
W pewnym sensie Sokrates miał rację. Przez pismo coś zyskaliśmy ale i coś straciliśmy. Teraz jest podobnie z technologią i AI, zapewne też coś zyskamy i coś stracimy. Główną tezą niniejszego tekstu jest to, że kultura pisma w części zabiła sztukę prezentacji i wystąpień ustnych. Miał więc rację Sokrates, choć w nieco innym aspekcie.
Od lat zadziwia nie często spotykane wystąpienia ustne na niskim poziomie technicznym (prezentacyjnym, niezależnie od wartości merytorycznej). Spotykam je w życiu biznesowym, akademickim i kulturalnym. Szukam głębszej przyczyny. Oczywiście, jest wiele znakomitych wykładów, referatów konferencyjnych i webinariów. Sam takich wielokrotnie doświadczyłem i wysłuchałem. Ale jest jeszcze więcej byle jakich, nudnych, oderwanych o tu i teraz. Skąd to się bierze, zwłaszcza w środowisku akademickim? Dlaczego są mistrzowie i partacze i to w takich właśnie proporcjach? Może w średniowieczu wśród szewców, krawców, kołodziejów też tak było? Po prostu rozkład normalny znakomitych, przeciętnych i byle jakich? Przecież środowisko akademickie, gdzie chlebem codziennym są wykłady dla studentów i referaty na konferencjach, powinno sztukę prezentacji mieć w jednym palcu. A nie ma. Dlaczego? Wiele lat się nad tym zastanawiałem, sam uczyłem się wystąpień publicznych i sztuki wykładania, nawet uczyłem studentów sztuki prezentacji ustnych. Jest wiele dobrych poradników pisanych przed samych wykładowców akademickich, pokazujących jak to robić, stworzonych na bazie ich własnego doświadczenia. Czyli ta wiedza i umiejętności są w samym środowisku naukowców i uniwersyteckich wykładowców. Od nich się uczyłem. Ale w zasadzie pozaformalnie, dodatkowo, w domu, pozalekcyjnie. Brakowało i brakuje kursów uczelnianych, dedykowanych rozwojowi tej umiejętność. A często jak już są, to nauczają osoby, które same nie najlepiej tę sztukę opanowały… Dlaczego tak jest? Szukam przyczyny od wielu lat. Ostatnio doszedłem do wniosku, że główną przyczyna jest zakorzeniona w nas kultura piśmienna.
Moje refleksje na temat kultury pisma w połączeniu z autorytaryzmem dydaktycznym oraz kontraście między wykładami kursowymi a autentycznymi badaniami układają się w krytyczny obraz problemów w komunikacji akademickiej. I o tym opowiem w niniejszym tekście (pisanym a więc paradoksalnie mocno zakorzenionym w kulturze pisma a nie oralności).
Tezą, którą stawiam jest to, że "kultura pisma zabiła sztukę prezentacji i wystąpień ustnych". Środowisko akademickie jest nastawione na tekst, publikację i recenzowany artykuł – na "papier". To opus magnum naukowca, będące namacalnym dowodem jego pracy i podstawą awansu. Liczy się tylko to, co napisane i opublikowane, bo można to wykazać w dorobku, podać dane bibliograficzne, tytuł czasopisma, liczbę stron, indeks cytowań. Liczy się rzeczywistość papierowa, opublikowana (utrwalona w piśmie) bo łatwo ją policzyć, zmierzyć i opunktować. A więc ocenić liczbowo.
W nawiązaniu do dawnej kultury można stwierdzić, że mamy tryumf logosu pisanego nad ethosem i pathosem wystąpienia ustnego. W tym kontekście, wystąpienie publiczne (wykład, prezentacja konferencyjna) jest często traktowane jako drugorzędny dodatek, jedynie ilustrujący tekst, który już został napisany. To odwrócenie platońskiego porządku, w którym debata i dialog miały przewagę.
Sokrates, bardzo krytycznie odnosił się do pisma jako nośnika, który osłabia pamięć i uniemożliwia dialog. Choć my polegamy na piśmie, to ten sam mechanizm braku interakcji dotyka nowoczesnych wykładów. Wykładowca, czytający gęsty od trudnych terminów tekst ze slajdu (będący często de facto przepisanym akapitem z artykułu), symuluje dialog i nie angażuje słuchacza. Przecież ten tekst słuchacz-czytelnik może przeczytać samodzielnie i to we własnym tempie. Dialog przez pismo odbywa się w samotności: w samotności się czyta, potem pisze polemiki i publikuje. Jest rozdźwięk między czasem i miejscem. Dialog przez pismo trwa znacznie dłużej. Jego niewątpliwą wartością jest dłuższy namysł i możliwość doszlifowania i poprawiania swojej linearnej wypowiedzi. Ale wadą jest brak bezpośredniego kontaktu i dynamiki dialogu.
Powinniśmy oczekiwać, że wykładowcy akademiccy będą mistrzami w prezentowaniu, gdyż jest to ich chleb powszedni. Rzeczywistość jest inna, a przyczyną jest systemowa dewaluacja ustnych (bezpośrednich) umiejętności komunikacyjnych. Być może zmieni to rodząca się kultura postpiśmienności. Obecnie jednak papier jest jeszcze ważniejsze niż występ. Na przykład brak jest już wykładu habilitacyjnego w ścieżce awansu akademickiego. W pełni zastąpiony został oceną "papierów", nawet w zakresie upowszechniania i popularyzacji wiedzy (np. może być wykaz ustnych wystąpień popularyzatorskich ale nie namacalny przykład takiego wystąpienie tu i teraz). Jest to symboliczne wyrażenie trendu, o którym piszę. System awansu nagradza ilość i jakość publikacji, niemal ignorując zdolność do przekazywania tej wiedzy w sposób angażujący. Skoro kryterium awansu to artykuły, a nie dydaktyka, naturalną koleją rzeczy jest inwestowanie czasu w pisanie, a nie w projektowanie prezentacji czy szkolenie głosu lub scenariusza wystąpienia (krótkiego lub długiego i dostosowanego do konkretnych słuchaczy w kontekście konkretnego miejsca i czasu).
Jeśli w środowisku akademickim nie ma mechanizmów rzetelnej oceny i weryfikacji umiejętności prezentacyjnych (poza ogólnymi ankietami studenckimi), to tolerowane jest "partactwo" kosztem solidności i mistrzostwa. Wykładowca, nawet jeśli jest wybitnym naukowcem, ale słabym prezenterem 9mówca, performerem), wciąż osiągnie sukces w karierze, ponieważ jego "rzemiosło" (pisanie) jest wyżej cenione. Zwyczajowe naśladowanie rytuału – wychodzenia na mównicę i mówienia ( nawet w nudny sposób) staje się normą, a nie wyjątkiem. A przecież w wystąpieniu ustnym nie chodzi o samo tylko mówienie. Chodzi o mówienie do ludzi a nie tylko w ich obecności.
Ostatni, ale równie ważny aspekt to psychologia relacji władzy w sali wykładowej. Zastanawiam się czy autorytaryzm liderów przenosi się na formę wykładów akademickich. Odpowiedź wydaje się twierdząca, choć jest to często nieuświadomiony autorytaryzm strukturalny. Długie przemówienia i brak empatii to monolog, ignorujący feedback publiczności. Jest to metoda charakterystyczna dla przywódców, którzy przekładają swoje przesłanie nad komfort i zaangażowanie odbiorców. W warunkach akademickich, może to wynikać z głębokiej asymetrii władzy i wiedzy. Wykładowca jest (a w zasadzie był) ekspertem i autorytetem, a studenci są "słuchającymi poddanymi". Taki prelegent delektuje się słowem (własnym wywodem), a nie efektem (zrozumieniem i zaangażowaniem). Konektywny dostęp do skumulowanej ludzkiej wiedzy powoli wywraca tę zależność. Stajemy się nauczniami i projekczycielami w obliczu głęboko i szybko zachodzących zmian. Nawet eksperci ciągle muszą się uczyć i są na tym samym poziomie znajomości (nieznajomości) wielu aspektów naszej rzeczywistości co i studenci.
Stół prezydialny, jakże często obecny na sali wykładowej, jest w swojej istocie barierą symboliczną i fizyczną. Zamiast zachęcać do dialogu (jak np. w sali warsztatowej lub wystąpieniach typu TEDx), stół ten cementuje dystans, separuje eksperta od reszty i formalizuje autorytet, nawet gdy jego formuła nie jest wykorzystywana. Jest to relikt przeszłości, który utrudnia ruch, kontakt wzrokowy i interakcję, zmuszając do statycznej, frontalnej prezentacji.
Staram się wykazać, że kiepskie prezentacje akademickie nie są efektem złej woli, lecz skutkiem logicznego działania systemu kultury piśmiennej. Jest to wynik splotu kulturowego priorytetu pisma nad mową, systemowego braku weryfikacji i nagradzania umiejętności dydaktycznych oraz nieuświadomionego autorytaryzmu, utrwalonego przez architekturę i relacje władzy. Aby poprawić jakość wystąpień, środowisko akademickie musi zacząć cenić sztukę przekazu równie wysoko, jak wartość samej treści. Częściowo powrócić do kultury oralnej i cenić nie tylko pismo jako takie. Być może, w czasach nastającej kultury po piśmie coś takiego będziemy mogli obserwować. W pewnym sensie powróci kultura oralna lecz w nowej, technologicznej formie. Bo nigdy nie wchodzi się do tej samej wody w rzece.
Pora na refleksje na temat celu i sensu oraz roli technologii, które stanowią uzupełnienie powyższej analizy. Rozwińmy te punkty, koncentrując się na problemie powierzchownego naśladownictwa rytuału i przestarzałego modelu transmisji wiedzy. Głównym problemem wielu kiepskich wykładów jest brak zastanawiania się nad celem i sensem wypowiedzi. Prelegenci, zwłaszcza ci obarczeni rutyną, często wpadają w pułapkę powierzchownego naśladowania rytuału (też tak miewam). Wychodzą na scenę, bo "tak trzeba", nie zadając sobie elementarnego pytania: "po co to mówię?" lub "co konkretnie ma wynieść słuchacz?" W ich ślady idą młodzi, bezrefleksyjnie naśladując sam rytuał i nie zastanawiają się nad sensem i celem, nie zastanawiają się nad efektem u odbiory.
Wykład staje się jedynie transakcją proceduralną – zaliczeniem wymaganej liczby godzin dydaktycznych lub "punktu" na konferencji. Jeśli jedynym celem jest "przekazanie" materiału (a nie upewnienie się, że został on zrozumiany), prowadzi to do prezentacji typu karaoke – bezosobowego odczytywania tekstu z ekranu. Szczególnym przypadkiem, o jakim słyszałem to wykładowca, który wyświetlał tekst na ekranie, a studenci w milczeniu przepisywali zawartość. Obrazek niczym ze średniowiecznego klasztoru, gdy ręcznie przepisywano księgi. Jaki jest sens takiego „wykładu”, spóźnionego o kilkaset lat? Wykładowca nawet nie czyta (może i dobrze, bo studentom łatwiej w swoim tempie przepisywać tekst z ekranu?). Po co oni siedzą wspólnie w jednej sali? Budują jakieś relacje?
Podobnie z wykładem karaoke niczym w społecznej akcji „cała Polska czyta dzieciom” w wersji: „cały uniwersytet czyta studentom”? Bo jak rozliczyć godziny i wymierzyć pracę twórczą wykładowcy? Godziny wykładów są wymierne, sąd sprawdzanie listy obecności i zaczynanie od "dzwonka do dzwonka", niczym w szkole. I to w rzeczywistości, gdy nie tylko można coś wydrukować na biurowej drukarce i powielić na kserokopiarce, ale odesłać do biblioteki tradycyjnej i wirtualnej bo podręczników i skryptów akademickich jest już bardzo dużo. Co więcej, dzięki powszechnej technologii komputerowej i internetowej można najnowszy dokument rozesłać studentom w pliku. Szybko i łatwo. Czy taki wykładowca przez kilka lat czytający lub pokazujący tekst ("tego nigdzie nie znajdziecie!") nie wie, że istnieją takie serwisy jak ściaga.pl, chomik.pl i wiele innych, często prywatnych repozytoriów udostępniania notatek? A teraz jest jeszcze sztuczna inteligencja w telefonie. Może lepiej zachęcić studentów by na podstawie notatek napisali i potem upublicznili skrypt? Przecież tak rodziły się te wydawnictwa uczelniane - z ręcznych notatek studentów, tworzonych na wykładach..
Dziś, w dobie łatwego dostępu do informacji (technologia) i materializowania się kultury postpiśmiennej, dawne wystąpienia typu karaoke tracą sens jeszcze bardziej. Kiedyś rola wykładowcy polegała na byciu nośnikiem informacji. Dziś fakty i dane są dostępne w telefonie. Jeżeli wykładowca jedynie omawia slajdy lub czyta zagadnienia, jego wartość dodana jest minimalna. Studenci powinni być uczeni nie jak czytać slajd, ale jak stworzyć wystąpienie, które ma sens i cel, angażuje i interpretuje, a nie tylko duplikuje wiedzę. Czyli jak mówić do ludzi (a nie jedynie w ich obecności).
Transmisja wiedzy i podawanie faktów z ambony (mównicy) to model przestarzały. Czy fakty i informacja nabierają wartości tylko dlatego, że zostały podane z mównicy? Nie. Ich wartość zależy od kontekstu i interpretacji, którą dostarcza ekspert oraz od aktywności publiczności, czyli skłonienia jej do myślenia i przetwarzania tych informacji. Jeśli referat prelegenta jest nudny i sala szepcze, oznacza to, że cel nie został osiągnięty. Zamiast budować więź i angażować, prowadzący musi walczyć o uwagę.
Dostrzeżenie zjawiska "strażnika wiedzy tajemnej" jest kluczowe dla zrozumienia autorytaryzmu dydaktycznego. Wiele wykładów (referatów) jest prowadzonych tak, jakby prelegent mówił: "Widziałem dokument (książkę, publikację) i teraz wam opowiem, co jest w środku. Podaję tajną wiedzę, bo wy nie macie dostępu do tego dokumentu." Ten model, historycznie uzasadniony brakiem bibliotek i kosztami druku, dziś jest anachronizmem. Wykładowca, przyjmując rolę jedynego posiadacza klucza do tajemnic, umacnia swoją pozycję, ale sabotuje misję edukacyjną. Nie chodzi o to, by maskować dostęp do wiedzy, lecz by nauczyć, jak ją interpretować i stosować.
Kiedy sala szepcze (oznaka znudzenia i braku uwagi, rozproszenia, czasem zmęczenia), niektórzy wykładowcy, zamiast zrewidować metodę, mogą podświadomie dążyć do zastraszenia, aby "byli cicho i by było wrażenie, że jest się słuchanym". To kolejna forma autorytarnej ucieczki od odpowiedzialności za efektywność przekazu. Zamiast empatycznego przywództwa, mamy do czynienia z wymuszonym posłuszeństwem.
Kiepskie prezentacje akademickie są zatem produktem systemu, który: 1. Dewaluuje sztukę retoryki na rzecz pisma, 2. Ignoruje potrzebę ciągłego doskonalenia dydaktycznego, 3. Utrwala architekturę i mentalność sprzyjającą monologowi i dystansowi, 4. Nie wymaga refleksji nad celem wystąpienia, co prowadzi do powierzchownego naśladowania rytuału i nieefektywnej transmisji łatwo dostępnej wiedzy.
Prawdziwa zmiana wymaga od środowiska akademickiego przejścia od modelu "ja mówię, wy słuchacie" do modelu "pomagam wam zrozumieć i myśleć". Jest to proces, który wymaga nie tylko szkoleń, ale przede wszystkim systemowej weryfikacji i nagradzania dydaktyki równie mocno, jak badań naukowych. Wiem, że to trudne bo sam mam z tym problemy. Niby deklaratywnie aprobuję ale z wdrożeniem na sali wykładowej mam spore trudności i szybko wpadam w stare, utrwalone koleiny rytuałów wykładowych. Muszę ciągle przypominać sobie wartości, które przyjąłem i zaakceptowałem. Zmiana wymaga nieustannego wysiłku i ciągłego ponawiania prób.
c.d.n.
P.S. Moja popularyzacja nauki zaczęła sie od... pisma. Najpierw pisałem artykuły popularnonaukowe do różnych czasopism (papierowych). Dopiero potem odkryłem wagę wystąpień ustnych. Zaczęło się to wtedy, gdy dostałem do realizacji nowy przedmiot "proseminarium". A było to wiele lat temu jeszcze na WSP. Sięgnąłem do wartościowe książki i... odkryłem, że można mówienia się nauczyć. Tak jak jazdy na rowerze. A potem już świadomie szukałem szkoleń, książek i dyskusji o sztuce wykładów mówionych, jako jednej z form komunikacji naukowej. I tak w tej podróży jestem już ponad 30 lat.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz