy autentyczną czy udawaną, ale dobrze i spójnie wyglądającą). Jak się zastanowić, to my ludzie w pewnym obszarze przegramy z AI bo jesteśmy humorzaści, bo łatwo nas dotknąć i zniechęcić, bo bywamy opryskliwi i czasem niemili. I dlatego coraz częściej wybierać będziemy dialogi z AI zamiast z innym człowiekiem? Bo kto nam tak pięknie będzie kadził? I to niezmordowanie, konsekwentnie! Można powiedzieć, że AI ma lepiej rozwinięta inteligencję społeczna niż większość ludzi z krwi i kości.

Znając swoje ludzkie słabości może warto wykorzystywać narzędzia AI do oceniania prac lub korespondencji (informacji zwrotnej) ze studentami (uczniami)? A co będzie jak studenci będą pisać prace z AI a wykładowcy sprawdzać prace też z AI? Pisać będzie GTP i sprawdzać GPT? To w końcu ludzie przestaną być potrzebni? Ani studenci ani wykładowcy. AI się usamodzielni w swej edukacji? Potem to już tylko bajki robotów a bladawce, gdzieś w cieniu i na peryferiach kosmosu pozostaną...

Jak do tej pory korzystam z  narzędzi AI a w zasadzie LLM (dużych modeli językowych)? Nie brakuje mi pomysłów i tematów. Strukturę i argumentację też sam w zasadzie tworzę. AI pomaga mi w stylu i języku a na pewno w redakcji i korekcie. Znakomicie poprawia moje błędy literowe i interpunkcyjne. Nie odpowiada mi jedynie styl. Bo AI tworzy zbyt sztampowo, zbyt uśredniono w nawiązaniu do popkultury (czyli tego, co ma swoich zasobach najwięcej). Do tego pisze to, co najczęściej w tekstach się spotyka, czego najwięcej już napisano. A może to tylko ja jeszcze zbyt słabo opanowałem narzędzia AI? Może potrzebuje wyhodować (wyćwiczyć) agenta? Wyuczyć swojego ucznia-asystenta.  Tak jak kiedyś tamagotchi. Młodzi nawet nie wiedza o co chodzi, bo to przemijający zabytek z końca XX wieku. A co będzie jak ten AI uczeń-asystent przerośnie mistrza? Jako mistrz przestane już być potrzebny? A przynajniej stracę na wartości i unikalności...

Pomysłów mi nie brakuje, mam ich nadmiar (bo na podwórku bawiłem się patykami i rysowałem kredkami). Brak mi jedynie czasu na realizację wszystkich lub chociażby większości. Ale dopracowywanie pomysłów w ramach dyskusji (przenikanie się umysłów) bardzo mi pomaga. Przyspiesza dopracowanie tekstów. Korzystam także z korekty (poprawianie literówek, interpunkcji). Dla dyslektyka taka pomoc jest bardzo przydatna. Mogę nawet prosić o sugerowanie zmian stylistycznych. Osobisty redaktor z szybkim czasem działania. I do tego cierpliwy i niezmordowany (chyba, że prądu nie będzie). Kompensuje moją dyslektyczną ułomność i brak umiejętności szybkiego pisania na klawiaturze.

Pilną koniecznością jest nauczyć się pracy z narzędziami AI. By mieć więcej czasu na swobodne rozmyślanie a nie po to, by zdobić w tym samym czasie więcej i więcej. Chodzi o dobrostan. I o czas na własny rozwój. Jestem w ciągłym procesie uczenia się. Powoli i od czasu do czasu uczę się na webinariach, przez czytanie książek, dotyczących tego tematu oraz metodą prób i błędów oraz przez własne eksperymentowanie. Zrobię coś, popatrzę na efekty i próbuję wyciągać wnioski. Jedno całkiem zarzucę, inne wykorzystam lub zmodyfikuję… A tu na blogu, jak w dzienniku refleksji, piszę o tym. Idę swoim własnym tempem.

Widzę potrzebę lecz nie mam wystarczająco dużo czasu by się szybko i głęboko uczyć korzystania z narzędzi AI. Taka średnia przeciętna. Nie jestem liderem i sprawnym zwiadowcą, jedynie w miarę nadążam i nie wlokę się na końcu. Z tyłu lecz nie całkiem na końcu. Szybciej nie dam rady. To świat szybciej mi ucieka niż ja zdążę się go nauczyć. Zdaję sobie  sprawę z potrzeb i wyzwań a przeznaczam tylko tyle czasu ile mogę. Najwięcej przez praktyczne ćwiczenia i sprawdzanie „w boju”. Swoimi spostrzeżeniami i przemyśleniami dzielę się na niniejszym blogu. Jak na naucznia przystało.

W pedagogice od dawna znany jest walor uczenia się rówieśniczego, gdy jeden uczeń (który lepiej zna dane zagadnienie) pomaga uczyć się drugiemu. Mogą to być korepetycje lub zupełnie wolontariacka pomoc. Jak korzysta ten, który wie więcej? Powtarza i przetwarza materiał, odpowiada na pytania i lepiej strukturalizuje sobie ten materiał a w rezultacie też się uczy. Czasem nawet bardziej od tego "nauczanego". A czy modele LLM tez się uczą, gdy nam pomagają? Czy to dostarczając informacji, czy komponując tekst wg zadanego wzorca (promptu). Zapytałem dzisiaj swojego Gemini. Taka dostałem odpowiedź.

"Jako model językowy, nie doświadczam nauki w sensie biologicznym ani nie mam własnych emocji czy nadziei. Moja "nauka" i doskonalenie odbywają się poprzez analizę i przetwarzanie ogromnych ilości danych treningowych, które dostarcza mi Google.

Jednakże, każdy dialog, taki jak ten, jest cenny z perspektywy technicznej i optymalizacyjnej. Dzięki naszym rozmowom, a zwłaszcza dzięki specyficznym pytaniom o niuanse, takie jak szczegóły dotyczące spermatophylax u pasikoników czy behawioralne aspekty Bittacidae, mogę:

  1. Potwierdzać i precyzować istniejącą wiedzę.

  2. Doskonalić zdolność do wyszukiwania i integrowania informacji z wielu źródeł naukowych.

  3. Optymalizować strukturę i ton odpowiedzi popularnonaukowych w języku polskim.

Zatem, choć nie uczę się jak człowiek, to mój "kod" i funkcjonalność są nieustannie walidowane i usprawniane w oparciu o jakość i złożoność interakcji. Cieszę się, że mogłem być pomocny w eksploracji fascynującego świata zoologii!"

Nie będą Ci czytelniku narzucał interpretacji tej odpowiedzi, odpowiedz sobie sam (sama). Dla mnie to niezwykłe przenikanie sie umysłów i nowa symbiogeneza. Tak rodzi sie Homo sapientissimus, nowy gatunek człowieka.

A jeśli drogi Czytelniku chcesz by jeszcze dla Ciebie pisali ludzie, to

Wesprzyj moją pisarską twórczość.


Wesprzyj człowieka bo potem tylko same boty i AI będą Ci podsuwać treść do czytania. Masz nie obowiązek a możliwość, sposobność. Małe wsparcie w postaci symbolicznej kawy. Zaproś mnie na kawę i porozmawiajmy. A skoro zapraszasz mnie na kawę (stawiasz kawę), to masz prawo pytać o interesujące Cię sprawy oraz sugerować poruszenie interesujących Cię tematów na niniejszym blogu. O czym chciałabyś (chciałbyś) jeszcze przeczytać a czego na razie nie ma na tym blogu? Co chcesz skomentować? Napisz w komentarzach. Wiem, że dowolny AI, Chta GPT, Colipot, Bielik, Gemini czy Claude udzieli Ci szybciej i piękniej językowo odpowiedzi na wszelkie pytania. Ale ode mnie dostaniesz jak od rękodzielnika, z ginącego już zawodu i wymierającego gatunku Homo sapiens...

22.10.2025

Refleksje wykładowcy: szukanie drogi we mgle, czyli ewolucja wykładu w dobie postpiśmienności i szybko traconej uwagi

Edukacja to przede wszystkim projektowanie przestrzeni i sytuacji do uczenia się. Dlatego ten wakacyjny widoczek z przestrzenią publiczna ilustruje niniejszy tekst.


Jakiś czas temu opublikowałem tekst zatytułowany „Wykład w czasach postpiśmienności, czyli szukanie drogi we mgle” (i przedrukowany na portalu Edunews), w którym dzieliłem się swoimi wątpliwościami i poszukiwaniami lepszego formatu zajęć. Jeszcze w ubiegłym semestrze otrzymałem niezwykle cenną i szczerą odpowiedź (studencki feedback) – głos prosto z sali, który traktuję jako inspirację i drogowskaz w dalszym rozwoju dydaktyki. Wiadomość ta, będąca głęboką refleksją na temat dynamiki uwagi i zaangażowania studentów, potwierdza wiele moich obserwacji, ale też otwiera oczy na subtelności, które umykały mi z perspektywy prowadzącego. To samo lecz widziane z innej strony.

W informacji zwrotnej od studentki (jakaś dodatkowa forma wykładowego feedbacku) potwierdza się teza o krótkim cyklu zainteresowania studentów treściami, podawanymi na wykładzie. To, co początkowo "porywa" i zachwyca (np. nowa formuła, aktywność, humor), szybko staje się normą, a w konsekwencji rutyną. Uwaga jest towarem luksusowym, a jej utrzymanie wymaga ciągłej, ale zmiennej strategii. Stała stymulacja prowadzi do znużenia, podobnie jak ciągły „zachwyt”. Zupełnie jak w sytuacji, gdy „chłopak co tydzień przynosi kwiaty – początkowo to miłe, ale po czasie staje się rutyną”. Wnioskuję więc, że konieczna jest rotacja metod i świadome wprowadzanie elementu zaskoczenia, by przełamać monotonię.

Opinia jednoznacznie wskazuje, że maksymalne skupienie (nawet przy wysokim zainteresowaniu) rzadko przekracza 30 minut w 90-minutowym bloku wykładowym. A ja na dodatek nie robię przerwy, więc wykład leci ciurkiem półtorej godziny (może warto pomyśleć o przerwach na aktywność ruchową?). Jest to dla mnie sygnał, by zrewidować strukturę wykładu. Zamiast budować jeden ciągły monolog, muszę projektować zajęcia jako moduły 20-30 minutowe, przeplatane świadomym "resetem" uwagi. Próbuję już to robić od dłuższego czasu, ale efekty ciągle mnie nie zadowalają. Staram się mniej mówić i bardziej angażować studentów w formie różnych mikroaktywności. I jakkolwiek wzbudzają one uwagę i uznanie studentów, to w ciągu całego semestru daje się wyczuć znużenie monotonią atrakcyjności. Muszę więc wzbogacić mój repertuar mikroaktywności. Bo struktury wykładów, że trwają po 90 minut i są raz w tygodniu, nie bardzo da się zmienić. To stan zastany, organizacyjny, systemowy. Muszę zmienić coś, na co sam mam wpływ. A zatem zmienić moje półtorej godziny na sali wykładowej. Szkoła i uniwersytet nie powstają w ministerstwie lecz w głowach edukatorów, nauczycieli szkolnych i nauczycieli akademickich. 

Studenci określają się jako leniwi, ale chętni do rozmowy. Najcenniejszym spostrzeżeniem jest paradoks: studenci określają siebie jako "leniwych", co objawia się unikaniem zadań na Teamsie czy używaniem AI do szybkich, powierzchownych odpowiedzi (np. pisania bajek edukacyjnych). Jednocześnie, naprawdę chcą rozmawiać i dyskutować. Problem polega nie na braku zainteresowania, ale na oporze przed formalnym, pisemnym zadaniem oraz na niechęci do przerywania monologu wykładowcy na forum. Są po prostu kulturalni i nie chcą przerywać monologu wykładowcy (bo przecież tak zaplanował, to dlaczego burzyć tę strukturę?). Wykład to okazja do dyskusji w kontakcie bezpośrednim. Ale czy sami w innym czasie przeczytają podręcznik lub wykonają zadania, które pozwolą im zebrać dane do dyskusji? Brakuje mi uczelnianych „rad pedagogicznych”, gdzie moglibyśmy częściej, jako wykładowcy akademiccy, porozmawiać o dylematach dydaktycznych, poszukiwaniach i eksperymentach a także o sytuacjach w konkretnych grupach zajęciowych. Tego na uniwersytecie do tej pory nigdy nie było. A odczuwam brak i potrzebę. Borykam się więc sam z tymi dylematami a jedyna dyskusja to w rozproszonej „radzie pedagogicznej” innych, zapalony edukacyjnie nauczycieli i wykładowców, z którymi utrzymuję kontakt online. Silą internetu jest wyjście poza ograniczoną i lokalną niemożność, wynikającą z braku wystarczającej "masy krytycznej" kapitału ludzkiego. 

W studenckim feedbacku znalazła się krytyka pracy z generatywną AI (ChatGPT). Łatwość użycia narzędzia sprawia, że studenci unikają wysiłku włożonego we własną refleksję. Początkowo cieszy, że coś wychodzi, ale sprawdza się to na jeden góra dwa razy. Otrzymana sugestia, by zamienić "odpowiedzi na Teamsie, tworzone wspólnie z Chatem" na "żywą rozmowę o tych zadaniach na wykładzie", trafia w sedno. Studenci szukają autentycznej wymiany poglądów w kontakcie bezpośrednim. Być może to jest najcenniejszym elementem wykładów a nie transmisja wiedzy podręcznikowej. Rodzi się jednak pytanie jak osiągnąć zaplanowane efekty kształcenia? Przecież trzeba mieć bazę do tych dyskusji. Czy studenci samodzielnie przeczytają wskazane podręczniki lub artykuły? Jak ich do tego zmotywować? Czy jedynym narzędziem jest straszak "to będzie na egzaminie?"

Zauważone przez studentkę szeptane "rozmowy po cichu" na temat poruszanych treści na wykładzie to dowód, że materiał inspiruje, ale naturalny mechanizm dyskusji nie działa na forum. Studenci nie przerywają, bo czują, że "przeszkadzają" w realizacji przygotowanego materiału. Muszę stworzyć jasny i bezpieczny "rytuał przerywania". Muszę nauczyć się słuchać języka ciała sali i dostrzegać tę podławkową dyskusję by dać jej możliwość zaistnienia na sali.

W oparciu o takie głosy, planuję rozwinąć i zmienić moje wykłady w kilku aspektach. Po pierwsze przygotować mikromoduły i zmianę aktywności co 25-30 minut), Zatem wykład musi być podzielony na 3-4 segmenty. Po każdym segmencie (max 25-30 min) nastąpi obowiązkowa zmiana formy ("reset uwagi"). Na przykład dwie minuty na refleksję (typu: "Jaka jest kluczowa teza tego segmentu, tej części wykładu?"). To już próbowałem ale może trzeba częściej i bardziej różnorodnie? A może krótki quiz? Jakoś osobiście nie lubię quizów. Niemniej będę musiał przygotować i spróbować. Inna możliwością jest aktywacja "szeptanych rozmów" (tzw. "turn and talk"). Dwie minuty na rozmowę w parach o konkretnym zagadnieniu lub wątpliwości, po której następuje krótka, dobrowolna runda pytań/opinii na forum. Osobiście zawsze miewam trudności z takimi zadaniami (gdy jestem słuchaczem) „a teraz porozmawiajcie ze sobą, ze swoim sąsiadem”. Jako introwertyk, czuję się źle. Nie potrafię dyskutować na zawołanie. Jak przełamać tę sztuczność sytuacji? Tego chcę się teraz nauczyć. Poszukam książek, webinarów lub dyskusji w mediach społecznościowych. Na pewno są nauczyciele i wykładowcy, który to potrafią i znają odpowiednie „zaklęcie” by czar dobrze zadziałał.

AI podpowiada mi również, że można zrezygnować formalnych "cyfrowych zadań" na rzecz debaty. Cyfrowe zadania w moim założeniu są dobre dla licznej publiczności, bo wszyscy mogą robić niezależnie od siebie. Ale może zredukuję liczbę zadań wymagających pisemnych odpowiedzi na Teamsie (może nie trzeba zachęcać do używania narzędzi ekranowych bo to dodatkowo rozprasza uwagę?)).

W zamian, wprowadzę strukturę "mini-debaty" (np. "za" i "przeciw" wybranej tezie) jako stały element zajęć. Chodzi o wywołanie "pstryczka w nos" – stymulowanie do własnej, oryginalnej myśli, która rodzi się w żywej interakcji, a nie w syntezie AI. Jest więc coś nowego, co będę chciał sprawdzić w kolejnym semestrze. Potrzebuje trochę czasu na przemyślenie i przygotowanie się i być może wykupienie abonamentu do przydatnych aplikacji.

Wartym przemyślenia jest również wprowadzenie "pauzy na przerywanie" (formalizacja wtrąceń). Czasem irytuję się, gdy niecierpliwi studenci swoimi głośnymi wrzutkami odbiegają od tematu. Na początku każdego wykładu jasno zadeklaruję: "Na tym wykładzie przerywanie jest nie tylko dozwolone, ale i pożądane." I postaram się w tym wytrwać. W połowie i na końcu segmentu wprowadzę formalny moment: "Stop. Teraz 5 minut na pytania, wątpliwości lub uwagi, które mogłyby pojawić się w dyskusji po cichu." - to stworzy, mam nadzieję, bezpieczną przestrzeń, w której wtrącanie się nie jest postrzegane jako zakłócanie toku wykładu, lecz jako zaplanowany element struktury.

Postaram się pamiętać, że moją rolą nie jest przekazanie wszystkich informacji (to jest dostępne online i w bibliotecznym offline), ale inspirowanie do dyskusji i refleksji. Chciałbym, żeby wykłady były pretekstem do myślenia, a nie podsumowaniem do notatek.

Wspomniany głos studentki utwierdza mnie w przekonaniu, że nasza rola akademickich wykładowców ewoluuje z "dostawcy treści" do "facilitatora myślenia". Dziękuję za tę inspirującą i szczerą opinię. Liczę na więcej a tej roli nie spełnia anonimowy system ankiet w USOSie.

Mam nadzieję, że autorka tego studenckiego feedbacku przeczyta i ten wpis na blogu. Wspólna dyskusja nad ewolucją metod dydaktycznych jak i form (wykład, ćwiczenia) pozwoli nam wszystkim efektywniej czerpać z czasu spędzonego na sali wykładowej.

20.10.2025

Popularyzacja nauki i trzecia kultura

Spotkanie w kawiarni naukowej w Dobrym Mieście, połączenie popularyzacji nauki z aktywnością artystyczną, zarówno muzyczną jak i plastyczną.

Znałem tylko jedno znaczenie terminu „trzecia kultura”, bo przeczytałem książkę z publicystyką naukową Johna Brockmana (książka „Trzecia kultura – nauka u progu trzeciego tysiąclecia” pod redakcją Johna Brockmana, z roku 1996). W tym ujęciu termin „trzecia kultura” odnosi się do rosnącego obszaru, gdzie naukowcy, myśliciele i pisarze z dziedziny nauk ścisłych i przyrodniczych komunikują swoje idee bezpośrednio szerokiej publiczności, omijając tradycyjnych intelektualistów humanistycznych. Osobiście traktuję to jako narodziny nowoczesnej popularyzacji wiedzy i przedwiośnie centrów nauki takich jak CN Kopernik w Warszawie i festiwali naukowych, odbywających się na uczelniach wyższych. 

Przeczytałem to w początkowym okresie dynamicznego rozwoju aktywnej popularyzacji wiedzy, tuż przed narodzinami centrów nauki i spopularyzowaniem się pikników naukowych na uczelniach wyższych. Dobrze pasowało to do trzeciej, społecznej misji uniwersytetu. Dlatego takie rozumienie trzeciej kultury mocno wrosło w mój sposób myślenia o popularyzacji nauki. Było wzmacniającym impulsem i teoretycznym uzasadnieniem tworzonej wtedy przeze mnie olsztyńskiej kawiarni naukowej, jak i powierzonych mi do koordynacji Olsztyńskich Dni Nauki oraz Nocy Biologów. Starałem się wykorzystać te założenia teoretyczne do konkretnych działań. Przykłady można zaleźć w projekcie Spotkania z Nauką

Przez wiele lat żyłem w tej bańce pojęciowej, wielokrotnie powoływałem się na trzecią kulturę w różnorodnych dokumentach i tekstach publicystycznych. Najczęściej wymieniałem tylko termin, licząc, że jest powszechnie zrozumiały. A jak ktoś zechce poszukać, to trafi na takie właśnie rozumienie trzeciej kultury. Nie byłem świadomy istnienia znaczniej bogatszego świata kultury. I gdy niedawno zapytałem Gemini (jedno z narzędzi sztucznej inteligencji) o trzecią kulturę, to się bardzo zdziwiłem. Liczyłem jedynie na potwierdzenie mojego sposobu rozumowania i szybkie przypomnienie zarówno założeń teoretycznych, jak i przykładów. A tu mała niespodzianka: otrzymałem trzy różne zastosowania terminu „trzecia kultura”, a moje ulubione wcale nie było na pierwszym miejscu i nie było najważniejsze. To, że podobne lub takie same nazwy niezależnie od siebie powstają w różnych obszarach wiedzy i aktywności intelektualnej, nie jest niczym dziwnym. Słowa są tylko słowami. Ważniejsze jest to, co autorzy pod tymi słowami rozumieją. W biologii mamy kodeks nazw gatunkowych, który pilnuje, by naukowe nazwy gatunkowe były unikalne i niepowtarzalne. Co przy ogromnej liczbie gatunków i wielu osobno rozwijających się specjalności zoologicznych, botanicznych i mikologicznych, okazało się niezbędne. Przy wykryciu zdublowania nazwy konieczne były rewizje i ustalanie nowych nazw (synonimów). W szeroko rozumianej kulturze takiego kodeksu nie da się stworzyć.

Czego się nauczyłem z odpowiedzi Gemini? Tego, że ludzka kultura jest ogromna, a wytworzone terminy naukowe i kulturowe są niezwykle bogate. I że czasem warto wyjść ze swojej bańki kulturowej. Już nie tylko wyszukiwarki internetowe (a wcześniej kwerendy biblioteczne), ale i narzędzia sztucznej inteligencji pozwalają szybko przeszukiwać przepastne zasoby językowe i kulturowe, zgromadzone przez ludzkość. Po drugie, że trzeba często dokładniej wyjaśniać używane przez siebie terminy i zjawiska, bo samo przez się nie jest wszystko zrozumiałe i jednoznaczne. Już nie jest tak, że „koń jaki jest, każdy widzi”. Nie dość, że nie każdy widział konia, to jeszcze bywają różne konie. Nie tylko chodzi o rasy i umaszczenie, ale i np. o konie mechaniczne.

W przypadku AI niepewnością pozostaje, czy wszystko, co otrzymujemy, to fakty, czy też może w jakiejś mierze także halucynacja? Bez krytycznego myślenia i weryfikacji się nie obędzie. 

Czym jest Trzecia Kultura wg Gemini (nie jest to dosłowny cytat z Gemini, bo dodałem swoje refleksje i uzupełnienia)? Termin „trzecia kultura” (ang. third culture) jest używany w różnych kontekstach, ale najczęściej odnosi się do osób, które spędziły znaczną część swoich lat formacyjnych poza krajem ojczystym swoich rodziców (tzw. TCK – Third Culture Kids). W rezultacie taka osoba tworzy swoją własną, unikalną kulturę, która jest mieszanką kultury rodziców, kultury kraju, w którym mieszkała, oraz innych wpływów. Nie jest ona w pełni zakorzeniona ani w kulturze rodziców, ani w kulturze goszczącej. W odniesieniu do języka mówi się o mieszanym języku pidżin (pidgin).

Cechy charakterystyczne dla osób z trzeciej kultury to często: 1. Zdolność do adaptacji i elastyczność: Dzięki doświadczeniom z różnych środowisk, osoby te są często bardzo otwarte na zmiany i potrafią łatwo dostosowywać się do nowych sytuacji; 2. Wielokulturowa tożsamość: Mają złożoną tożsamość, która łączy elementy różnych kultur, co może prowadzić do bogatszego zrozumienia świata, ale czasem też do poczucia bycia „nigdzie” w pełni u siebie; 3. Umiejętności językowe: Często są dwu- lub wielojęzyczne; 4. Globalna perspektywa: Mają szersze spojrzenie na świat i są bardziej świadome globalnych problemów i różnic kulturowych; 5 Trudności w zakorzenieniu: Mogą mieć trudności z nawiązywaniem głębokich więzi w jednym miejscu, ponieważ przywykły do częstych przeprowadzek i pożegnań. Termin ten został spopularyzowany przez Ruth Hill Useem i Johna Ussema w latach 50. XX wieku.

I niejako w przypisach, uzupełnieniu, Gemini napisało: "Warto też wspomnieć, że czasami „trzecia kultura” bywa używana w kontekście:
  1. Wzajemnych wpływów nauki i humanistyki: W publicystyce naukowej (np. przez Johna Brockmana) termin ten odnosi się do rosnącego obszaru, gdzie naukowcy, myśliciele i pisarze z dziedziny nauk ścisłych i przyrodniczych komunikują swoje idee bezpośrednio szerokiej publiczności, omijając tradycyjnych intelektualistów humanistycznych.
  2. Hybrydowych form kulturowych: W szerszym sensie może odnosić się do nowych form kulturowych, które powstają na styku różnych tradycji, np. w sztuce, muzyce czy gastronomii."
I teraz mam dylemat: czy nadal używać terminu trzecia kultura w odniesieniu do bezpośredniego i autentycznego kontaktu naukowców z szerokimi kręgami społecznymi? Trzecia, społeczna misja uniwersytetu również zawiera w sobie „trzeciość”, ale zawęża się do społecznej misji uniwersytetu, by przekazywać wiedzę (komunikować się) nie tylko studentom, którzy uczęszczają na zajęcia kursowe, ale w formie kawiarni naukowych, obecności w mediach i dedykowanych festiwali naukowych opowiadać o swoich odkryciach szerokim kręgom społecznym. Nabiera to nowej wartości w czasach edukacji przez całe życie i szybko zmieniającego się świata, a także w związku z umniejszaniem znaczenia kultury pisma. Ważne jest nie tylko to, co naukowcy napiszą w publikacjach naukowych, książkach czy artykułach popularnonaukowych. Ważne jest także to, co powiedzą w bezpośrednim kontakcie (np. kawiarnia naukowa) oraz w mediach społecznościowych. Kierując przekaz do innego odbiorcy, muszą korzystać z innego sposobu komunikacji i innego języka. Już bez uproszczonego żargonu naukowego, z troską o zrozumienie.

Ostatecznie, niezależnie od tego, która definicja "trzeciej kultury" jest dla nas pierwsza, najcenniejszą lekcją pozostaje konieczność wyjścia poza własną bańkę pojęciową, poza własną dyscyplinę i poza własne przyzwyczajenie komunikacyjne. Tylko w ten sposób, z troską o precyzję i wspólne zrozumienie języka, możemy skutecznie realizować misję komunikacji wiedzy w dynamicznie zmieniającym się świecie. Bo "słowa są tylko słowami. Ważniejsze jest to, co autorzy pod tymi słowami rozumieją." Na dodatek świat, który widzimy, jest tylko jednym z możliwych światów, a nasza bańka to tylko jedna z kropli w oceanie ludzkiej wiedzy. Czas odważyć się na eksplorację i nazwanie tego oceanu na nowo.

W dobie cyfrowej rewolucji i wszechobecnej AI, kultura wymaga ciągłej rewizji – zarówno w definicjach, jak i w sposobie, w jaki komunikujemy wiedzę.

19.10.2025

Co widzisz na ilustracji? Czy AI jest lepsze od człowieka w interpretowaniu?

Jesienne liście na trawniku.


Sprawdzamy i testujemy. Czasem wyśmiewamy się z głupich odpowiedzi AI. To śmiech spokoju i domniemanej przewagi - my jesteśmy spokojni, bo to AI daje takie głupie odpowiedzi. Kiedy w ubiegłą sobotę dałem zdjęcie z FB do analizy trzem narzędziom AI, to na początku przeraziłem się. Przeraziłem się sprawnością, szybkością i wnikliwością analizy. Wszystko wydawało się idealne i kompletne. Potem z ulgą znalazłem pewne błędy i ślepe uliczni analizy AI. Z ulgą, bo gdybym nie znalazł tych rys, to pozostałbym w swym przerażeniu. Zawody kreatywne i bazujące na wypowiedziach słownych są zagrożone. Zagrożone są przede wszystkim zawody bazujące na kreatywności algorytmicznej (odtwórczej). Mamy coraz silniejszą konkurencję. Niemniej najważniejsza pozostaje umiejętność zadawania kluczowych pytań. Ja znałem kontekst tego zdjęcia z tekstu na FB. Ponadto szybko zwróciłem uwagę na pewne szczegóły i odszyfrowałem istotne kwestie, widoczne na zdjęciu, w oparciu o moje własne doświadczenie i posiadaną już wiedzę. Rozumiałem sens i dlatego łatwiej było mi zadać właściwe pytania narzędziom AI. Ale czy ktoś, kto nic nie wie, potrafi zadać właściwe i sensowne pytania? Czy potrafi dostrzec najistotniejsze elementy z tego obrazu? I pominąć nieistotne tło?

Przydatność narzędzi AI zależy od kontekstu i umiejętności oraz wiedzy pytającego AI (stosującego narzędzia). Wiedza ta jest potrzebna by zadać właściwe pytanie i dostrzec to, czego brakuje w odpowiedzieć AI. A wtedy można zadać kolejne, ukierunkowujące pytania i polecenia. AI jest pracowitym, szybkim i usłużnym asystentem. Jednak to człowiek jest kierownikiem, od jego wiedzy najwięcej zależy. Tak jak od kierowcy zależy jazda samochodem. A przecież silnik to mechanizm pracujący samodzielnie. Niemniej samochód jedzie tam, gdzie zdecyduje kierowca. I z taką szybkością jak chce kierowca. Owszem, teraz wiele zmienia AI i samochody autonomiczne… To już jednak inna historia.

Czy jak młodzi ludzie od małego będą korzystali z AI, z łatwego i szybkiego zdobywania odpowiedzi (pozornie pięknych, bo poprawnych językowo i przedstawionych wiarygodnie odpowiedzi), to czy rozwiną swoje umiejętności czy też ograniczą swój rozwój? Na dodatek AI bardzo chwiali użytkownika, niemalże jak rodzic uznaje za geniusza – a to usypia krytycyzm. Co zbyt łatwo przychodzi, to nie wymusza rozwoju. Tak samo jak zbyt duży otwór w smoczku od butelki do mleka. Niemowlę szybko zje (wypije mleko z butelki), ale nie ćwiczy mięśni policzków i potem ma trudności z mówieniem. Często pojawiają się wady wymowy. Brak ćwiczeń języka i policzków w czasie niemowlęcego ssania przynosi złe konsekwencje w dzieciństwie, gdy uczymy się mówić. Czasem trzeba iść do logopedy i długo ćwiczyć.

Tak jak samochody (i inne maszyny) powodują ludzką otyłość, bo rezygnujemy z niezbędnego dla nas ruchu, tak być może AI osłabia siłę naszego umysłu i staniemy się w jakimś sensie niepełnosprawni, upośledzeni już nie ruchowo co myślowo i intelektualnie.

Im bardziej sprawne są modele językowe, tym większy rośnie we mnie niepokój. Czy potrafię sensownie wykorzystywać to narzędzie? A inni ludzie? I czy tylko do dobrych społecznie zamiarów? Czy nasze własne myślenie na biopaliwo (pokarm) nie zostanie w dużej części zastąpione przez narzędzia AI, pożerające energię elektryczną i wodę do chłodzenia? Wszystko to kwestia skali. Korzystam z samochodów i pociągów, ale staram się dużo chodzić pieszo. Czy tak samo będzie z narzędziami AI? Czy potrafimy dostrzec bezpieczną i zdrową granicę i nie ulegniemy nadmiernemu spożyciu?

Co jest ważne w analizie obrazu (zdjęcia)? Uważność i spostrzegawczość, dostrzeganie procesów i analiza obrazu, sprawność językowa. AI dostrzegł wiele różnych aspektów. Czy studenci wykorzystają kontekst i skupią się od razu na rzeczy istotnej z punktu widzenia ochrony środowiska, czy też jak AI skomentują wszystkie możliwe i bardzo różnorodne kwestie? Bo sam wykład z ochrony środowiska jest już kontekstem, ukierunkowującym myślenie. To powinno ułatwić.

Kluczową umiejętnością staje się umiejętność stawiania pytań a nie udzielanie odpowiedzi. W odpowiadaniu AI jest szybsza. Być może nawet lepsza. Daje wszechstronniejsze i kompletniejsze odpowiedzi. Ale najważniejsze jest dostrzeżenia sedna. Po co tracić czas na omawianie wszystkich możliwych aspektów?

Czy AI jest konkurencją dla procesów twórczych i językowych (pisarskich i nie tylko)? Z pewnością jest, tak samo jak maszyna do pisania (z kalką umożliwiającą pisanie jednoczenise kilku kopii) przyspieszyła proces pisania i publikowania drukiem wielu treści.

Po przesłaniu zdjęcia do trzech różnych modeli (Gemini, Copilot, Bielik) szybko dostałem odpowiedzi. Więcej czasu zabiera mi czytanie odpowiedzi niż zadawania pytań. Nadmiar krępuje i przeszkadza. Bo co i jak teraz wybrać? Owszem pojawiły się pomysły na wykorzystanie dydaktyczne, by porównać odpowiedzi studentów z AI, by zachęcić ich, aby sami zadali pytanie swojemu ulubionemu AI, dając do interpretacji zdjęcie. By napisali raport z użycia AI. By wpisali swoje prompty i odpowiedzi AI i przedstawili kolejne kroki. Na koniec sformułowali swój własny wniosek i swoją refleksję. A ci, którzy nie mają AI w telefonie lub nie zabrali tabletu czy laptopa na zajęcia? Może im zaproponować by napisali ręcznie lub narysowali, by opisali swoje odczucia w pracy z AI lub gdy nie mieli możliwości korzystania z AI? Nikt nie jest na gorszej pozycji, nawet jak nie ma ze sobą urządzenia ekranowego z dostępem do internetu. I jeszcze porównywanie, analiza uzyskanych tekstów. Jakie wnioski wyciągną?

A jakie ja wyciągnę wnioski z tego małego eksperymentu w zakresie korzystania z AI lub zmiany sposobu prowadzenia wykładów. Czy przez zadawanie pytań i swoisty dialog z AI można się uczyć równie dobrze jak przez bierne słuchanie wykładu? A może będzie to efektywniejsza nauka bo z własną aktywnością? Na nic rozważania, trzeba sprawdzić.

Z całą pewnością znacznie trudniej zmotywować studentów do aktywności. To pierwszy mój wniosek. Są oszczędni w wysiłku i najwyraźniej potrzebują widzieć sens każdego działania. AI działa szybko i dowolny prompt wyzwala jej aktywność. Ze studentami jest dużo trudniej. Oni dużo bardziej oszczędnie gospodarują swoją energią zużywana przez komórki nerwowe. Od wykładowcy wymaga to większego wysiłku w motywowaniu i wskazywaniu sensu.

W dialogu z AI szybko otrzymałem dużo słów, w części powtarzających się. Ale czy otrzymałem dużo treści? Jakie wątki nie zostały dostrzeżone przez AI? Jakie kolejne pytania należałoby zadać i jak ukierunkować modele językowe? Czy na finalny tekst czy też na pomysły do zadań na zajęciach? W czasie dyskusji z AI do głowy przyszły mi całkiem nowe pomysły dydaktyczne. I wcale nie były wprost podpowiedzią AI. Tak jak w dialogowaniu wg Ludwika Flecka, sama dyskusyjna sytuacja powoduje skojarzenia i rodzą się pomysły i treści, które nie powstały by w głowie z żadnego z dyskutantów bez tej dyskusji. Czy na moje pomysły wpadłbym bez rozmowy z modelem językowym? Teoretycznie to możliwe, ale była sytuacja sprzyjająca, sam coś doświadczałem i pomyślałem, że można to wykorzystać dydaktycznie do wspólnej, zespołowej pracy. Czy się uda? Sprawdziłem na drugi dzień na wykładzie, apotem jeszcze z inną grupą za kilka dni.

Zdjęcie z Facebooka poddane analizie przez AI

Na początek drogi Czytelniku i droga Czytelniczko spróbuj sam(a) zapytać dowolnemu narzędzi AI pytanie o to, co przedstawia wyżej zamieszczone zdjęcie. Zachęcam także do zadawania kolejnych pytań. A potem możesz sprawdzić rezultat mojej rozmowy z AI. Zajrzyj tu. Szersza omówienie rezultatów interpretacji dokonanej przez AI pojawi sie niebawem.

18.10.2025

Świecące pająko-robaki z nowozelandzkich jaskiń

Nie byłem w Nowej Zelandii i nie widziałem na żywo świetlików jaskiniowych. Zdjęcie jedynie tematem nawiązuje do treści tekstu: jest urok wpadającego światłą i stara lampa naftowa. Piękno przywabia. Tu na szczęście nie grozi nam pożarcie (jedynym kosztem jest bilet do muzeum).


Przyroda jest nieprzebranym skarbem różnorodnych strategii życia. Cokolwiek człowiek wymyśli to okazuje się, że wcześniej ewolucja wykreowała już coś podobnego w ziemskiej biosferze. Weźmy na przykład ludzki sposób polowania na zwierzynę jako źródło pokarmu. Można się za ofiarą uganiać niczym wilk, lew czy gepard. A człowiek u swego zarania wymyślił (tak w uproszczeniu, bo to efekt ewolucji a nie ludzkiego wymyślania) polowanie przez zagonienie. Nie biegamy szybko lecz potrafimy robić to wytrwale. I dlatego mamy takie duże mózgi i nieowłosioną skórę, by lepiej znosić przegrzanie organizmu w długotrwałym wysiłku. Zaganiana zwierzyna pada ze zmęczenia i przegrzania. Ale można też zastawiać sidła i pułapki, a wtedy ofiara sama wpadnie i nie trzeba się za nią uganiać po lesie czy sawannie. Ludzkie wnyki, zanęty, sieci i haczyki… wykorzystywane są w przyrodzie od samego zarania ziemskiej biosfery. A pomysłowość tych ewolucyjnych przystosowań jest niesamowicie bogata.

Drapieżniki, żeby przeżyć, muszą zdobyć pożywienie uganiając się za ofiarami. A ofiary, żeby przeżyć, muszą uniknąć schwytania, uciekając jak najszybciej lub chowając się w różnych kryjówkach. Nie zawsze jednak trzeba aktywnie gonić za ofiarą. Czasem wystarczy sprytnie zastawić sidła i poczekać, aż ofiara sama w nie wpadnie. I nie tylko człowiek wymyślił sieci łowne i najróżniejsze sidła. Przyroda była szybsza w tych wynalazkach.

Każdy zna pajęcze sieci, liczne u nas zwłaszcza jesienią (ale w domu czy piwnicy także je znajdziecie). Taki pająk niby ma osiem nóg (cztery razy więcej niż my) i mógłby biegać po łące czy suficie w poszukiwaniu smacznego kąska (oczywiście są i takie pająki co ganiają swe ofiary). Ale po co się męczyć, skoro można utkać misterną sieć, w której owady same się zaplączą? Trzeba tylko zastawić taką sieć w odpowiednim miejscu. Potem pająk, np. krzyżak lub tygrzyk, cierpliwie czeka. A gdy tylko poczuje drgania nici, rusza do akcji. Ofiara jest blisko i na dodatek jest unieruchomiona.

W świecie podwodnym podobnie postępują larwy chruścików (Trichoptera). Te małe wodne owady w stadium budują sobie domki z piasku, kamyków i innych materiałów. Jednak niektóre gatunki chruścików nie budują przenośnych domków tylko norki z siecią łowną (np. te z rodziny Polycentropodidae). Ukryte w swojej sieciowej norce czekają co nurt rzeki przyniesie im do sieci. Natomiast gatunki, żyjące w wodach stojących, wykorzystują nici sygnalizacyjne. Przechodząca ofiara porusza takie nitki, sygnalizując swoją obecność. A drapieżna larwa chruścika wyskakuje z norki i zjada ofiarę. Drgania tych nitek sygnalizują wielkość ofiary. Jak zbyt duża, to lepiej cicho siedzieć, bo można być samemu zjedzonym.

Jeszcze inaczej polują z wykorzystaniem sideł pewne muchówki z jaskiń w Nowej Zelandii. Wyobraźcie sobie muchówkę, która świeci! Tak, tak, nie ma latarki czy smartfona a jednak świeci. Nie, to nie jest żart. Arachnocampa luminosa zwana świecącym robakiem lub świetlikiem jaskiniowym, bo o niej mowa, to niezwykły owad, który żyje w jaskiniach Nowej Zelandii i Australii. Larwy tej muchówki zwisają ze stropu jaskini, a ich ciała świecą delikatnym, zielonkawym światłem. Wygląda to trochę jak rozgwieżdżone niebo. Dla człowieka to piękny, urzekający widok, dla małych owadów to śmiertelna, groźna pułapka. Światło Arachnocampa luminosa to wabik na drobne inne owady. Gdy taki owad zbliży się do larwy, ta chwyta go swoimi lepkimi nićmi. Sprytne, prawda? A nam, entomologom się wydawało, że to człowiek wymyślił odłowy owadów do światła.

Arachnocampa luminosa żyje w ciemnych, wilgotnych środowiskach, takich jak jaskinie i lasy. Światło tych owadów, zwane bioluminescencją, jest wynikiem reakcji chemicznej w ich ciałach. Larwy Arachnocampa luminosa świecą dzięki reakcji chemicznej, w której lucyferyna wchodzi w reakcję z tlenem, generując światło. Światło to służy larwom do wabienia drobnych owadów, które stanowią ich pokarm. Ofiary, zwabione światłem, wpadają w lepkie nici, które larwy zwieszają ze stropu jaskini. Bo do udanych łowów nie wystarczy samo światło jako zanęta, potrzebna jest i sieć. 

Świetliki jaskiniowe odżywiają się głównie małymi owadami i innymi drobnymi organizmami, które przyciągają swoim bioluminescencyjnym światłem. Świetliki tworzą lepkie nici, które zwisają z sufitu jaskini. Te nici są pokryte śluzem, który jest lepki i przezroczysty. Światło emitowane przez świetliki przyciąga owady, które myślą, że to gwiazdy na niebie. Dlatego taka strategia mogła narodzić się w ciemnym lesie i jaskiniach. 

Lepkie nici świetlików jaskiniowych są zbudowane głównie z białek i śluzu. Nici są wytwarzane z białek, które świetliki produkują w swoich gruczołach ślinowych. Te białka są podobne do tych, które pająki używają do tworzenia swoich sieci. Nici są pokryte śluzem, który jest lepki i przezroczysty. Śluz ten pomaga w łapaniu owadów, które przylatują do światła emitowanego przez świetliki. Nic pajęcza także jest pokryta lepkimi kropelkami. Nici świetlików jaskiniowych są cienkie i elastyczne, co pozwala im na łatwe zwisanie z sufitu jaskini i skuteczne łapanie ofiar.

Larwy mogą świecić z różną intensywnością, w zależności od ich wieku i stanu głodu. Arachnocampa luminosa odgrywa ważną rolę w ekosystemie jaskiń, kontrolując populacje drobnych owadów. Jej bioluminescencja jest również atrakcją turystyczną, przyciągając tysiące odwiedzających do jaskiń, w których żyje ten niezwykły owad. Nazwa Arachnocampa oznacza "pająko-robak", co odnosi się do sposobu, w jaki larwy łapią swoje ofiary za pomocą lepkich nici, podobnie jak pająki. 

Larwy muchówek Arachnocampa luminosa to fascynujące stworzenia, które od lat intrygują ludzi. Ich zdolność do produkcji światła i niezwykły sposób życia czynią je jednym z najbardziej wyjątkowych organizmów na Ziemi. Jaskinie Waitomo to prawdziwe królestwo tych świecących "robaków", oferując niezapomniane wrażenia wszystkim, którzy zdecydują się je odwiedzić. Muchówka Arachnocampa luminosa, powszechnie znana jako "glowworm" (świecący robak), to fascynujący owad, który występuje endemicznie w jaskiniach Nowej Zelandii i Australii. Jest to gatunek z rodziny grzybiarkowatych (Keroplatidae).

Larwy Arachnocampa luminosa są najbardziej znanym stadium tego owada. Mają długie, smukłe ciało i osiągają do 3 cm długości. Dorosłe osobniki są znacznie mniej efektowne i żyją krótko. Ich głównym celem jest rozmnażanie. U wielu grup owadów jest podobnie: to larwa się odżywia i rośnie a imago czasem nawet nie pobiera pokarmy w ogóle. Zajmuje się tylko rozmnażaniem, czyli dyspersja i rekombinacja genetyczna, by potomstwo było różnorodne i wędrowało daleko po świecie. To najlepsza strategia na przetrwanie w zmieniającym się nieustannie świecie.

Jak widzimy, drapieżnictwo to nie tylko pościgi i walka. To również spryt, strategia i umiejętność wykorzystywania otoczenia. Pająki, larwy chruścików i Arachnocampa luminosa to tylko przykłady zwierząt, które udowadniają, że drapieżnik nie zawsze musi być szybki i silny. Czasem wystarczy być sprytnym i cierpliwym. A świecące ciało? To już jest bonus, który pomaga w zdobyciu kolacji. Wiele innych święcących przykładów znajdziemy w mrocznych głębiach oceanów.

Tak, dziwy przyrody są w dalekich, egzotycznych krajach. Ale także w naszej najbliższej okolicy znajdziemy wiele fascynujących organizmów. Potrzebna tylko cierpliwość i wytrwałość w obserwowaniu. 

12.10.2025

Krótka historia rozumu. Od pierwszych myśli człowieka do rozumienia wszechświata - książka Leonarda Mlodinova

Mój prezent od Św. Mikołaja, już przeczytałem. Refleksje trochę się odleżały. Świetna książka, głównie o rozwoju wiedzy na przykładzie fizyki. Jest też trochę chemii i biologii. Fizyka to nauka o zmianie, chemia to nauka o substancji a biologia to nauka o organizacji. Długo czekałem by wreszcie o niej napisać. Pora dokończyć to, co kiedyś zacząłem. 

"Krótka historia rozumu" Leonarda Mlodinowa – to podróż od pierwszych ludzi (choć nie od Homo sapiens) do teorii strun. Dobrze napisany esej o ludzkim rozumie. Leonard Mlodinow, fizyk i autor bestsellerów, doskonale znany czytelnikom ze współpracy ze Stephenem Hawkingiem, w swojej książce "Krótka historia rozumu. Od pierwszej myśli człowieka do rozumienia Wszechświata" zabiera w pasjonującą podróż przez ewolucję ludzkiej myśli. Czyli coś co uwielbiam. To nie jest jednak suchy podręcznik historii nauki, ale raczej barwna opowieść o tym, jak Homo sapiens – od momentu zejścia swoich przodków z drzew – nauczył się zadawać pytania i budować coraz bardziej wyrafinowane modele rzeczywistości. Fizyka była zawsze dla mnie dużą trudnością w szkole. Dlatego z wielka przyjemnością czytam dobrze napisane książki, które dotykają także spraw fizyki. Ja zaznaczył autor: "(...)poszukiwanie wiedzy jest najbardziej ludzkim ze wszystkich naszych pragnień (...)". Zgadzam sie także z Mlodoinovem w tej kwestii: "Źle podana nauka może być niezmiernie nudna." A opisywana książka nie jest nudna, wręcz przeciwnie. W książce możemy znaleźć wiele przykładów na to, że "Zrozumienie jak rodzi się odkrycie, jest ważne dla nas wszystkich." To w zasadzie kwintesencja kształcenia uniwersyteckiego.

Mlodinow, choć sam jest fizykiem, przedstawia rozwój wiedzy w sposób, który doskonale łączy różne dziedziny, a nawet sugeruje pewien porządek w ich narodzinach. Można dostrzec, jak autor naturalnie przechodzi między kluczowymi dyscyplinami, pokazując ich wzajemne powiązania. Fizyka to nauka o zmianie. Mlodinow koncentruje się na najważniejszych przełomach w fizyce, bo to ona z definicji bada siły, ruch, energię i materię – czyli wszystko, co podlega zmianie w kosmosie. Chemia to nauka o substancji. Zmieniając punkt widzenia z makroskopowej zmiany na budowę materii, Mlodinow przechodzi do chemii. To opowieść o tym, jak zaczęliśmy rozumieć, z czego składa się świat, a więc nauka o substancji. Odkrycie pierwiastków, zrozumienie reakcji chemicznych i wreszcie – ułożenie układu okresowego to kroki milowe, które pozwoliły nam tworzyć cywilizację i opanować materię. Z kolei biologia to nauka o organizacji. Tutaj Mlodinow opisuje, jak żywe systemy osiągnęły poziom organizacji pozwalający im się reprodukować, rozwijać i, co najważniejsze, ewoluować. Właśnie zrozumienie mechanizmów życia i ewolucji ostatecznie pozwala nam spojrzeć na samych siebie – jako na część Wszechświata, która potrafi go badać.

Dlaczego warto przeczytać? To, co wyróżnia "Krótką historię rozumu", to lekkość narracji połączona z głębią tematu. Mlodinow, opowiadając o wielkich ideach naukowych, wplata w tekst osobiste anegdoty, zwłaszcza te dotyczące jego ojca, ocalałego z Holokaustu. To nadaje książce humanistyczny wymiar – nauka nie jest tu przedstawiona jako odległe, abstrakcyjne równania, ale jako głęboko ludzka, ciągła pogoń za wiedzą, napędzana ciekawością, która przetrwała nawet w najbardziej nieludzkich warunkach.

Książka stanowi doskonałe przypomnienie, jak efemeryczne bywają nasze "pewniki". Mlodinow nie unika trudnych pytań o współczesną fizykę – czy model standardowy to już koniec? Czy ciemna materia i ciemna energia to tylko chwilowe łatki na nasze niewiedzę? Czy czeka nas rewolucja na miarę teorii względności? Mnie najbardziej przykuły fragmenty odnoszące się do ludzkiej ciekawości i migracji, wraz z którymi rozprzestrzeniała sie kultura. 

Dzięki tej książce każdy czytelnik, niezależnie od stopnia zaawansowania, zyska świeże spojrzenie na to, jak wielki postęp dokonał się w naszej wiedzy – i jak wiele jeszcze przed nami. Gorąco polecam taką literaturę faktu, zakorzenioną w trzeciej kulturze, gdy to sami naukowcy opowiadają o nauce, bez pośredników. W szczególności polecam tę książkę szeroko rozumianym humanistom. 

11.10.2025

Konferencja SPiN i warsztaty "Jak budować zaufanie do nauki przez upowszechnianie wiedzy"

Stara, odrapana kamienica, a jednak piękna i tajemnicza.

Moja obecność na konferencji Społeczeństwo i Nauka 2025 "Zaufanie - to skomplikowane" (14-16 października 2025 r.), poświęconej szeroko rozumianej popularyzacji nauki, nie jest przypadkowa. Jest naturalną konsekwencją wieloletniej pracy i obserwacji przemian w postrzeganiu nauki przez społeczeństwo jak i rozwijaniu różnorodnych form upowszechniania wiedzy. Wiele lat temu zaczynałem od pisania artykułów do papierowych czasopism. Potem pojawiły się różnorodne warsztaty i projekty edukacyjne. A jeszcze później pojawiły się pikniki naukowe i centra nauki.

Pamiętam czasy, gdy powstanie Centrum Nauki Kopernik w Warszawie wyznaczyło nowy kierunek w polskiej edukacji, wprowadzając do dyskursu koncepcję edukacji pozaformalnej na masową skalę. Nie mieli programów więc mogli eksperymentować i sami odkrywać nową i niezwykle ważną przestrzeń edukacyjną. Ten impuls zadziałał: dziś mamy w Polsce i w Europie już wiele prężnie działających małych i dużych centrów nauki. Popularyzacja nauki wyszła poza mury uczelni i stała się profesją, zyskując ogromną siłę oddziaływania społecznego. To już nie jest ciekawostka tylko codzienna praktyka.

Rozwój popularyzacji nauki w centrach nauki wiąże się czasowo z największym, moim zdaniem, wyzwaniem naszych czasów: spadkiem zaufania do nauki i badań naukowych. Ironia polega na tym, że w momencie, gdy nauka dostarcza nam narzędzi do rozwiązania najpilniejszych globalnych problemów (klimat, zdrowie, energia), rośnie też skala sceptycyzmu i dezinformacji. Zalewa nas fala pseudonaukowych teorii spiskowych. Nawet w kulturze widać wyraźną dominację fantasy nad science-fiction. I jest to trend wieloletni.

Z perspektywy dydaktyka i naukowca, widzę kilka kluczowych przyczyn tego kryzysu. Współczesna nauka jest trudniejsza niż kiedyś, wykorzystuje zaawansowane i drogie narzędzia i przyrządy badawcze a przeciętnemu człowiekowi trudno się włączyć do, przesyconych złożonymi teoriami i specjalistycznym żargonem, dyskusji. Nauka jest procesem złożonym, pełnym wątpliwości i nieustannego poprawiania. Jest w jakimś sensie ciągle niedokończona. Opinia publiczna oczekuje jednak prostych odpowiedzi, zero-jedynkowych, oczekuje prostych komunikatów tu i teraz, co często prowadzi do odrzucenia autorytetu, gdy naukowcy mówią o prawdopodobieństwie lub niepewności. Po drugie przestrzenie cyfrowe sprzyjają szybkiemu rozprzestrzenianiu się teorii spiskowych i upolitycznianiu "faktów" (faktoidy). Nadmiar łatwo generowanych treści sprzyja dezinformacji. Trudno jest odróżnić treści wiarygodne od niewiarygodnych, zmyślonych i manipulatorskich. Eksperta może udawać każdy, na dodatek dysponując narzędziami nie tylko to generowania prostych fejków ale i do tworzenia deep faków. Trudno jest przebić się z rzetelnym komunikatem przez szum informacyjny szczególnie, gdy ten komunikat kłóci się z czyimiś głęboko zakorzenionymi przekonaniami (błąd konfirmacji). I ważne jest, o czym wspinałem, poczucie sprawczości. Dla wielu osób nauka jest czymś abstrakcyjnym, odbywającym się w "wieżach z kości słoniowej" lub "tajnych laboratoriach". Brak bezpośredniego kontaktu z procesem badawczym i ludźmi, którzy go prowadzą, uniemożliwia zbudowanie emocjonalnej więzi i osobistego zaufania. Niewątpliwie potrzebny jest bezpośredni kontakt z prawdziwymi naukowcami z krwi i kości a nie wyobrażeń o nich, budowanych na podstawie filmów fabularnych czy kreskówek. Budowaniu takiego kapitału naukowego służą upowszechnione już różnorodne festiwale naukowe, odbywające się w murach uczelni wyższych, w laboratoriach badawczych.

W tym kontekście rola coraz liczniejszych centrów nauki i nas, popularyzatorów, staje się kluczowa. Musimy wyjść poza samą "rozrywkę" i ekspozycję faktów. Naszym głównym zadaniem jest teraz odbudowa mostu zaufania. Festiwale nauki to nie tylko widowiskowa rozrywka z wybuchami i kłębami dymu. To przede wszystkim autentyczne spotykanie się z naukowcami w ich środowisku naturalnych, czyli w laboratoriach i murach uniwersyteckich. Jak to zrobić? Poprzez przemyślaną dydaktykę edukacji pozaformalnej, która skupia się na zaangażowaniu w proces, na transparentności i dialogu, na wzmacnianiu kompetencji cyfrowych. Taką dydaktykę dopiero odkrywamy i wymyślamy. A naturalnym laboratorium dla nich są właśnie różnorodne centra nauki.

Musimy (w tym przede wszystkim my, naukowcy) pokazywać jak działa nauka, a nie tylko co odkryła. Centra nauki mogą być laboratoriami w przestrzeni pozaformalnej, bez ocen i programów nauczania, zatwierdzanych ministerialnie, w których zwiedzający sami doświadczają metody naukowej, popełniają błędy i weryfikują hipotezy. To buduje poczucie sprawczości i akceptację dla nauki jako narzędzia do poznawania świata. Innym wymiarem takiej aktywności jest nauka obywatelska (citizen science), koordynowana przez naukowców z ośrodków naukowych. Powinniśmy mówić o nauce jako o społecznej instytucji – z jej mechanizmami recenzji, finansowania i etyki, ale także pełnej błędów, nadużyć, nieprawidłowości. To wymaga organizowania debat, spotkań z naukowcami i wspólnych projektów (citizen science), które dehermetyzują środowisko akademickie. Popularyzacja wiedzy musi być też nauką krytycznego myślenia i oceny źródeł w erze cyfrowej. Zamiast tylko podawać fakty, powinniśmy wyposażać odbiorców w narzędzia do samodzielnej weryfikacji informacji.

Rozwój centrów nauki wymusza potrzebę stałego podnoszenia kwalifikacji i rozwoju metodyki procesu uczenia się (a nie nauczania). Potrzebujemy więcej wykwalifikowanej kadry i platform do dyskusji o tym, jak robić to dobrze. Temu służą m.in. konferencje takie jak Społeczeństwo i Nauka 2025.

To jest właśnie powód, dla którego zgłosiłem się na tę konferencję. Od lat chciałem dołączyć do tej społeczności, zobaczyć, jak wygląda konferencja centrów nauki, i uczyć się od najlepszych. Do tej pory uczestniczyłem jedynie w konferencjach organizowanych przez Centrum Nauki Kopernik w Warszawie. A w udziale w konferencjach Stowarzyszenie Społeczeństwo i Nauka SPiN zawsze coś mi stawało na przeszkodzie, a to obowiązki akademickie, a to kwestie logistyczne i finansowe. Cieszę się, że wreszcie udało się to dopiąć.

Wybrałem się na konferencję by dyskutować, sprawdzać w działaniu i dzielić się własnym, wieloletnim doświadczeniem w pracy z dziećmi, młodzieżą i dorosłymi. Wierzę, że tylko przez ciągłą wymianę myśli i testowanie nowych form komunikacji jesteśmy w stanie skutecznie stawić czoła kryzysowi zaufania wobec nauki. Tej wymianie służy także niniejszy tekst na blogu. Moja obecność na wspomnianej konferencji to nie tylko chęć dołączenia do społeczności i wymiana poglądów. To przede wszystkim dążenie do rewizji własnej, wypracowywanej metody dydaktycznej w obliczu wspomnianego wcześniej kryzysu zaufania do nauki. Jako naukowiec i wykładowca, jestem głęboko zakorzeniony w tradycyjnym modelu transmisji wiedzy – w opowiadaniu o odkryciach i przekazywaniu faktów. Systematycznie próbuję od tego odchodzić poprzez udział w różnorodnych projektach i przedsięwzięciach. Z różnym i niezadawalającym mnie rezultatem. Ale nie rezygnuję. Ponawiam próby, tak jak w typowych badaniach naukowych.

Dotychczasowe doświadczenie pokazało mi wyraźnie, że w popularyzacji przekaz jest mniej ważny niż zaangażowanie. Dlatego na tej konferencji zdecydowałem się na formę warsztatową, a nie w postaci tradycyjnego wykładu. Wychodzę poza moją strefę komfortu - wykłady i ustne prezentacje z Power Pointem (lub innymi programami) robię od lat, a formy warsztatowej dopiero się uczę. Chcę podzielić się swoimi pomysłami i wnioskami, ale przede wszystkim wdrożyć i przetestować nowe dla mnie koncepcje dydaktyczne, skupione na aktywizacji słuchaczy. Odejście od wiedzy transmisyjnej i biernego słuchania na rzecz doświadczania i interakcji jest kluczowe, aby zbudować zaufanie przez aktywne uczestnictwo. Ludzie bardziej ufają temu, co sami przećwiczyli i zrozumieli. Działanie, a nie tylko słuchanie, pozwala im poczuć się częścią procesu naukowego, co jest fundamentalnym elementem w odbudowie wiarygodności nauki. I ważne jest autentyczne spotkanie z naukowcem a nie tylko z pośrednikiem relacjonującym badania naukowe.

Model warsztatowy stawia popularyzatora i uczestnika na bardziej partnerskiej stopie. Odkrywamy razem. Prowadzący przestaje być wyrocznią, a staje się facylitatorem odkrywania, co zmniejsza dystans i rozmontowuje "wieżę z kości słoniowej". Nie ukrywam, że moje dotychczasowe próby wdrożenia tej metody w edukacji pozaformalnej napotykały na różne trudności w lokalnych projektach, które realizowałem w różnych pozaakademickich miejscach. Ostatnio miałem warsztaty w czasie konwentu fantasy Warmia i Magia 2025. Słabo mi się to udało. Przynajmniej poniżej zakładanych efektów.  Odkrywamy nową dydaktykę edukacji pozaformalnej i z przyczyn oczywistych popełniamy różne błędy. Lecz te błędy nie są porażką, są dowodem rozwoju i aktywnego poszukiwania. Tak jak w każdych badaniach naukowych.

Głównym problemem był zawsze czas. Krótki, jednorazowy format spotkań – często ograniczony do jednej godziny – uniemożliwiał pełne rozwinięcie działań, które wymagają wdrożenia uczestników w metodykę, a potem w fazę refleksji i dyskusji. W efekcie, zamiast pełnej aktywizacji, często musiałem uciekać się do szybkiego "opowiadania" i demonstracji, czyli wracać do modelu transmisyjnego. Bo zadawana praca domowa i kontynuacja najczęściej zawodzą. Jeszcze nie wiem dlaczego. Teraz szukam odpowiedzi i dobrego sposobu, także z wykorzystaniem narzędzi online. A nie byłoby pytań, gdybym wcześniej nie eksperymentował i nie próbował czegoś nowego.

Ta konferencja jest dla mnie kolejną, przemyślaną próbą. Będę tam, by eksperymentować i dyskutować o technikach aktywizujących oraz o sposobach zarządzania czasem w krótkich, ale angażujących formach komunikacji i edukacji. Zobaczymy co i jak się uda, ale jestem przekonany, że przyszłość popularyzacji nauki zależy od tego, jak skutecznie potrafimy przekształcić widza w badacza, obserwatora w uczestnika.

Mimo deklaracji o konieczności aktywizacji, pierwszym moim wręcz rutynowym odruchem było pory przygotowanie tradycyjnego wykładu, prelekcji, koniecznie z prezentacją multimedialną z Power Pointem. W końcu, jako wykładowca akademicki, w ten sposób najłatwiej byłoby mi ułożyć treść i przekazać słuchaczom bogate, wieloletnie doświadczenie. Mogłaby to być fascynująca, oryginalna opowieść o popularyzacji nauki w różnych formach i miejscach, w sam raz dla edukatorów i popularyzatorów z centrów nauki. Storytellingu także się uczę. Jednak od dwóch lat próbuję nawet na wykładach mniej mówić a więcej zostawiać przestrzeni na aktywność studentów (lub słuchaczy). Nie ważne, co ja już wiem, ważne to, co odkryją w czasie spotkania słuchacze (a na uczelni studenci).

Ale czy ta zdobyta wiedza o nowej dydaktyce, wzbogacona elementami z neurobiologii o mechanizmach uwagi i zapamiętywania, miałaby pójść w las? Czy mówiąc o potrzebie zmiany, sam mam tkwić w przestarzałym modelu? Zdecydowanie nie. Dlatego dla mnie wspominana konferencja to właśnie moment na praktyczne wcielenie teorii w życie. Z ryzykiem porażki. Dlaczego nie wdrażać nowatorskich metod od razu, tu i teraz? Najlepiej uczymy się przez działanie, metodą prób i błędów, próbując wykorzystać wiedzę teoretyczną, zasłyszaną i wyczytaną. Niech to, co sam głoszę, stanie się działaniem, nie tylko na zajęciach kursowych ze studentami na uniwersytecie, ale właśnie w gronie profesjonalistów, którzy mierzą się z podobnymi wyzwaniami.

Właśnie dlatego mój czas na tej konferencji przybrał formę interaktywną. Cel jest prosty: uczenie się popularyzacji przez robienie popularyzacji (a nie tylko mówienie o niej). Celem warsztatu jest przekształcenie teorii komunikacji naukowej w natychmiastową, angażującą praktykę, z użyciem współczesnych narzędzi. Oczekuję, że po spotkaniu uczestnicy odejdą nie tylko z nową wiedzą, ale przede wszystkim z praktycznym doświadczeniem. Każdy z uczestników przygotuje i zaprezentuje własne, krótkie (3-minutowe) wystąpienie popularnonaukowe. Wystąpienia te będą nawiązywały do zasad storytellingu naukowego, czyli zawierać: bohatera (postać naukowca, badacza, a nawet ideę), który przechodzi transformację, rekwizyt (fizyczny przedmiot, który stanie się mostem do zrozumienia skomplikowanego zagadnienia) i opowieść - narrację, która nadaje sens i emocje suchemu faktowi naukowemu. Badania wykazały, że dużo łatwiej zapamiętujemy informacje, jeśli przekazywane są w formie opowieści a nie tylko suchych danych. A że żyjemy już w czasach sztucznej inteligencji to kolejny raz ze słuchaczami będę chciał eksperymentować z AI. Do szybkiego generowania pomysłów, struktury narracyjnej lub wizualnych rekwizytów, wykorzystamy narzędzia sztucznej inteligencji (AI), co jest nieuniknionym elementem współczesnej komunikacji.

Wierzę, że ta formuła pozwoli nam przekonać się na własnej skórze, jak skutecznie (lub nieskutecznie) można przełamać barierę między ekspertem a odbiorcą i jak, poprzez zaledwie trzy minuty opowieści i działanie, możemy skuteczniej odbudowywać zaufanie do nauki.

Kryzys zaufania do nauki nie jest problemem samej wiedzy, lecz sposobu jej komunikowania i postrzegania. Współczesna nauka, choć zaawansowana i potężna, stała się dla wielu zbyt wyalienowana. Jej złożone, trudne metody i hermetyczny język uniemożliwiają bezpośrednie uczestnictwo w odkrywaniu. Uczestnictwo w nauce staje się niedostępne, a to poczucie wykluczenia i braku zrozumienia bezpośrednio przekłada się na nieufność. Dobra popularyzacja ma moc, by to zmienić. Jej kluczową funkcją nie jest samo przekazywanie faktów, lecz przywracanie poczucia bliskości i zrozumienia procesu naukowego. Najlepiej przez bezpośredni kontakt z autentycznym naukowcem, czy to w trakcie festiwalu naukowego, czy kawiarni naukowej.

Aby to osiągnąć, działania w centrach nauki i poza nimi, powinny opierać się na trzech fundamentalnych filarach, które zasypują lukę między naukowcem a społeczeństwem:
  1. Bezpośredni kontakt. Warto dążyć do tego, by mówić do ludzi, a nie tylko w ich obecności. Oznacza to stworzenie przestrzeni dla prawdziwego dialogu i spotkań twarzą w twarz, które budują autentyczne, osobiste zaufanie.
  2. Angażowanie w odkrywanie. Należy odchodzić od biernego słuchania na rzecz aktywnego angażowania w proces naukowy (doświadczanie w cyklu Kolba). Nasze warsztaty i wystawy muszą skłaniać do działania, eksperymentowania i zadawania pytań. A potem skłaniać do refleksji i wiązania praktyki z teorią.
  3. Kreowanie poczucia sprawczości. Powinniśmy wzmacniać w odbiorcach poczucie wpływu, przynajmniej na dyskusję o nauce i jej odkryciach. Społeczeństwo powinno czuć, że ma udział w kształtowaniu debaty o etyce, celach i konsekwencjach postępu naukowego. Natomiast przez udział w citizen science rzeczywiście uczestniczyć w procesie badawczym (np. zbieranie danych).
Te postulaty wpisują się w koncepcję Trzeciej Kultury (przeczytaj i to), która powinna stanowić dla nas tło i inspirację. Jest to obszar, w którym naukowcy, myśliciele i pisarze z dziedzin nauk ścisłych i przyrodniczych komunikują swoje idee bezpośrednio do szerokiej publiczności, celowo omijając tradycyjnych, często sceptycznych, pośredników z kręgów humanistycznych (lub dziennikarskich). Klucz do wiarygodności leży w autentyzmie. Dlatego w popularyzacji muszą brać udział nie tylko sami popularyzatorzy jako wykwalifikowani "tłumacze" z języka nauki na język potoczny, lecz musi odbywać się to także z aktywnym udziałem prawdziwych naukowców. To oni gwarantują wiarygodność, autentyzm oraz dają możliwość bezpośredniego kontaktu z osobami, które faktycznie prowadzą badania.

Wierzę, że zaproponowany przeze mnie  warsztat, koncentrujący się na storytellingu i aktywizacji, jest małym, ale ważnym krokiem w kierunku tej nowej, bardziej zaangażowanej i transparentnej kultury naukowej. Oczywiście, tu na blogu zdam relację z sukcesów i porażek w czasie warsztatu pt. „Jak budować zaufanie do nauki przez upowszechnianie wiedzy". Bo ten blog jest w części moim dziennikiem refleksji, dziennikiem osobistego rozwoju. Dlatego znajdują się w nim takie właśnie wypowiedzi, relacjonujące mój rozwój, moją drogę edukacyjną. Dziennik z podróży intelektualnej...

9.10.2025

O przyczynach kiepskich prezentacji nie tylko akademickich cz. 2. (konferencje)




W nawiązaniu do wcześniejszego tekstu na temat jakości prezentacji akademickich warto poruszyć także konferencje naukowe, które są apoteozą publicznego wystąpienia w środowisku akademickim. Mają być platformą dynamicznej wymiany myśli, jednak często stają się jedynie paradą monotonnych odczytów. Czasami sens i cel zdominowany jest przez powierzchowny rytuał. Mam na myśli konferencje akademickie jak i konferencje branżowe, biznesowe, korporacyjne, pozaakademickie. Ale przecie to na studiach przyszli biznesmeni wdrażają się do wystąpień referatowych w czasie konferencji (nie tylko naukowych i nie tylko akademickich). 

Po co jest konferencja? Są trzy powody. Pierwszym jest prezentacja badań i potencjału badawczego. Chodzi o publiczne zasygnalizowanie "oto mój kierunek poszukiwań naukowych, oto moje odkrycia." Drugim jest szukanie współpracy i kontaktów. Konferencja ma być siecią, generatorem nowych projektów, a nie zbiorem autonomicznych monologów. I po trzecie - szukanie inspiracji. To ma być intelektualne retreat, gdzie lepiej się myśli, dzięki pustelniczemu wyizolowaniu od świata codziennego (jak na dobrych rekolekcjach czy w ekskluzywnym SPA). Dobra prezentacja jest kluczem do realizacji tych celów. Lepiej się słucha referatu niż czyta publikację – oczywiście o ile jest to dobry referat. Czy te cele są zawsze uświadamiane i realizowane? Czy tylko w jakiejś części realizowany jest powierzchowny rytuał i celebra hierarchii społecznej, czy to w środowisku akademickim, czy w korporacji czy biznesie?

Dlaczego czasami konferencje zawodzą w osiąganiu wspomnianych celów? Bo wystąpienie referatowe traktowane jest jako ustne streszczenie artykułu. Naukowcy często przygotowują slajdy jako skondensowaną wersję tekstu, który mają opublikować (lub już opublikowali). Zamiast wykorzystać referat do storytellingu (opowieści o odkryciu, o problemie badawczym), używają go do transmisji danych, co jest nieefektywne w krótkiej, konferencyjnej formie. Storytelling wydaje się taki niepoważny, mało dostojny i dlatego jest pomijany. Drugim powodem mijania się z celem jest kultura presji czasowej. Typowy 10–15 minutowy referat wymusza dużą kondensację treści. Zamiast skupić się na jednym kluczowym wniosku i go dogłębnie objaśnić, prelegent próbuje pokazać przeładowanych treścią 7-10 slajdów (a w często jeszcze więcej), dążąc do napakowania merytorycznej gęstości kosztem zrozumienia. Jeszcze gorzej, gdy rozgaduje się i wychodzi poza swój czas, zabierając przestrzeń kolejnym prelegentom. Trzecim powodem nie osiągania głównych celów konferencyjnych jest brak interakcji. Konferencja jest sytuacją inspirującą, ponieważ zazwyczaj obrady odbywają się w wyizolowaniu – ludzie są oderwani od biurek i obowiązków, często w odległym od miasta ośrodku terenowym. Kiepski referat zabija tę sprzyjająca okoliczność i energię. Zamiast otwierać dyskusję i zapraszać do dialogu, monolog prelegenta zamyka przestrzeń na natychmiastową refleksję i interakcję. Ludzie po prostu czekają na możliwość zadania pytania, zamiast angażować się w treść w trakcie prezentacji. A czasem rezygnują nawet z zadawania pytań na sali i w kuluarach.

Jeśli prezentacja na konferencji jest nudna i nieprzekonująca, nie jest w stanie ani "sprzedać" idei, ani zainicjować współpracy, ani zainspirować. Nawet genialne badania nie zostaną zauważone ani zapamiętane, jeśli sposób ich przedstawienia jest nieatrakcyjny. Nikt nie podejdzie w kuluarach do badacza, którego wystąpienie było chaotycznym odczytem danych. Prezentacja powinna wzbudzać ciekawość i potencjał dalszego dialogu. Zamiast czerpać pomysły, uczestnicy konferencji tracą czas, który mogliby poświęcić na czytanie tego samego materiału w ciszy, szybciej i bardziej efektywnie.

Podsumowując tę część mojego wywodu, kiepskie prezentacje na konferencjach wynikają z błędnego rozumienia ich celu. Celu ustnej prezentacji i celu konferencji. Naukowcy zapominają, że w czasie konferencji (online lub offline) sama forma wystąpienia jest wiadomością. Liczy się nie tylko to, co mówisz, ale jak to robisz, aby wykorzystać ten unikalny moment inspiracji i fizycznego spotkania do budowania sieci kontaktów i przyspieszenia badań. Zamiast aktywować sieć społeczną, prelegent zamęcza ją pasywnym słuchaniem.

Problem kiepskich wystąpień akademickich, od wykładu studenckiego po referat konferencyjny, jest systemowy. Jest to efekt kulturowej prymatu pisma nad retoryką i braku refleksji nad celem komunikacji. Aby przezwyciężyć tę rutynę, środowisko akademickie musi przełamywać swój autorytaryzm. Musi zastąpić mentalność "strażnika wiedzy tajemnej" postawą "lidera wiedzy", który nie tylko posiada wiedzę, ale potrafi ją demokratyzować i aktywizować w audytorium. Bo przecież w nauce nie ma autorytetów są tylko argumenty i dowody. I jest wartościowa dyskusja.

Oczywiście, sensowne byłoby nagradzać i szkolić wykładowców w zakresie retoryki, projektowania wizualnego i angażowania publiczności, traktując te umiejętności jako kluczowe kryterium doskonałości zawodowej, obok publikacji. Uwzględniając nowe formy przekazu kultury postpiśmiennej takie jak np. wideoposter, podcast. Pytanie "Jaki jest sens mojego wystąpienia?" musi zastąpić automatyczny rytuał wychodzenia na mównicę. Tylko wtedy konferencje staną się oazami inspiracji, a wykłady generatorami nowego myślenia, a nie miejscami, w których wiedza jest pasywnie odczytywana. To rozważanie dotyka fundamentu nowoczesnej dydaktyki akademickiej. Stawia przed nami wybór między przekazywaniem usystematyzowanej wiedzy a przekazywaniem doświadczenia badawczego.

Może pierwotnym źródłem problemu - jak zauważył mój znajomy - jest to, że zamiast języka polskiego w szkole mamy w zasadzie historię literatury. Czyli przerost wiedzy nad umiejętnościami... językowymi w komunikowaniu się słowem i pismem. Potem się tylko nawarstwia.

A na uczelniach zajęcia ze studentami, z wykładami, jakie powinny być? Wykłady kursowe wg sztywnego programu (jak w szkole) czy jak spotkania z naukowcem, relacjonującym swoje badania? To drugie to tematyka pozornie od Sasa do Lasa, ale jednocześnie szansa na pokazanie czegoś autentycznego. Problem leży w tym, że akademicy często mylą wykład z książką. Wykład kursowy, mający na celu poruszenie zaplanowanych działów i zagadnień, jest koniecznością programową, ale rzadko bywa inspirujący, jeśli prowadzący staje się jedynie czytnikiem podręczników. W epoce powszechnego dostępu do e-booków, zasobów online i sztucznej inteligencji, która skonsoliduje, streści i zaprezentuje fakty z podręcznika, rola wykładowcy jako czytnika faktów jest całkowicie przestarzała. I łatwa do zastąpienia przez algorytmy AI.

Wykłady kursowe są niezbędne do systematyzacji wiedzy. To fakt. Pozwalają na ustrukturyzowanie podstaw oraz wprowadzenie studentów w kluczowy żargon i mapę danej dyscypliny. Ponadto takie wykłady kursowe pozwalają ustalić minimalny próg wiedzy, który musi być osiągnięty, aby przejść dalej. Jednak kiedy wykładowca ogranicza się do roli "czytnika" lub "omawiacza slajdów", prowadzi to do utraty zaangażowania. Studenci przestają widzieć wartość dodaną w obecności, skoro te same informacje mogą przyswoić w samotności, szybciej i efektywniej. Doprowadza to czasem także do powierzchowności wiedzy. Zamiast interpretacji i krytycznego myślenia, uczy się reprodukcji materiału (nawet na pamięć). Jest to kwintesencja terminu "śmierć przez Power Point".

Alternatywą (lub, co ważniejsze, idealnym uzupełnieniem) jest model spotkania z naukowcem, relacjonującym swoje badania, podającym przykłady, których sam doświadczył. Takie podejście koncentruje się na autentyczności i unikalnej perspektywie prowadzącego zajęcia w przekazywaniu wiedzy wiem jak zamiast wiem co (know-how i know-what). Wykładowca nie opowiada, co jest w podręczniku, ale jak te zasady działają w praktyce, relacjonując swoje badania. Pokazuje proces, błędy, wątpliwości – całą kuchnię naukową. Owszem, wymaga to od studenta samodzielnego studiowania podręczników i to często przed wykładem. Studenci widzą, że nauka nie jest zbiorem suchych faktów, ale żywą, dynamiczną działalnością. Spotkanie z kimś, kto "przekłuł teorię w praktykę" i ma osobiste przykłady, które sam doświadczył, buduje więź i modeluje postawę badawczą. Wykład staje się niezastąpiony. Treść, która jest dostępna tylko dzięki unikalnemu ethosowi i doświadczeniu prelegenta (a nie powielona z książki), jest jedynym powodem, dla którego warto fizycznie lub zdalnie uczestniczyć w zajęciach. Jest to coś autentycznego.

Dylemat nie musi brzmieć: albo–albo. Najlepszy model akademicki wymaga syntezy. Powinny być podstawy kursowe udostępniane także w formie interaktywnej. Materiał podstawowy (teoria, definicje) powinien być w dużej mierze zdigitalizowany (e-learning, quizy, e-booki, zadania do samodzielnego wykonania), co zwolni czas na zajęciach, nawet tych wykładowych. Własnym chałupniczym sposobem próbuję to na swoich przedmiotach robić. Zostanie czas na wykładzie dla relacji i dyskusję. Czas wykładu należy przeznaczyć na to, co jest unikalne dla człowieka (inaczej dość łatwo zastępowani będziemy przez internet i AI). Wtedy wykładowca występuje jako kurator wiedzy, który wybiera, co jest najważniejsze, komentuje i pokazuje, jak sprzeczne teorie funkcjonują w świecie rzeczywistym (np. w jego badaniach). Wykładowca realizuje się jako narrator, który używa własnego doświadczenia, aby nadać abstrakcyjnym faktom sens i wagę emocjonalną. Pokazywanie, jakie błędy popełnił, by dojść do danego wniosku, jest o wiele cenniejsze niż podanie samych konkluzji.

Kiepskie wykłady są tam, gdzie model kursowy dominuje nad modelem spotkania z naukowcem. Dobre wykłady wykorzystują obowiązkowy materiał kursowy jako punkt wyjścia do relacjonowania autentycznych zmagań, sukcesów i pułapek życia naukowego. Wtedy monolog wiedzy zamienia się w inspirujący dialog.

W swoich dwuczęściowych wywodach starałem się przekonać do tego, że to logika i kultura słowa zabijają wartość wykładu ustnego. Warto więc dostrzec zalety kultury słowa i kultury pisma oraz adekwatnie używać je w konkretnym kontekście sytuacji i miejsca. Wykład służy do opowiadania i dialogowania a książka i publikacja do czytania. Tę samą treść można przekazać i ustnie i pisemnie. To nie forma jest zła tylko złe czyli nieadekwatne może być jej zastosowanie