8.09.2025

O tym, jak ważna jest umiejętność prezentacji

Przykład z jakiejś konferencji i z niezbyt dobrze przygotowaną przestrzenią. Masywna mównica oddziela mówcę od publiczności, niczym zamkowy mur z fosą. Brak podglądu ekranu. Są już mównice z wbudowanym ekranem w pulpit. Znacznie ułatwia prezentowanie i i utrzymywanie kontaktu wzrokowego z publicznością. Stare rozwiązania w nowych warunkach. 


Uczestniczę w różnych konferencjach i spotkaniach na żywo, wiele innych oglądam w mediach.  A samą sztuką (kompetencja, umiejętnością) przemawiania i przedstawiania treści naukowych i popularnonaukowych zajmuje się od kilkudziesięciu lat. Wynika to z wykonywanego zawodu nauczyciela akademickiego. Uczę studentów skutecznego przedstawiania treści naukowych. W uproszczeniu: uczę pisać, mówić i tworzyć treść wizualną. A przede wszystkim sam się uczę. Ćwiczę, eksperymentuję, czytam, szkolę się, analizuję. Teoretycznie przez te 40 lat powinienem się już wreszcie nauczyć?! Tyle, ze ciągle zmieniają się warunki społeczno0technologiczne. I jest jak z ewolucja biologiczna w zmieniającym się środowisku - trzeba ciągle biec by być w tym samym miejscu.

A przyszło nam żyć w czasach, gdzie internetowi prelegenci wyrastają jak grzyby po deszczu. Niegdyś, aby przemawiać do tłumów, trzeba było mieć na koncie co najmniej wprawę i wiedzę z retoryki. To było dawno, w kulturze słowa mówionego. A dziś? Dziś retoryki się nie uczy ani w szkołach, ani na studiach. Wystarczy konto na popularnej platformie społecznościowej. Czy to oznacza, że sztuka mówienia zanikła? O nie! Wręcz przeciwnie, nigdy nie była tak potrzebna. Może dlatego, że tak dużo jest słabym wystąpień, zarówno w biznesie, jak i edukacji. 

Sztuka prezentacji w ostatnim półwieczu rozwijała się od tablicy do wideokonferencji. W biznesie i edukacji prezentacja to nie tylko sposób na przekazanie wiedzy. To narzędzie do wywierania wpływu, budowania autorytetu i, co tu dużo mówić, zarabiania pieniędzy (przynajmniej w biznesie). Z tego powodu warto się jej nauczyć. Oglądam konferencje, spotkania biznesowe oraz webinaria i widzę, że składne i zajmujące mówienie to umiejętność wciąż niezbyt częsta. Może dlatego, że epoka oralna minęła dawno temu, a my, zanurzeni w morzu pisanych tekstów, zapomnieliśmy, jak się dobrze mówi? Może uznaliśmy, że liczy się tylko technologia a nie umiejętność wykorzystania tej technologii?  Przechodzimy z pisania na klawiaturze do mówienia do mikrofonu i liczymy na to, że treść sama się obroni. Błąd. Liczy się także forma i dostosowanie formy do konkretnego kontekstu czasu i miejsca. Bo inaczej się słucha a inaczej czyta. A jeszcze inaczej ogląda materiały w mediach społecznościowych. Trzeba mówić do ludzi a nie tylko w ich obecności.

Detale czynią różnicę. Wyobraź sobie, że idziesz na wystawną kolację, a kelner podaje wyrafinowane danie na brudnym talerzu. Da się zjeść? Pewnie, ale przyjemność z posiłku spada. Podobnie jest z prezentacjami i wypowiedziami publicznymi. Tam też warto zadbać o "czysty obrus i czyste talerze". Czyli zadbać by forma dostosowana była do sytuacji i okoliczności. Czy profesjonalista poradzi sobie w każdych warunkach? Tak, ale po co ma się męczyć i improwizować? Dobra organizacja przestrzeni, od oświetlenia ekranu po podgląd dla prelegenta, to niby detale, ale to one sprawiają, że i prelegent, i publiczność czują się komfortowo. Wtedy forma nie utrudnia odbiór zasadniczej treści. Tak jak jedzenie posiłku na estetycznej i czystej zastawie.

Ile razy widziałaś (eś) slajd wypełniony po brzegi tekstem, tak drobnym, że musiałbyś podać się do komputera, żeby go odczytać? To ewidentny efekt kultury pisma. Uczymy się pisać elaboraty, ale nie potrafimy ich streścić w punktach. Nie potrafimy wyłowić zasadniczej i najważniejszej myśli z własnych wypowiedzi. Wypełniamy wyznaczony czas słowami, a czasem znacznie przekraczamy przyznany mam czas ku irytacji innych prelegentów i słuchaczy. Efekt? Włączamy webinarium i z minuty na minutę coraz bardziej nuży nas to, że jest za dużo tekstu na slajdach i że jest nudnie przedstawiana treść w czasie webinarium. A przecież slajdy to nie scenariusz, a jedynie tło. Nie cel sam w sobie a jedynie pomocny rekwizyt.

Gdzie i jak nauczyć się dobrych form prezentacji, w tym prezentacji cyfrowych? Tak, jak w czasie awarii w samolocie, najpierw zakładamy maskę z tlenem dla siebie, dopiero potem towarzyszącemu nam dziecku. Tak samo jest z edukacją cyfrową. Najpierw opanuj samemu, potem ucz innych. Nasze dzieci dorastają z technologią w ręku, ale my, jako dorośli, mamy za zadanie pomóc im zrozumieć, jak z niej korzystać w mądry sposób. Przyspieszona edukacja cyfrowa to nie tylko wyścig z czasem, ale również rosnące nierówności (także cyfrowe). Jeśli my, dorośli, nie będziemy umieli nadążyć, nasze dzieci będą miały pozorną przewagę, ale w nieznanym nam świecie.

Zatem umiejętność prezentacji to nie tylko mówienie do ludzi, ale również sprawne posługiwanie się narzędziami, które wspomagają ten proces. Zmieniło się środowiska i zmieniły się narzędzia. Od prostych rekwizytów, tablicy z kredą, rzutnika multimedialnego z prezentacją w Power Poicie po wiele innych detali takich jak świetlenie, podgląd prezentacji, zegar z mijającym czasem itp. W świecie, gdzie komunikacja staje się coraz bardziej cyfrowa, te umiejętności są na wagę złota. Dlatego, zanim zaczniemy uczyć innych, jak się prezentować, zacznijmy od siebie. Najpierw maseczka z tlenem dla siebie, potem dla ucznia.

Dlatego właśnie się nieustannie uczę przez próbowanie i działanie. Metoda Kolba: doświadczam, poddaję się refleksji, wiążę z teorią, modyfikuję i stosuję w praktyce. I tak wchodzę w kolejny cykl. 

7.09.2025

Podróż pociągiem jak przeglądanie się w zwierciadle duszy społecznej

Dworzec kolejowy w czeskiej Pradze.

Od wczesnego dzieciństwa podróżuję pociągami. Pamiętam jeszcze parowozy i dawne przedziały z drewnianymi siedzeniami. Od tego czasu przejechałem tysiące kilometrów i spędziłem setki godzin w podróży. Nie tylko za oknami jadącego pociągu zmieniał się świat, ale także i w wagonie. Nie tylko technika lecz i zachowania społeczne. W wagonie kolejowym, tym zamkniętym i ruchliwym mikroświecie, odsłania się przed nami intrygujący obraz kondycji ludzkiej. Podróż nie jest jedynie przemieszczaniem się z punktu A do punktu B. To swoisty rytuał przejścia, podczas którego widać naszą społeczną naturę w pełnej krasie, a często też w pełnym... hałasie.  To także miejsce spotkania z drugim człowiekiem. Albo miejsce izolacji. Powoli zmienia się kultura jazdy i powoli uczymy się kultury obcowania w tym nowym świecie. Jednym przychodzi to szybciej, innym wolniej. To zapewne kwestia empatii i spostrzegawczości. 

Współczesny pociąg to mozaika jednostek zanurzonych we własnych, cyfrowych bańkach. Głośne odtwarzanie mediów, bez słuchawek, to już nie tylko kwestia braku dobrych manier. To symptom głębszej zmiany. To akt swoistej agresji, manifestacja egoizmu, który przekłada własny komfort nad dobro wspólne. Albo efekt braku wyobraźni i braku empatii. Dawniej, takie zachowanie zostało by nazwane prostactwem. Dziś, w świecie zdominowanym przez indywidualizm, staje się ono niestety coraz bardziej powszechne. Zapewne trzeba czasu na wypracowanie i upowszechnienie norm dobrego wychowania w świecie szybkich pociągów i powszechnego dostępu do technologii.

Wagon kolejowy, w którym spotykamy tak wielu różnych ludzi, prowokuje do refleksji. Dlaczego zatraciliśmy wrażliwość na potrzeby innych? Dlaczego nasza osobista swoboda stała się tak ważna, że musimy ją manifestować kosztem spokoju i komfortu innych? Ta utrata empatii i poczucia wspólnoty to jeden z wielu problemów naszej cywilizacji. Mam nadzieję, że przemijających.

Kiedyś podróżowało się inaczej. Ludzie w przedziałach rozmawiali. Dzielili się opowieściami, komentowali rzeczywistość. Może dlatego, że podróż była przygoda i większym wyzwaniem? Teraz tłoczno jest nie na dworcach kolejowych tylko na lotniskach. Pierwszym elementem izolowania się i odgradzania były papierowe książki i czasopisma. Czyta się jednak po cichu. Dzisiejsza technologia, choć ułatwia życie, staje się paradoksalnie barierą, która izoluje. I która hałasuje.

Jednak problem głośnych mediów jest tylko wierzchołkiem góry lodowej. Przyglądając się rodzicom, którzy są uzależnieni od telefonów, podczas gdy ich dzieci siedzą samopas (czasem nawet destrukcyjnie dla otoczenia), można dostrzec coś, co jest jeszcze bardziej niepokojące. Ci dorośli sami nie byli uczeni w szkole, jak radzić sobie z cyfrowym uzależnieniem, bo gdy dorastali, telefony wyglądały inaczej. Uzależnili się jako dorośli, w życiu pozaszkolnym. Dlatego rozwiązanie nie leży wyłącznie w szkołach, ale przede wszystkim w edukacji pozaformalnej i ustawicznej, która powinna być dostępna przez całe życie. Państwo, często zapominające o tej potrzebie, ignoruje fakt, że świat zmienia się szybciej niż kiedykolwiek. Zajęty rodzic w pociągu daje swojemu dziecku "grzechotkę" czyli smartfon z grą lub bajką, by się zajął i dorosłemu nie przeszkadzał przeglądać social media we własnym telefonie. Pikający telefon lub z głośna muzyką zakłóca podróż pozostałym pasażerom. A z dzieckiem mało kto rozmawia, dlatego zauważa sie, że współczesne maluchy później zaczynają mówić. 

Musimy uczyć się całe życie, jak nawigować w cyfrowym świecie, aby nie zatracić tego, co w nas najcenniejsze - człowieczeństwa i zdolności do bycia obecnym. Wystarczy odkryć słuchawki. Wielu już tak zrobiło, ale liczni są cywilizacyjni maruderzy. Przewoźnicy nawet tworzą specjalne wagony ze strefa ciszy. I tam można sobie wykupić miejsce. Małym dzieciom jednak nie słuchawki są potrzebne co uwaga i rozmowa... Pociąg jest miniaturowym społeczeństwem, w którym zderzają się ze sobą różne światy. To, jak w nim funkcjonujemy, jest odzwierciedleniem naszego podejścia do życia. Czy decydujemy się na hałas i ignorancję, czy na ciszę i szacunek? Ostatecznie, to my wybieramy, czy wnosimy do tej przestrzeni chaos, czy porządek.

Morał tej opowieści jest prosty: to, co robimy w pociągu, pokazuje, kim jesteśmy w życiu. Rozpychamy się lub jesteśmy wrażliwi na potrzeby innych (nawet własnych dzieci). Prawdziwa kultura nie polega tylko na znajomości etykiety. To głębokie zrozumienie, że przestrzeń, którą dzielimy z innymi, nie należy wyłącznie do nas (i nie dotyczy to tylko podróży w pociągu). To umiejętność rezygnacji z odrobiny własnej wygody dla dobra wspólnego. I tak jak w wagonie, tak i w życiu - nasza empatia i szacunek dla innych są miarą naszego człowieczeństwa. Wystarczy przytoczyć bardzo stare: nie czyń bliźniemu tego, co tobie niemiłe. Trzeba tylko umieć osadzić to praktyczne zalecenie w kontekście współczesnej chwili i konkretnym miejscu. 

W czasach mojej młodości chodziło sie do fryzjera i tam czekało sie w kolejce. Byli fryzjerzy gadatliwi i byli milczący. W jakimś mieście wymyślono rozdział na fryzjerów milczków i tych rozgadanych. A klient w jednym zakładzie mógł sobie wybrać, czy chce strzyżenia z pogaduszkami czy w ciszy. Introwertycy i ekstrawertycy mogli sobie wybrać bardziej dogodne dla siebie warunki. Czy warte to upowszechnienia także w innych, publicznych miejscach?

Być może ten esej trafi do kogoś, kto akurat oglądał na pełnej głośności film na swoim telefonie w czasie podróży autobusem lub pociągiem. Może się pokusi o autorefleksję i na kolejną podróż zabierze słuchawki. Albo, co by było cudowne, w ogóle nie włączy swoich przenośnych multimediów. Jestem realistą. Wiem, że nie zmienię świata tymi słowami, ale wiem też, że znaczna większość moich znajomych, moja bańka społeczna, zachowuje się inaczej. Spokojnie, kulturalnie i z szacunkiem dla innych. Wierzę, że takich ludzi jest więcej. A my, cisi pasażerowie, powinniśmy trzymać kciuki za wagony ze strefą ciszy. To właśnie tam, w oazach spokoju, możemy wreszcie poczuć, że ewolucja może iść w dobrą stronę.

A jeśli nie, zawsze możemy założyć własny wagon, tak jak wspomniane strefy u fryzjera, Taki, gdzie rozmawia się, czyta książki, a jedynym dźwiękiem jest stukot kół i szelest stron. No i oczywiście, gdzie nie ma zasięgu. Kto wie, może w przyszłości powstanie taki podgatunek pasażera: Homo sapiens cichogłowy? A może podział na towarzyskich i gadatliwych ekstrawertyków i milczących introwertyków istniał od zarania naszego gatunku? Skoro przetrwaliśmy setki tysięcy lat, to i teraz znajdziemy dobre rozwiązanie.

A co wy myślicie o kulturze podróżowania w pociągu? Podzielcie się swoimi doświadczeniami w komentarzach. Wolicie wagony z przedziałami czy te bezprzedziałowe z ograniczonym kontaktem z innymi pasażerami?

Może zanikła nasza umiejętność prowadzenia rozmów publicznych? Ciekawych, zabawnych i pożytecznych. Czy warto współcześnie rozwijać umiejętność konwersacji w kolejowym wagonie? Jak zacząć, jak zagadnąć, jak kontynuować? A podróż, przynajmniej kiedy,. była okazją do trenowania umiejętności opowiadania. Szkoła w pociągu.

6.09.2025

Jak budować zaufanie do nauki przez upowszechnianie wiedzy?

Opowieść o chruścikach (owady wodne z rzędu Trichoptera) na jednym z pikników naukowych w Olsztynie. Opowieść z rekwizytami i z aktywnością słuchaczy,


Współcześnie nauka jest wyalienowana przez złożone i trudne metody, które uniemożliwiają bezpośrednie uczestnictwo w odkrywaniu. Utrudniają także zrozumienie odkryć naukowych. Dobra opowieść o nauce może to zmienić. Potrzebny jest nie tylko przekaz. Potrzebny jest bezpośredni kontakt z odbiorcą, by mówić do ludzi a nie tylko w ich obecności. Trzeba angażować w odkrywanie a nie tylko w bierne słuchanie (czytanie książek, oglądanie filmów, słuchanie podcastów). Trzeba budować i tworzyć poczucie sprawstwa. W nawiązaniu do trzeciej kultury oraz mojego osobistego, wieloletniego doświadczenia w różnorodnych formach popularyzacji nauki, obecnie staram się organizować warsztaty i pogadanki terenowe, w czasie których słuchacze zapoznają się z kilkoma szablonami krótkich opowieści z rekwizytem, bohaterem oraz wykorzystują narzędzia AI. Po co AI? To narzędzie pomocne (ale nie jest niezbędne) do tworzenia opowieści słownych, dźwiękowych lub obrazowych. Tak, opowiadam i pokazuję ale zachęcam do nawet minimalnej aktywności. By samemu stworzyć opowieść o tym, co się widziało. By posłuchać, obejrzeć i przetworzyć zdobytą wiedzę. 

Przykładem może być trzecia kultura jako tło i inspiracja. Trzecia kultura to obszar, gdzie naukowcy, myśliciele i pisarze z dziedziny nauk ścisłych i przyrodniczych komunikują swoje idee bezpośrednio do szerokiej publiczności, omijając tradycyjnych intelektualistów humanistycznych (w tym dziennikarzy popularyzatorów). Omijają pośredników. Muszą się jednej sami nauczyć komunikacji adekwatnej do współczesności. To nie tylko klasyczne budowanie opowieści lecz i wykorzystanie pisma, dźwięku (podcasty) oraz nagrań wideo. To pom prostu wykorzystanie technologii starych (np. rekwizyty) jak i nowych. W zasadzie tego powinniśmy uczyć się już w szkole. Bo po co na języku polskim uczyć się pisania rozprawki, gdy potem raczej nigdy z tej formy absolwenci szkoły nie skorzystają? W to miejsce raczej powinniśmy uczyć wypowiedzi w formie wideo do umieszczania na You Tube czy Tik Toku. Treść ta sama lecz forma inna. I konieczność edycji, montażu, poprawiania oraz udostępniania w mediach społecznościowych. Tak jak kiedyś w szkole uczyliśmy się pisać CV czy podania do urzędu. Wtedy uczyliśmy się pisać ręcznie na papierze kancelaryjnym. Pora dostrzec, że coś się zmieniło. Że mniej piszemy odręcznie i już trudno jest znaleźć papier kancelaryjny...

W popularyzacji nauki muszą brać udział nie tylko sami popularyzatorzy jako tłumacze z języka nauki na ludzki język lecz musi odbywać się to także z udziałem prawdziwych naukowców. Wtedy będzie wiarygodność i autentyzm. Mamy, jako naukowcy i pracownicy uniwersyteccy, już wpisaną w obowiązki zawodowe trzecią (czyli społeczną) misję uniwersytetu. Obok badań naukowych i tradycyjnej dydaktyki (zajęcia dla studentów na uczelni). Jest już zaczątek, podstawa. Pora teraz na codzienną praktykę. A wtedy ogromny potencjał kapitału ludzkiego wykorzystany zostanie w edukacji przyrodniczej przez całe życie i w małych porcjach. Popularyzacja nauki to element powszechnej edukacji. 

Kryzys zaufania do nauki wynika m.in. z faktu, że nauka współczesne jest wyalienowana przez złożone i trudne metody, które uniemożliwiają bezpośrednie uczestnictwo w odkrywaniu. Zupełnie inaczej było w wieku XVIII, XIX czy w pierwszej połowie XX wieku. Uczestnictwo w nauce staje się niedostępne. Dobra popularyzacja może to zmienić. Co jest ważne? Po pierwsze bezpośredni kontakt z odbiorcą i by mówić do ludzi a nie tylko w ich obecności. Po drugie trzeba angażować w odkrywanie a nie tylko w bierne słuchanie (czy oglądanie). I po trzecie trzeba kreować poczucie sprawstwa, poczucie wpływu przynajmniej na dyskusję o dokonywanych odkryciach. Potrzebne jest rozumienie nauki jako procesu w nieustannej dyskusji i weryfikowaniu informacji. Teraz na przykład potrzebna jest wiedza o szczepionkach, energii odnawialne, zmianach klimatu czy zdrowiu człowieka. Jak o tym opowiedzieć wiarygodnie? I skutecznie.

Moje doświadczenie w popularyzacji nauki to ponad 40 lat pisania tekstów w tradycyjnych czasopismach papierowych, to eseje, felietony w mediach społecznościowych, podcasty, rolki (wideo), wywiady w TV i radio, to wykłady przed różnorodną publicznością i w nietypowych miejscach, webinaria, pokazy na piknikach naukowych, kawiarnia naukowa, wycieczki terenowe, kamishibai, gry terenowe i online, symulacje komputerowe. Uczyłem się przekazu w ciągle zmieniających się okolicznościach społecznych i technologicznych. I ciągle się muszę uczyć. Bo zmiany się nie zatrzymały...

Jestem nauczniem - nauczycielem i uczniem jednocześnie. Uczę się od innych i przez eksperymentowanie oraz nauczam innych przez dzielenie się zdobytą wiedzą i doświadczeniem. Uczę się nie tylko w przestrzeniach akademickich, ale i każdych innych. Tam, gdzie popularyzacja nauki się pojawia. Na wycieczkach terenowych, w radiu, w mediach społecznościowych. 

W nowy rok akademicki wchodzą z nowymi zadaniami i nowymi wyzwaniami. Odkrywać wyłaniający sie uniwersytet otwarty i nową, rozproszona edukacją przez całe życie i w małych porcjach. Wiem, że potrzebna jest szeroka współpraca z różnymi specjalistami, instytucjami i społecznościami. Popularyzacja nauki jest kolektywne, kumulatywna i konektywna. 

Zapraszam do wspołpracy i wspólnego odkrywania.

5.09.2025

Cyfrowa symbioza i awaria systemu, czyli jak stałem się niemalże bezdomnym cyfrowym wędrowcem




Jak bardzo jesteśmy już zrośnięci z technologią uświadomiłem sobie za granica, gdy zepsuł mi się telefon. Jesteśmy zrośnięci jak drzewo z grzybami w symbiozie mykoryzowej. Co prawda drzewo może żyć bez grzybów mykoryzowych, ale rośnie woniej i jest słabsze. Tak i my symbiotycznie zrastamy się z mobilną technologia i się od niej uzależniamy. Można by sparafrazować fraszkę "szlachetne zdrowie ile cenić trzeba, ten tylko się dowie, kto się stracił" - "Szlachetna technologio, ile cię cenić trzeba ten tylko się dowie, komu smartfon padnie."

Część mnie jest już w chmurze czyli gdzieś na serwerach daleko ode mnie, np. dane i logowania w różnych aplikacjach. A bez smartfonu nie mam dostępu do tej części mnie. Bez niemalże symbiotycznego smartfonu poczułem się jak ślepiec lub beznogi inwalida.

Gdy w samolocie zepsuł się ekran mego telefonu (niby działał a jednak był bezużyteczny) wtedy zrozumiałem, jak bardzo jestem zrośnięty z technologią. Po raz pierwszy w życiu utknąłem za granicą bez sprawnego smartfona. Nie jest to historia o zagubieniu się w dżungli, a raczej o bezradności w samym centrum nowoczesnej cywilizacji. Być może nawet wiecie, o czym mówię. Pęknięty ekran to jedno, ale całkowity brak reakcji na jakąkolwiek komendę, to już w zasadzie koniec świata. To jak ucięcie sobie kawałka duszy, która okazała się znajdować w chmurze.

Przyzwyczaiłem się do smartfonu, a bez niego nie da się włączyć gogle mapy by znaleźć drogę w nieznanym sobie miejscu, nie kupi się biletu, nie da się zapłacić blikiem, sprawdzić połączenia komunikacyjnego. I co ważne za granica, gdy nie zna sie języka tutejszych ludzi, nie ma się dostępu do translatora. A nawet jak się ma wykupiony bilet na samolot czy pociąg, to nie można go pokazać. Czyli się jest bez biletu, bez kontaktów. Tak, jakby ktoś ukradł nam bagaż z dokumentami. 

Do tamtej chwili sądziłem, że jestem dość niezależnym człowiekiem. W końcu potrafię zawiązać sznurowadła, ugotować jajecznicę i rozmawiać z ludźmi bez emotikonów. Tego dnia miałem jednak wrażenie, że cała moja samodzielność była tylko iluzją. Gdy w desperacji szukałem drogi z lotniska do dworca kolejowego, uświadomiłem sobie, że nie mam już w głowie żadnych danych (a o papierowej mapie nie pomyślałem, bo od dawna nie używam), bo przecież od lat polegam na Google Maps. Co prawda miałem już kupiony bilet na pociąg ale nie mogłem się do niego dostać i wyświetlić na ekranie. Poczułem się, jak jaskiniowiec w lśniącej metropolii. A raczej jak bezradnie dziecko w obcym i niezrozumiałym świecie. Było to we Francji a ja francuskiego nie znam. Na smartfonie miałem odpowiedni translator. On by wystarczył. Ale przecież telefon nie działał. Tak jak by ktoś oddzielił symbionta lub jakbym stracił ważną część ciała. Potem się okazało, że we Francji można porozumieć się po angielsku i to praktycznie w każdym miejscu, do jakiego dotarłem.

W tej niespodziewanej technologicznej katastrofie na myśl przyszła mi... grzybnia mykoryzowa. Drzewo może żyć bez niej, ale będzie rosło wolniej, będzie słabsze i mniej odporne na przeciwności losu. Z ludzkością i technologią jest podobnie – wrośliśmy w siebie, tworząc cyfrową symbiozę. Dane, wspomnienia, kontakty, a nawet kawałek naszej tożsamości, to wszystko żyje w chmurze, na serwerach gdzieś daleko od nas. Bez smartfona nie mamy do tego dostępu. I w tym momencie, gdy cała nasza niezależność rozpada się na kawałki, odkrywamy, że to, co naprawdę nas łączy, to nie gigabajty, ale inni ludzie. Zrozumiałem, że technologia, choć daje nam pozorną niezależność, w sytuacji kryzysu ujawnia naszą wspólnotową naturę. W świecie, gdzie wszystko staje się indywidualne, awaria uświadamia nam, że nadal jesteśmy plemieniem. I trzeba umieć poprosić. Podróżować najlepiej z kimś. Bo jest nie tylko przyjemniej ale i bezpieczniej. 

Na wycieczkę zabrałem stary telefon by robić nim zdjęcia. Mogłem więc przełożyć kartę SIM i korzystać przynajmniej z funkcji telefonicznej. Ale skąd wziąć cienką szpilkę, potrzebną do wymiany karty? Pożyczone zapięcie od damskiego kolczyka załatwiło sprawę. Niezbędny kontakt telefoniczny wydobyłem z zepsutego telefonu za pomącą zegarka (smartwach), kłopotliwe ale możliwe. Wniosek na przyszłość taki, by mieć ważne kontakty zapisane w notesie papierowym. Miałem na szczęście hasło do konta w gogle więc mogłem połączyć się ze swoją skrzynką pocztową i internetem. Odzyskałem choć częściowo dostęp do tej mojej części, która jest w chmurze. Eksterioryzacja osobowości daleko poza granice własnego ciała. 

W drodze powrotnej mogłem kupić bilet tylko z pomocą innej osoby z telefonem i przesłaniem biletu w pliku pdf. Inaczej bym chyba nie wrócił do kraju. A na pewno byłoby to bardzo trudne. To znaczy bilet lotniczy był, ale potrzebna była pomoc innej osoby ze sprawnym telefonem, by się do niego dostać. Dobrze, że miałem stary aparat. Oczywiście można byłoby gdzieś kupić jakiś nowy, ale to wymaga czasu i dodatkowych starań,. W czasie przesiadki tego czasu brakuje. 

Pomocni okazali się ludzie, z telefonami. Bez nich bym sobie nie poradził. Technologia daje nam dużą niezależność. Ale kiedy jest awaria ta nasza samodzielność staje się iluzoryczna. I wtedy niezastąpione są kontakty i współpraca z innymi ludźmi. W takich okolicznościach uświadamiamy sobie jak bardzo ludzkość jest wspólnotowa.

Po powrocie zepsuty telefon oddałem do serwisu, ekran wymienią. Niemniej przez co najmniej dwa tygodnie będę nie  w pełni cyfrowo sprawy. W tym czasie mam zaplanowaną podróż w inna część kraju. Wszystko będzie trudniejsze, od kupowania biletów po szukanie drogi w obcym mieście. 

Paradoksalnie, to właśnie brak technologii pozwolił mi odnowić prawdziwe, ludzkie kontakty. Zamiast wpatrywać się w ekran, musiałem poprosić o pomoc, podziękować i porozmawiać. Być może to jest ta filozoficzna refleksja, której potrzebowałem. Nasze smartfony, choć potężne, nie zastąpią nigdy ludzkiego gestu, uśmiechu i wsparcia. A może to po prostu ironia losu, że muszę o tym pisać na komputerze, byście mogli to przeczytać na swoich telefonach.

PS> zdjęcie z muzeum kinematografii. Technologia, która dawno wyszła z użycia. Ale są chwile, gdy wracamy do starych umiejętności. I wtedy to, co przestarzałem okazuje się niezastąpione. Tak jak zwykła kartka i ołówek. 

1.09.2025

Richard Altman czyli o edukacji na prowincji

Fotomigawka z Nocy Biologów, jednego z wielu pikników uniwersyteckich. Noc Biologów w Olsztynie odbywała się na Wydziale Biologii i Biotechnologii UWM w Olsztynie. Organizowana jest w wielu ośrodkach akademickich w całej Polsce, w tym samym terminie.

Dlaczego nowy sezon felietonów radiowych w Radiu Olsztyn rozpoczynam od prezentacji naukowca z Iławy? I to naukowca z XIX wieku? Jest to symboliczne nawiązanie do edukacji i rozpoczynającego się nowego roku szkolnego. Jest też zastanawianiem się nad współczesnymi wyzwaniami edukacyjnymi i nad edukacją pozaformalną. Bo szkoła jest wszędzie a do wychowania jednego dziecka potrzeba całej wioski. I my tą wioską jesteśmy. Osobiście widzę w edukacji pozaformalnej (np. w Radiu Olsztyn) realizację trzeciej, społecznej misji uniwersytetu. 

Czy ważna jest powszechna edukacja i to przez całe życie? Tak, bardzo ważna. Przykładem znajdziemy w najnowszej książce Antoniny Tosiek pt. Przepraszam za brzydkie pismo. Pamiętniki wiejskich kobiet. 
Dodam też, że bardzo ważne jest budowanie kapitału naukowego w czasie bezpośrednich kontaktów młodych ludzi z naukowcami. Nie chodzi tylko o przekazanie wiedzy a tym bardziej o fajerwerkowe i widowiskowe pokazy rozrywkowe. Chodzi o coś więcej i o mniej zauważalnego. Tymi przesłankami kierowaliśmy się w realizacji dwóch projektów edukacyjnych: Spotkania z nauką oraz Warmińsko-Mazurski Uniwersytet Młodego Odkrywcy. Teraz realizuję tę misję w Radiu Olsztyn, w formie cotygodniowych felietonów radiowych. Sam się czegoś uczę i liczę, że uda się rozpropagować pomysł i wypracować nową, dodatkową formułę, która na dłużej pozostanie. Tak jak efekty wspomnianych dwóch projektów. 

Na antenie Radia Olsztyn wspominałem już Emila Adolfa von Behringa i Jerzego Andrzeja Helwinga. Teraz pora na kolejnego uczonego z naszego regionu. Jest nim Richard Altmann, niemiecki naukowiec z Iławy, sławny i zasłużony dla nauki. Jego wkład w biologię jest tak ważny, że z pewnością zasługuje na felieton radiowy. Pochodził z małego miasteczka w Prusach Wschodnich, dziś miasto w województwie warmińsko-mazurskim. No cóż granice administracyjne i państwowe sie zmieniają a wkład w rozwój nauki pozostaje na zawsze. Warto dodać, że i w wieku XIX jak i XXI Iława jest miejscem prowincjonalnym,, dalekim od metropolii i ośrodków akademickich. Altman studiował na Uniwersytetach w Greifswaldzie, Królewcu, Marburgu oraz Giessen. W 1877 na Uniwersytecie w Gissen uzyskał tytuł doktora nauk medycznych. W 1879 roku zatrudniony został na stanowisku asystenta w Instytucie Anatomii w Lipsku. Zajmował się opracowaniem nowych technik barwienia i utrwalania tkanek oraz materiału cytologicznego – opracował tzw. płyn Altmanna, składający się z kwasu osmowego i dichromianu potasu. Niby nic wielkiego ale wtedy poszukiwano różnych sposobów wybarwiania preparatów mikroskopowych by zobaczyć jak najwięcej. W 1882 habilitował się w dziedzinie anatomii i histologii, a pięć lat później został mianowany profesorem. W 1886 opracował metodę izolacji kwasów nukleinowych z drożdży. Nowe metody pozwalają zobaczyć więcej. I on zobaczył, a po nim wielu innych. Obecnie te i inne metody barwienia wykorzystują studenci biologii na zajęciach akademickich. 

Wyobraźcie sobie świat, w którym nauka nie znała jeszcze pojęcia komórkowej elektrowni (dziś każdy uczeń odpowie, że chodzi o mitochondria). Nie wiedziano, skąd komórki czerpią energię. Właśnie w tym świecie, młody Richard Altmann, pracując pod mikroskopem, dostrzegł coś niezwykłego. Używając specjalnej techniki barwienia, zauważył wewnątrz komórek maleńkie, nitkowate struktury. Nazwał je „bioblastami”, co można przetłumaczyć jako „zarodki życia”. Uważał, że są one podstawowymi, niezależnymi jednostkami odpowiedzialnymi za procesy życiowe. Jego odkrycie wywołało w środowisku naukowym niemałą sensację, ale też spotkało się ze sceptycyzmem. Mimo to, Altmann uparcie stał przy swoim, wierząc, że jego „bioblasty” to coś znacznie więcej niż tylko artefakty z preparatów mikroskopowych. Po jego śmierci inni naukowcy kontynuowali badania, a ostatecznie to, co Altmann nazwał „bioblastami”, nazwano mitochondriami. Dziś o tych organellach wiemy dużo więcej. Znajdziemy to w każdym podręczniku do biologii. Nauka ma charakter kumulatywny, ciągle ktoś dodaje coś nowego. A te nowości sprawdzane są na setki sposobów. Bo sceptycyzm i ostrożność w wyciąganiu wniosków to element metody naukowej. 

Dziś wiemy, że Richard Altmann miał rację! Mitochondria są niczym miniaturowe elektrownie, które produkują energię niezbędną do funkcjonowania każdej komórki naszego ciała. Bez nich nasze mięśnie nie mogłyby pracować, nasz mózg myśleć, a serce bić. W każdej komórce mamy ich setki, a nawet tysiące. Organella, które u zarania ewolucji eukariontów były samodzielnymi organizmami bakteryjnymi. Na skutek symbiogenezy na trwałe zintegrowały się z naszymi komórkami. 

Ale to nie wszystko, co zawdzięczamy Altmannowi. To właśnie on rozpropagował i nadał znaczenie terminowi „kwas nukleinowy”. Brzmi znajomo? Tak, to właśnie z kwasów nukleinowych zbudowane jest nasze DNA.

Richard Altmann, choć nie otrzymał Nagrody Nobla, na stałe zapisał się w historii nauki. Jego dociekliwość i upór w badaniu tajemnic komórek, które dziś możemy podziwiać, zaowocowały fundamentalnymi odkryciami. Zawsze warto pamiętać o tych, którzy w cieniu, bez blasku fleszy, zmieniali nasz sposób postrzegania świata. Tym bardziej, że ta historia wydarzyła się tak blisko nas, w naszej Iławie! W naszym regionie, gdzie jak to mówią bociany zawracają a diabeł  mówi dobranoc

Historia Richarda Altmanna, naukowca z małego, prowincjonalnego miasteczka, przypomina nam o czymś niezwykle ważnym. Nikt nie wie, gdzie dojrzewają talenty, które zmienią świat. Czasem rodzą się w wielkich metropoliach, ale równie często na dalekiej prowincji. W nauce nie pytamy o narodowość, rasę, poglądy czy płeć naukowca. Pytamy o fakty i rzetelne badania. I ciągle dyskutujemy o tych róznych odkryciach. 

Wspomniałem uczonego z XIX wieku właśnie dlatego, że fundamentalne znaczenie ma powszechny dostęp do edukacji i to przez całe życie. Wysokiej jakości szkoły, dostęp do książek, laboratoriów i inspirujących nauczycieli oraz edukacja pozaformalna dają szansę każdemu – niezależnie od tego, czy mieszka w Warszawie, Krakowie, czy w Olsztynie lub Iławie. Czy jakieś maleńkiej wioseczce z bocianami i żurawiami.

Talent jest jak ziarno. Może ono wykiełkować i rozkwitnąć, ale tylko pod warunkiem, że dostanie odpowiednią glebę i wodę. Tą glebą i wodą jest właśnie dobra edukacja. Kształcenie wszystkich, zarówno chłopców, jak i dziewcząt, tutejszych jak i imigrantów z dalekich krajów, dzieci z najodleglejszych zakątków, to inwestycja, która przyniesie korzyści całej ludzkości.

Richard Altmann, choć nie otrzymał Nagrody Nobla, na stałe zapisał się w historii nauki. Jego dociekliwość i upór w badaniu tajemnic komórek, które dziś możemy podziwiać, zaowocowały fundamentalnymi odkryciami. Zawsze warto pamiętać o tych, którzy w cieniu, bez blasku fleszy, zmieniali nasz sposób postrzegania świata. Tym bardziej, że ta historia wydarzyła się tak blisko nas, w naszej Iławie!

Można także opowiadać o współczesnych naukowcach z pojeziernej "prowincji". A jest dużo do opowiedzenia, wiele odkryć, wiele  życiorysów. Na blogu czasem o tych osobach piszę. Postaram się także opowiedzieć o nich w Radiu Olsztyn w felietonowym cyklu "Tłumaczymy świat". Wiedza naukowa nie ma narodowości, rasy, poglądów. Jest uniwersalna i ogólnoludzka. 

Niniejszy wpis na blogu jest poszerzoną wersją felietonu dla Radia Olsztyn, inaugurującego nowy cykl Tłumaczenia świat. Archiwalne nagrania (z ubiegłego sezonu) można posłuchać tu: https://radioolsztyn.pl/tlumaczymy-swiat-felietony-w-radiu-olsztyn-2/01769627. Moje felietony zebrane są tu: https://radioolsztyn.pl/tlumaczymy-swiat-felietony-stanislawa-czachorowskiego/01778309 Zapraszam do posłuchania.

25.08.2025

Energia elektryczna z węgla czy z wiatraków? Co wybrać dla Polski?

Ponoć wiatraki psują estetykę krajobrazu. Poszukaj na zdjęciu wiatraka. Zastanów się potem, co bardziej psuje estetykę polskiego krajobrazu.


Węgiel to technologia z XIX wieku (i początku XX), teraz to odchodząca przeszłość. Niżej zawarta jest prosta analiza skutków dla gospodarki (aspekt ekonomiczny), w tym dla kieszeni każdego Polaka, stuków społecznych, przyrodniczych i nawet bezpieczeństwa militarnego i aspektu patriotycznego. Wszystkie dane łatwo samemu znaleźć, zachęcam więc do weryfikacji i samodzielnego przenalizowania. Do zebrania niżej zawartych danych wykorzystałem kilka łatwo dostępnych źródeł. Walka z wiatrakami i utrudnianie rozwoju energetyki z wiatru to kosztowny dla Polski skansen.

Na przełomie 2025 i 2026 OZE (odnawialne źródła energii)  przegonią węgiel jako największe światowe źródło energii. Tak się rozwija cały świat i nie jest to przypadkowe. Dlaczego Polska miałaby sobie fundować bardzo niebezpieczny i kosztowny skansen?

Na początek aspekt ekonomiczny, bo ponoć pieniądz najlepiej przemawia (przynajmniej do niektórych). Energia z wiatru jest w Polsce dwa razy tańsza od węglowej. Skoro można taniej to dlaczego tak mocno mamy przepłacać? Koszty produkcji energii elektrycznej w Polsce (2024–2025) są następujące: 1. Energia z elektrowni wiatrowych. Średni koszt techniczny: ok. 192 zł/MWh. To oznacza, że wyprodukowanie jednej megawatogodziny energii z wiatru kosztuje około 192 zł. Koszty są relatywnie niskie, choć nadal uwzględniają spłatę kredytów na budowę farm wiatrowych. 2. Energia z węgla. Węgiel kamienny: ok. 441,5 zł/MWh, Węgiel brunatny: ok. 223,3 zł/MWh. Węgiel kamienny jest znacznie droższy, głównie przez wysokie koszty paliwa i emisji CO₂ (choć dane techniczne nie uwzględniają opłat ETS (European Trading System lub Europejski System Handlu Emisjami) to mechanizm stosowany w Unii Europejskiej, który ma na celu ograniczenie emisji gazów cieplarnianych, zwłaszcza dwutlenku węgla (CO₂), przez sektor energetyczny i przemysłowy.). Koszty nie uwzględniają opłat za emisję CO₂, które znacząco podnoszą cenę energii z paliw kopalnych. Źródła odnawialne - woda, wiatr, słońce - są obecnie najtańsze w produkcji, nawet bez dotacji. Węgiel brunatny wypada lepiej niż kamienny, ale nadal drożej niż wiatr.

Prąd z wiatru jest więc tańszy w skali kraju. Ale warto jeszcze spojrzeć na zyski społeczności lokalnych. Wynikają z jednej ważnej cechy energii ze źródeł odnawialnych (wiatru, słońca, biomasy) – energetyka odnawialna jest rozproszona. Czyli nie jest skoncentrowana w jednym regionie, jednym miejscu. Do jednej dużej elektrowni węglowej dowożony jest węgiel z kopalni a wyprodukowana energia rozprowadzana jest liniami energetycznymi po całym kraju. Zyski górnictwa węglowego i energii węglowych są skoncentrowane lokalnie. Natomiast zyski z elektorowi wiatrowych są rozproszone po całym kraju. Za udostępnione grunty pieniądze otrzymują osoby indywidualne jak i gminy. I to te, gdzie nigdy żadnego przemysłu nie było. Dla nich to ogromna szansa. Energetyka wiatrowa jest społecznie bardziej sprawiedliwa niż ta węglowa. Energetyka ze źródeł odnawialnych daje nowe miejsca pracy i to więcej sumarycznie niż w górnictwie. Na dodatek te miejsca pracy są rozproszone po całym kraju a nie tylko na Górnym Śląsku.

Woda. Elektrownie węglowe do chłodzenia potrzebują dużo wody. A na skutek globalnego ocieplenia klimatu (jeden ze skutków spalania węgla!) wody w rzekach okresowo brakuje. Tak więc grozi okresowym wyłączaniem elektrowni węglowych. To jest wąskie gardło, które systematycznie nabiera coraz większego znaczenia. Na dodatek wydajność energetyczna spalania węgla w elektrowniach maleje wraz z wyższymi temperaturami.

Przeciwnicy wiatraków zwracają na koszty środowiskowe, że wiatraki psują krajobraz i zabijają ptaki. Oba argumenty są demagogiczne i anegdotyczne. Każda działalność człowieka, od przemysłu po transport, turystykę i rolnictwo, wywiera wpływ na środowisko. I jest to wpływ mniej lub bardziej negatywny. W porównaniu z innymi sferami aktywności człowieka, a zwłaszcza z energetyką węglową, środowiskowe skutki wiatraków są mniejsze. Owszem na turbinach wiatraków giną ptaki. Ale giną także rozbijając się o linie przesyłowe (słupy energetyczne z drutami). Scentralizowana energetyka, w tym węglowa, wymusza budowanie licznych i długich linii energetycznych. Znacznie więcej ptaków jak i innych zwierząt małych i dużych ginie na polskich drogach. Czy ktoś podnosi postulat likwidacji dróg i ruchu samochodowego z tego powodu? Owszem, w każdej sferze działalności człowieka wprowadzamy nowe technologie minimalizujące straty. Ptaki rozbijają się na ekranach akustycznych i szybach w budynkach, także na linach mostowych. Dlatego naukowcy poszukują ciągle nowych i lepszych rozwiązań. W przypadku górnictwa trzeba doliczyć szkody górnicze, pękające domy, zapadliska itp.

A efekt na ludzi? W kopalniach co roku zdarzają się wypadki i giną ludzie. Spalanie węgla to choroby układu oddechowego i zwiększona śmiertelność Polaków. Dlatego w miastach od kilkunastu już lat likwiduje się piece węglowe i odchodzi się od opalania węglem. Smog zabija i skraca życie. A jakie negatywne skutki dla zdrowia człowieka niosą wiatraki na lądzie? Efekt migotania światła? Znacznie więcej hałasu niż wiatraki generują wiejskie drogi. Estetyka krajobrazu? To piękniejsze są linie przesyłowe czy krajobraz z kopalniami i hałdami? Górnictwo generuje liczne szkody środowiskowe, np. odprowadzanie do wód powierzchniowych słonych wód kopalnianych. To ogromne zanieczyszczenie polskich rzek, straty w bioróżnorodności. Jedną z głównych przyczyn zakwitu złotych alg i katastrowy w Odrze były właśnie słone wody kopalniane. To tysiące razy większe straty środowiskowe niż te generowane przez wiatraki.

Do najważniejszych efektów oddziaływania na środowisko energetyki węglowej należy zaliczyć globalny efekt cieplarniany i wynikające z tego globalne już katastrofy: fale upałów (śmiercionośne dla człowieka!), susze, liczne pożary siejące zniszczenie w przyrodzie i ludzkiej gospodarce. Właśnie ze względu na emisje dwutlenku węgla cały świat systematycznie odchodzi od paliw kopalnych i przestawia się na energetykę odnawialną. To nie jest fanaberia, to koniczność. Jeśli chcemy jako ludzkość przetrwać.

Pora na aspekt patriotyczny: polski węgiel polskie złoto. To sentyment z XIX wieku. Czy wiatr wiejący nad Polską jest mniej polski niż ten węgiel zalegający głęboko pod ziemią? Czy słońce świecące nad Polską jest mniej polskie i patriotyczne od węgla? Czy biomasa produkowana na polskiej ziemi jest mniej złota od węgla? Polski węgiel jest coraz droższy i dlatego musimy importować węgiel z innych krajów (tam gdzie zalega płycej i jest tańszy w wydobyciu), w tym z Rosji. To antypolskie działanie bo osłabia naszą gospodarkę i godzi w polskie miejsca pracy. Jak już wspomniałem, produkcja wiatraków jak i ich obsługa, podobnie do energetyki ze słońca (panele fotowoltaiczne) i z biomasy, dają miejsca pracy w Polsce i wspierają naszą gospodarkę. W przeciwieństwie do importu paliw kopalnych.

I na koniec bezpieczeństwo militarne Polski, bezpieczeństwo przed możliwym atakiem militarnym ze strony putinowskiej Rosji. Doświadczenia z Ukrainy pokazują, że wystarczy jedna rakieta lub 1-2 drony by unieruchomić całą elektrownię a tym samym odciąć dostęp do energii elektrycznej dla bardzo wielu odbiorców. Energetyka odnawialna, w tym wiatraki, to rozproszona produkcja energii. Jedna rakieta czy dron zniszczyć może jeden wiatrak a pozostałe pracują. Dla całkowitego odcięcia takiej samej liczby odbiorców trzeba wielu rakiet i wielu dronów. Tak więc energia z wiatru (zamiast tej węglowej) jest także wyborem strategicznych dla bezpieczeństwa militarnego Polski i zdolności obrony przez ewentualnym atakiem Rosji

Węgiel, który Polska musi w coraz większych ilościach importować (bo nasz jest coraz droższy), to bardzo kosztowna i bardzo szkodliwa dla Polski i Polaków droga. W naszym narodowym społecznym i ludzkim interesie powinniśmy likwidować wszystkie przeszkody w rozwoju energetyki ze źródeł odnawialnych, w tym z wiatraków. Czy ostatnie weto prezydenta to koniec OZE (odnawialne źródła energii) w Polsce? Oczywiście, że nie. Mamy spory potencjał w rozwoju energetyki wiatrowej, słoneczne i z biomasy. Szkoda tylko, że weto prezydenta i bałamutne fakenwsy kolportowane w mediach opóźniają nam rozwój wiatraków na lądzie. 500 m od domu jest wystarczającym zabezpieczeniem. 700 to za dużo i uniemożliwia budowanie wiatraków w wielu biednych miejscach Polski. Tam pieniądze by sie społecznością lokalnym przydały.

Przypomnę na koniec kilka faktów i mitów. 1. Turbiny wiatrowe nigdy nie „zwrócą się” emisyjnie. Turbina lądowa „zwraca się” emisyjnie w ciągu 6-9 miesięcy w zależności od jej ustawienia i warunków, w których pracuje. Potem - czyli przez ok. 20-25 lat pracy - produkuje bezemisyjnie energię elektryczną. Intensywność emisji z wiatru to 11 gramów CO2/kWh, podobnie niski wskaźnik daje tylko energia jądrowa. Budowanie wiatraków w niczym nie przeszkadza rozwojowi energetyki jądrowej. 

Turbiny zabijają masowo ptaki i nietoperze. O tym już pisałem ale przypomnę - turbiny zabijają ok. 7-10 tysięcy razy mniej ptaków niż np. koty. Nasi domowi pupile. Ponadto dla ptaków bardziej śmiercionośne są oszklone wieżowce, ekrany akustyczne i ruch drogowy. Przed postawieniem turbiny wiatrowej prowadzi się roczne badania dot. potencjalnego wpływu na ptaki, ssaki (w tym nietoperze) i owady, które są potrzebne do uzyskania zgody środowiskowej. Wszystko jest wiec pod kontrolą. I tak powinno być. 

Hałas turbin powoduje choroby. W odległości 500 metrów od zabudowań poziom hałasu nowych turbin wiatrowych to ok. 35–45 dB, więc znacznie mniej niż np. miejski ruch uliczny. Prowadzone badania naukowe nie potwierdziły związku między tym hałasem a jakimikolwiek chorobami. Jak już wspominałem większy hałas pochodzi od ruchu na wiejskiej drodze. 

Infradźwięki szkodzą. Nie ma żadnych wiarygodnych badań pokazujących, że infradźwięki z turbin wiatrowych wywołują choroby. Ich poziom przy turbinach wiatrowych jest niższy niż w wielu codziennych sytuacjach, np. w samochodzie, w mieście czy przy falującym morzu. Ciągle trwają badania naukowe także i w zakresie tego aspektu. A na dodatek, nowe turbiny są cichsze od tych starych. Postęp technologiczny jest widoczny. Powstają nawet małe wiatraki o zupełnie innej technologii (np. wertykalne), mogące wykorzystywać nawet ruch powietrze generowany przez przejeżdżające samochody. Montuje się je tuż przy drogach szybkiego ruchu. 

Wiatraków nie da się recyklingować czyli wykorzystać surowców, wykorzystanych do budowy wiatraków. A kopalnie da się recyklingować? Ok. 90% masy turbiny wiatrowej to materiały bardzo proste w recyklingu (np. stal czy beton). Wyzwaniem są tylko łopaty - ale je także można bardzo łatwo recyklingować, zarówno mechanicznie jak i chemicznie. Zakłady prowadzące działalność na tym polu działają także w Polsce. To kolejny aspekt rozwoju technologii i pracy w róznych miejscach Polski. 

Grozi nam import starych turbin wiatrowych. Po pierwsze: przypadki instalacji starych i zużytych turbin wiatrowych to absolutna rzadkość, spotykana tylko punktowo u niewielkich inwestorów, stawiających maksymalnie kilka turbin (a często: tylko jeden wiatrak). Żaden duży inwestor nie będzie ryzykował stosując zużyty sprzęt, bo to się po prostu nie opłaca. Po drugie: od wieku instalowanych turbin często jest uzależnione np. wsparcie lub mechanizmy pomocowe (zazwyczaj ten wiek to 4-5 lat). Turbiny wiatrowe produkowane są w róznych krajach świata. Możemy korzystać z róznych dostawców i rozwijać także polski przemysł budowy i eksploatacji wiatraków. 

Wiatraki powodują migotanie światła. Zjawisko migotania światła ze względu na turbiny wiatrowe występuje bardzo rzadko w obrębie budynków mieszkalnych, jest przewidywalne na etapie projektu farmy, a regulacje dot. budowy wiatraków ustalają rygorystyczne limity w tym zakresie (zazwyczaj średniorocznie: max. 5-10 minut dziennie).

Fakty są jakie są. Może je weryfikować i samodzielnie sprawdzać w wiarygodnych  źródłach. Odporność na fake neswy jest elementem edukacji nie tylko cyfrowej. 

21.08.2025

Czy zawsze lepsze jest dobre pytanie niż zła odpowiedź?



Żyjemy w świecie, w którym odpowiedź wydaje się najważniejszym celem. Od przedszkola po uniwersytet, od prostej gry w pytania i odpowiedzi, po wyspecjalizowane badania naukowe, wszystko sprowadza się do znalezienia „właściwej” odpowiedzi. W czasach, gdy wyszukiwarka Google w ułamku sekundy podsuwa nam setki gotowych rozwiązań, wydaje się, że dobre pytanie jest reliktem przeszłości. Po co pytać, skoro można mieć odpowiedź?

Jednak w tej pogoni za pewnością zapominamy o pewnej zasadzie, która, choć na pierwszy rzut oka wydaje się paradoksalna, od wieków kształtuje ludzkość: lepiej jest żyć z dobrym pytaniem niż ze złą odpowiedzią. Bo skąd wiedzieć, która odpowiedź jest dobra? Kiedyś Bartłomiej mówił tak a Augustyn inaczej? To jaka jest ta prawda? Jaka ta dobra odpowiedź? W epoce pisma często dało się słyszeć pytanie skoro w jednej książce napisano tak, a w drugiej inaczej, to jaka jest prawda? To pytanie często słyszą nauczyciele od uczniów, którzy w książkach znajdują inne informacje niż w szkolnym podręczniku. W epoce cyfrowej coraz częściej słyszymy: czat GPT napisał mi tak, a pani (nauczycielka) mówi inaczej, to jak to w końcu jest, co jest prawdą? I czego mam się nauczyć, co zapamiętać?

Zła odpowiedź jest pułapką. Tworzy iluzję wiedzy i zrozumienia, która skutecznie zamyka nas na dalsze poszukiwania. Kiedy jesteśmy przekonani, że posiadamy rozwiązanie, nasze umysły przestają pracować. Przestajemy kwestionować, badać i uczyć się. Zła odpowiedź to mentalna zaślepka, która prowadzi na manowce i utrudnia rozwój. Przykładów w historii jest mnóstwo, od płaskiej Ziemi po błędne teorie medyczne, które hamowały postęp na setki lat.

Dobre pytanie, choć pozornie niesie ze sobą niepewność, jest siłą napędową. Ono nie daje komfortu gotowego rozwiązania, ale zmusza do myślenia. Nie jest celem, ale drogowskazem, jest sposobem dojścia. To ono zapoczątkowało rewolucje naukowe, artystyczne i społeczne. Bez pytań „Co by było, gdyby…?” nie byłoby Einsteina, Mikołaja Kopernika ani Van Gogha. Dobre pytanie jest jak kamyk rzucony w spokojną taflę jeziora, którego fale rozchodzą się w nieskończoność, otwierając coraz to nowe horyzonty.

Filozofia od zawsze opierała się na szukaniu dobrych pytań (bo nie każe pytanie jest dobre). Sokrates nie dawał gotowych recept, ale prowadził dialog, który polegał na zadawaniu pytań, aby wydobyć prawdę. Nawet w codziennym życiu, jeśli pytasz „Dlaczego w ogóle to robimy?”, zmuszasz siebie i innych do refleksji, kwestionując rutynę i status quo.

Co więcej, dobre pytanie świadczy o inteligencji i ciekawości. Zła odpowiedź może być jedynie efektem zapamiętania. Dobre pytanie to owoc oryginalnego myślenia. Jak powiedział kiedyś ktoś mądry (a wielu powtarza): „Sądy o człowieku należy formułować na podstawie jego pytań, a nie odpowiedzi.” (Ciekawe, że gdy zapytałem AI to dostałem dwie różne odpowiedzi, Gemini przypisuje te słowa Wolterowi a Copilot Kantowi. Miałbym dwie wiarygodnie podane przez AI odpowiedzi a ja jednak pozostanę przy niewiadomej i pytaniu).

Oczywiście, to nie znaczy, że powinniśmy unikać odpowiedzi. One są nieodzowną częścią procesu poznawczego. Kluczem jest jednak otwartość na weryfikację i przyjęcie, że nawet najlepsza odpowiedź może okazać się niepełna lub błędna. Ostatecznie, to nie posiadanie wiedzy, ale umiejętność jej ciągłego poszukiwania, czyni nas mądrymi. Na tym opiera sie także metoda naukowa.

Więc może zamiast gonić za kolejnymi odpowiedziami, powinniśmy zatrzymać się na chwilę i zadać sobie dobre pytanie. Może to być najcenniejsza rzecz, jaką możemy zrobić dla swojego umysłu i dla przyszłości. No tak, tylko po czym poznać dobre pytanie? Może Wy wiecie? A może wiecie czy na złe pytanie można udzielić dobrej odpowiedzi?

20.08.2025

Nieco rozczarowujące przenikanie umysłów

Sięgnąłem z entuzjazmem... i na samym początku spotkało mnie małe rozczarowanie. Marketingowe. Znowu dałem się naciągnąć. W tej książce jest trochę myśli bardzo wartościowych i inspirujących, ale całość okazała się dla mnie rozczarowaniem. Czego innego oczekiwałem. Po prostu marketing sprzedażowy wywiódł mnie w pole.

W tej książce są dwa bardzo wartościowe elementy. Jest książką hybrydową z drugim elementem w internecie (czyli papier + internet). I wskazuje na przenikanie się umysłu człowieka z "umysłem" maszyny i sztucznej inteligencji. Rzecz warta głębszego przemyślenia.

Nie wszystko się udało lecz "Przenikanie umysłów" zdradza pewien kierunek rozwoju komunikacji i pisarstwa postpiśmiennego. Treść jest w wielu miejscach zbyt przegadana. Można by najważniejsze elementy skrócić do solidnego eseju. Czcionka w książce jest zbyt mała, przez co źle się czyta od strony technicznej. A czcionka jest mała, bo za dużo treści i zapewne chciano upchać jak najwięcej a jednocześnie by książka nie była zbyt gruba. Zabrakło dobrego doświadczenia edytorskiego. I za bardzo autorki zaufały sztucznej inteligencji. Sążnista treść zbyt łatwo przyszła a potem trudno było zapewne skracać.

Przeglądałem tę książkę w księgarni. Zachęcił mnie fakt, że książka jest swojego rodzaju kodem-biletem wstępu do platformy, gdzie można z "książką pogadać". Słyszałem już o aplikacja z AI, gdzie umieszcza sie plik pdf i można zadawać pytania do treści. Na coś takiego liczyłem. Ale się zawiodłem. Na platformie było tylko kilka prostych filmików. Raczej o charakterze marketingowym niż merytorycznym. By w pełni korzystać z tej treści na platformie, trzeba zapłacić. Czyli znowu dałem się nabrać na chwyt marketingowy. Postanowiłem najpierw przeczytać książkę, a potem zdecydować czy zapłacić za dostęp do tej hybrydowo poszerzającej książkę platformy.

Czytam, ale nie idzie łatwo. Wzrok ślizga się po akapitach i po małej czcionce. Jest sporo wartościowych myśli lecz jest sporo "wody" (wypełniaczy miejsca). Odnoszę wrażenie, że duże części pisało AI - wypełnianie słowami sformułowanych lakonicznych prompotów. Brakuje mi osobistych doświadczeń Autorek. Dużo jest rozważań gdybologicznych. Może to jedynie prosty marketing i obietnica, czego to się kursant nie nauczy, gdy wykupi abonament do platformy szkoleniowej? Jeśli to rzeczywiscie jedynie zabieg marketingowy, to mnie nie przekonał. Wręcz przeciwnie, zniechęcił. Szukam opinii w sieci na temat tej platformy szkoleniowej, co to ponoć ma nauczyć korzystania z AI. Na razie nie znalazłem wiarygodnych i dobry opinii. Poczekam. Poszukam ponownie za jakiś czas, może już się pojawią.

Każdy rozdział uzupełniony jest bardzo bogatym, cytowanym piśmiennictwem. Odnoszę jednak wrażenie, że w części to tylko ozdobniki, by wyglądało na tekst naukowy. Nie wiem czy to efekt AI czy stylu nauk humanistycznych. Narasta we mnie przekonanie, że lepiej było napisać dobry i krótki esej, zamiast rozdmuchiwać wartościową treść i wielce inspirującymi tezami do dużej i przegadanej książki. 

"Wyobraź sobie, że siedzisz w ulubionym miejscu, w rękach trzymasz książkę. Kartki cicho szeleszczą przy przewracaniu, a Ty zagłębiasz się w fascynującą opowieść. Nagle, na stronie 42, napotykasz fragment, który sprawia, że Twój umysł zaczyna wirować od pytań. Co autor miał na myśli? I jak to, co napisał, ma się do wcześniejszego rozdziału? Wyobraź sobie, że możesz po prostu zapytać. Tak, zgadza się. Samego autora. I nie, nie musisz uciekać się do szpiegowskich metod, wynajdywać adresu i walić do jego drzwi."

Kupiłem książkę z kodem, ale tam były tylko trzy krótkie materiały. Jakaś zajawka, żadnej możliwości zapytania autorek. Strona i portal jest płatny, a kod przy zakupie książki e-booka i wersji papierowej dawał niewiele. W zasadzie to reklama płatnego portalu. Czy warto płacić, skoro ta obietnica nie została zrealizowana? 

"Możesz to zrobić z miejsca, w którym siedzisz. A on odpowie. Niesamowite, prawda? Ale sytuacja staje się jeszcze bardziej nierzeczywista. Okazuje się, że możesz o to zapytać samą książkę. Możesz po prostu zadać jej pytanie i niemal od razu otrzymać odpowiedź, jakby przez jej strony prowadził Cię doświadczony przewodnik. Taki, który nie przeszkadza w lekturze, ale zna historię na wylot i chętnie udzieli odpowiedzi na każde pytanie. A co, gdyby można było zrobić jeszcze coś więcej? Co, gdyby można było połączyć się z innymi osobami, które w tym samym momencie czytają tę samą książkę? Usłyszeć ich interpretacje, podzielić się z nimi swoimi spostrzeżeniami, zobaczyć, jak ta sama historia rezonuje w różnych umysłach? Brzmi jak science fiction? Cóż, witaj w świecie AI Books."

Czytając komentowaną książkę miałem skojarzenia ze słowami Ludwika Flecka sprzed ponad wieku. Pisał on o historii nauki i filozofii nauki. Wspomniał o kolektywach myślowych. Teraz raczej używalibyśmy terminów takich jak współpraca, konektywizm. Ludwik Fleck wskazywał na powstającą w dyskusji wartość dodaną. Gdy dyskutuje dwóch (lub więcej) naukowców, to w tym dialogu rodzą sie myśli, których wcześniej nie było w głowie żadnego z nich. Gdyby dalej myśleli osobno, bez dialogu, to pewnie by do tych nowych refleksji nie doszli. Ten efekt kolektywów myślowych, czy jakbyśmy teraz nazwali - systemów konektywnych, zachodzi w interakcji intelektualnej. Można dyskutować w kontakcie i bezpośrednio (rozmowa ustna) ale także asynchronicznie przez artykuły i książki. Do tej pory działo się to na styku dyskusji między ludźmi. A teraz nowa sytuacja: przenikające się umysły i kolektywy myślowe człowieka z AI. To najważniejsza i oryginalna myśl z tej książki, jaką wyłowiłem.

"Papierowy artefakt, który spoczywa w Twoich dłoniach, to nie jest zwykła książka. To wrota do nowego wymiaru czytelniczych doświadczeń. Dzięki innowacyjnemu formatowi Living Book, Przenikanie umysłów wykracza daleko poza tradycyjne granice drukowanego słowa. Otwierając tę książkę, otwierasz drzwi do żywej, oddychającej społeczności. Na platformie CampusAI możesz wejść w dialog z autorem, wymienić się spostrzeżeniami z innymi czytającymi i – co najbardziej fascynujące – porozmawiać z samą książką. Za jej głos odpowiada zaawansowany asystent AI, BookBot. Ale to nie koniec. Przenikanie umysłów to początek podróży. Seria specjalnie przygotowanych kursów pozwoli Ci przekuć teorię w praktykę, przetransformować wiedzę w namacalne umiejętności."

Ale to wszystko jest dodatkowo płatne. Więc żadna nowość. Bo jak czytam książkę i czegoś nie wiem, to też muszę zainwestować czas i wysiłek by sięgnąć do kolejnych źródeł. Albo sprawdzić na swoim telefonie komórkowym. Na pewno tworzy się nowa jakość hybrydowego przekazywania treści: już nie tylko samym słowem mówionym (np. wykład) czy samym pismem (tradycyjna książka), ale w formie zmiksowanej, łączącej czytanie z oglądaniem materiałów wideo i aktywnym dyskutowaniem, komentowaniem w przestrzeni zaplanowanej do tego dzieła. Ku temu powoli chyba zmierza dydaktyka akademicka. 

A sama książka jest nie najlepiej wydana edytorsko - małe litery utrudniają wygodne czytanie. Rozumiem, że zmniejszanie czcionki to zabieg, by cała książka miała mniej kartek i była lżejsza, mniejsza. W tym konkretnym przypadku sprawdziłaby się zasada mniej znaczy więcej (lepiej, czyli więcej przyswojonej treści).

Z jednej strony obietnica czegoś nowego (do czego nie mam dostępu i waham się czy za ten dostęp dodatkowo płacić), a z drugiej nie wykorzystanie dotychczasowego dorobku edytorskiego. Widać że nowe wydawnictwo nie ma jeszcze doświadczenia. I tworzy niezbyt doskonałe edytorsko treści. No cóż, pierwszy naleśnik zazwyczaj jest nieudany. Ale potrzebny, by kolejne były lepsze. Poczekam na te lepsze.

Książka droga, która sprawiło mi rozczarowanie. Myślałem, że jak dużo płacę, to płacę także za te dodatkowe treści. A obie okazały się iluzoryczne i z bardziej chwytem marketingowym. Może ktoś inny znajdzie coś wartościowego w tej książce, bo zasiądzie z innym nastawieniem i innym, własnym doświadczeniem? 

18.08.2025

20 lat mojego blogowania (e-booki)

Biurko pisarza blogowego wygląda tylko trochę podobnie... Ale też są kartki, ołówki i pióro wieczne.


Równo 20 lat temu, 18 sierpnia, pojawił się mój pierwszy wpis na blogu. Rocznicowo udostępniam pierwsze e-booki, będące zbiorem tekstów opublikowanych na blogu. Dużo tego było więc systematycznie pojawiają się kolejne części, do pobrania na dedykowanej stronie. Będą następne. Za jakiś czas. 

Z perspektywy 20 lat pisania bloga dostrzegam powolne krystalizowanie się kultury postpiśmiennej. Ślady tego procesu kulturowego odnajduję w swoim blogu, retrospektywnie. Tym bardziej jest to ciekawe, spojrzeć jeszcze raz na archiwalne wpisy blogowe i odczytywać je nieco inaczej. W nowym  kontekście już posiadanej wiedzy. 

Kiedy 20 lat temu zaczynałem pisać swojego bloga, to był dla mnie nieodgadniony eksperyment. Chciałem sprawdzić nowinkę dziennikarską w upowszechnianiu nauki i nową formę komunikacji. I owo sprawdzanie, stale wzbogacane kolejnymi pomysłami i próbami, trwa już 20 lat. Cała epoka, w które świat komunikacji międzyludzkiej i świat opowiadania, znacząco się zmienił. Niczym w trakcie  przepoczwarczenia chruścika, wyłania się z epoki pisma świat komunikacji po piśmie. Rozpada się larwa, widoczny chaos i bezład, a powoli tworzy się postać imago, o zupełnie innej budowie niż larwa. Wielką i unikalną przygodą jest być czynnym uczestnikiem tej transformacji ludzkiej komunikacji.

Blogowa forma okazała się wygodniejsza od typowej strony www. I jest trwała, bo moja uczelniana strona www przy jakichś tam porządkach została usunięta (mimo, że ciągle jestem jeszcze pracownikiem UWM). A blog, z przygodami, ale trwa. Nie trzeba panować nad formatowaniem oraz można pisać z dowolnego miejsca i dowolnego komputera – nie trzeba wozić wszystkiego ze sobą. Można pisać nawet na telefonie komórkowym. Przez te 20-tetnie eksperymenty sporo się nauczyłem, zdobyłem dużo wieloaspektowego doświadczenia, które wykorzystuję w dydaktyce akademickiej i w popularyzacji nauki. Przygoda i eksperyment ciągle trwają, tak jak mój proces uczenia się nowego świata komunikacji. 

Z wiekiem uczenie się przychodzi coraz trudniej… Ale nie ma innego wyjścia. Trzeba tylko wyważyć, aby uczenie się nowości nie przerastało funkcjonalności, czyli użytkowania tej wiedzy. Bo po co uczyć się nowych umiejętności… jeśli miałoby się ich nie wykorzystać? Byłby to zbędny wysiłek i zbędna inwestycja. Byłoby to po prostu przeinwestowanie. Plusem naukowca i twórcy jest jednak to, że może być aktywny i bez instytucji, już po przejściu na emeryturę. Sam sobie jest okrętem, sterem i kapitanem. 

Myślenie wymaga wysiłku, ale nie boli za bardzo, bo mamy wewnętrzny mechanizm "samoznieczulania" się (endorfiny) i mobilizowania się do wysiłku (adrenalina). Tu pojawia się zasadnicze pytanie o sens, czyli dlaczego myślenie jest tak ważne dla życia? Dlaczego jesteśmy szczęśliwi poznając świat wokół nas? I to jest ta wielka tajemnica, przed którą stajemy. Znamy biochemiczny mechanizm wydzielania endorfin w mózgu, ale nie wiemy jaki jest sens tego, że myślenie jest tak ważne. Odżywianie umożliwia trwanie życia, rozmnażanie płciowe zapewniło ogromną różnorodność genetyczną i ekspansję Homo sapiens. A po co nam zdolność myślenia i możliwość odkrywania tajemnic świata? Dlaczego - dla jednych ewolucja, dla innych Stwórca - zadbali o to, żeby człowiek (i cała ludzkość, łącznie z "szarymi obywatelami" i najmniejszymi prostaczkami) chciał poznawać wszechświat, rozgryzać jego tajemnice i odczuwać w tym procesie przyjemność?

Wiedza nie jest prostą sumą informacji. Wiedza to informacje ułożone w systemie (paradygmacie), w niezwykłym konstrukcie i to zarówno tym indywidualnym, osobistym, jak i tym zbiorowym, zespołowym. Pojedyncze informacje czy definicje są zawsze kontekstowe. W przypadkowym zbiorze niespójnych haseł nie ma zwartej i całościowej wiedzy. Ale te hasła są niejednokrotnie przydatne. Tak jak ze wszystkich innych także ze źródeł internetowych i papierowych trzeba umieć z tej hasłowej wiedzy korzystać. Inaczej jest to wiedza mało wartościowa, chaotyczna i niespójna. Tak ,jak trzeba umieć jeździć samochodem, tak trzeba umieć korzystać z encyklopedii. O sukcesie decyduje nie tylko jakość maszyny, ale i umiejętności kierowcy. Trzeba więc uczyć się poprawnego (efektywnego)  korzystania z Wikipedii, AI czy opowieści zebranych na blogu.

Wikipedia nie jest wartością jako dzieło skończone (bo nigdy nie będzie skończone), to proces budowania wiedzy. podobnie jest z zawartością bloga. Zatem najwięcej korzystają aktywnie uczestniczący (edytujący, dyskutujący), mniej ci, co tylko biernie czytają. Wikipedia jest projektem wolontariatowego samokształcenia się: kształcenie ustawiczne w społeczeństwie informacyjnym.

Podobnie jest z tym blogiem. Nie jest to produkt skończony tylko proces. A na samym początku nie było planu ani doprecyzowanego zamysłu. Była tylko decyzja, że zaczynam podróż w nieznane. Dokąd dojdę, co przeżyję to się okazuje w trakcie. Sam korzystam z pisania (procesu twórczego, który pomaga mi uporządkować moje własne mysli), mam też nadzieję, że i Czytelnicy korzystają (każdy we własnym, niepowtarzalnym kontekście).


Wesprzyj moją pisarską twórczość.

Jeśli chcesz wesprzeć twórcę niniejszego bloga, by mógł zdobyć środki na opracowanie i upowszechnienie e-booków, związanych z tym blogiem, to jest możliwość. Nie obowiązek a możliwość. Małe wsparcie w postaci symbolicznej kawy. Zaproś mnie na kawę i porozmawiajmy. A skoro zapraszasz mnie na kawę (stawiasz kawę), to masz prawo pytać o interesujące Cię sprawy oraz sugerować poruszenie interesujących Cię tematów na niniejszym blogu. O czym chciałabyś (chciałbyś) jeszcze przeczytać a czego na razie nie ma na tym blogu? Co chcesz skomentować? Napisz w komentarzach.

16.08.2025

Nasi chłopcy, nasze dziewczyny... i bydlęce wagony



Opowiem Wam historię małej części mojej rodziny, tych ze wschodnich kresów, czyli skrótowo ujmując - zza Buga. Mieszkali w Polsce. Gdy wybuchła ta straszna wojna, to najpierw znaleźli się pod okupacją sowiecką, potem niemiecką a potem znowu sowiecką. Nie ruszali sie z miejsca a znaleźli się poza krajem. Po 17 września wielu wywieziono na wschód na nieludzka ziemię. 

Mojego dziadka, Władysława Branickiego, sowieci chcieli wcielić do armii czerwonej. Ale ma mocy podpisanych porozumień w tym czasie Polaków nie mogli legalnie wcielać do swojej armii. Dlatego zmuszano go, by podpisał dokument i by przyjął obywatelstwo/narodowość białoruską. Był przetrzymywany w obozie Połocku, razem z wielu innymi Polakami. Bracia Doweyko na przykład  stali w piwnicy w wodzie po szyję. Ale nie złamali się. Na innym przesłuchujący sowieci pocięli szablami całe ubranie. Chcieli nastraszyć. Mojego dziadka także wielokrotnie przesłuchiwano, nie ugiął się nie przyjąć narodowości białoruskiej (a wielu takich jak on, potem w Polsce Ludowej zwykli ludzie wyzywali od ruskich, bo mówili gwarą kresową). Wraz z dwoma innym Polakami uciekł i nocami wracał do domu. Pieszo przeszedł ponad 300 km. Do końca wojny był poszukiwany i musiał się ukrywać. Wraz najbliższą rodziną, z przedostatnim transportem dla repatriantów, takim wagonem jak na zdjęciu, przyjechał do Polski pozostawiając swoją ojcowiznę. Tęsknota za Wileńszczyzną pozostała do końca życia. Wyrastałem w tej tęsknocie.

Innych z rodziny wywieźli na Sybir jeszcze innych na stepy Kazachstanu. Część tam zmarła, niektórzy wrócili. Nielicznym udało się dostać do armii Andersa, ktoś walczył pod Monte Cassino. Wrócili do Polski z zachodu, choć część tam została. Inny krewny się spóźnił i dostał się do armii Berlinga. To też było polskie wojsko, polski mundur i szlak bojowy, okupiony krwią. Tych także nieliczni przezywali od ruskich, od czerwonych. Jeszcze inny, bliski krewny mojego dziadka, wcielony został do armii czerwonej. Zginął na Pomorzu, leży w kwaterze czerwonoarmijców. Ale był Polakiem. Rodzina mieszka teraz na Litwie. Przez wiele lat przyjeżdżali na grób ojca, leżał w kwaterze armii czerwonej. Do końca był Polakiem, choć mundur był całkiem inny. I zginął na froncie. Jedni z rodziny zostali, nie wyjeżdżali, ale znaleźli się poza granicami Polski, mieszkali w ZSRR, teraz są na Litwie lub Białorusi. 

Czekam na wystawę o "naszych chłopcach" zza Buga, znad Niemna, Swisłoczy i Wilii. I na to, żeby nikt nie nazywał ich Ruskimi. Tak jak innych Polaków nazywa sie Niemcami... Historia jest złożona a ludzkie losy bardzo powikłane. Część z tej rodzinnej linii mieszka we współczesnej Polsce, część na Litwie. Ci mają lepiej, bo to Unia Europejska. Ale część została na Białorusi, razem z mogiłami. Teraz dzieli nas żelazna i krwawa granica. Nawet nie ma jak się spotkać. Dzieli nas żelazna kurtyna a łączy pamięć. I wspólne pochodzenie.

Doświadczenia rodziny ojca, tych z Korony, tych z Centrali, są inne. Ci zaliczyli prześladowania i obozy niemieckie. Mój ojciec wraz z dziadkiem i babcią trafił najpierw do obozu w Działdowie. Pewnie podobnymi wagonami ich przewożono. A do obozu trafili bo sąsiad zza miedzy, Polak, zadenuncjował ich do gestapo, że Czachorowski to niepewny i jest przeciw Niemcom. Tyle wystarczyło. Bo sąsiad chciał przejąć gospodarstwo dziadka. Przeliczył się, Niemcy osiedlili tam kogoś innego, wysiedlonego z Wielkopolski. Ani honoru ani majątku. Ten Polak o polskim nazwisku wielu ludziom dokuczył. Dlatego partyzanci wydali na niego wyrok śmierci. Zginął haniebnie.

Mam w rodzinie uczestników wojny polsko-bolszewickiej z 1920 roku i uczestników obrony Westerplatte. Także tych, wywiezionych do Niemiec na roboty przymusowe, jak niewolników. Jak i także tych pobitych przez powojennych bandytów z bronią (tak zwani żołnierze wyklęci), którzy przyszli zrabować pieniądze zebrane za mleko od gospodarzy. To, co boli, to polscy nacjonaliści, którzy tak łatwo przyczepiają innym łatki nieprawdziwych Polaków...

Niech ten wagon stoi na widoku w parku w Olsztynie i przypomina o złożonej historii. O losie przesiedlanych i wywożonych. Podróżowali nimi nasi chłopcy i nasze dziewczyny. O wartości człowieka nie przesądza narodowość, obywatelstwo, kolor skóry. Przesądza to, jakim jest na co dzień, jak traktuje innych ludzi. Jakie wyznaje wartości i jakimi wartościami żyje na co dzień. 

14.08.2025

Rozważania genealogiczne z dygresją do zbiorów rozmytych

Walizki, jako symbol podróży, przemieszczania się i migracji.
 

Operowanie wieloma elementami sprawia ludzkiemu mózgowi duże trudności, dlatego tworzymy zbiory i kategorie. I tymi, już mniej licznymi elementami, obiektami (kategoriami, zbiorami) dalej operujemy. Jest już łatwiej mimo uproszczeń. Refleksja ta zrodziła się w czasie analizy kilkunastu tysięcy osób w genealogii Czachorowskich, jakie zabrałem i wpisałem do powstającej Encyklopedii Czachorowskich.

Prosta linearna genealogia jest przykładem wspomnianego wyżej zjawiska. Jeden protoplasta i liniowe, dyskretne powiązania, bez żadnych niuansów i odstępstw. Tak można w pamięci ogarnąć nawet kilkanaście pokoleń. Na przykład od Adama i Ewy. Od jednego protoplasty rodu Czachorowskich, np. osadnika o imieniu Czachor.

Jednak, tak jak w biologii, rzeczywistość nawet ta genealogiczna, jest bardzo złożona. Nie jest w pełni linearna i składa się ze zbiorów rozmytych, gdzie jeden element może należeć do kilku zbiorów lub przynależeć do jednego zbioru w 30%, 40%, 70 % (zamiast procentów można mówić o prawdopodobieństwie). Tak jak biblijny Adam i Ewa są tylko uproszczeniem, bo u ssaków populacji nie odtworzy jedna para osobników - jest zbyt mała różnorodność genetyczna. Początkiem może być nie para lecz cała populacja. W biologii mamy odczynienia z dopływem genów z zewnątrz zbioru, np. w formie hybrydyzacji międzygatunkowej czy horyzontalnego transferu genów. A jak jest w genealogii? Doświadczam tego opracowując ponad 700-letnią historię rodu Czachorowskich (ród to pojęcie szersze niż rodzina ale też niezbyt adekwatne). Tysiące przejrzanych sytuacji i wiele kłopotów z prostym wpisaniem do bazy, do zaklasyfikowania. Np., czy konkretną osobę, konkretny przypadek zaliczyć do Czachorowskich czy jednak nie.  

Genealogia to w zasadzie głównie patriarchalna historia oraz patrylinearność, czyli skupienie się na męskiej linii. Kobiety są w zasadzie pomijane, stanowią tylko dodatek ale ich linie są pomijane. Bo byłoby za trudno to analizować. A w podejściu patriarchalnym kobiety są mniej ważne, są tylko dodatkiem. Szybko tworzyłaby się rozbudowana i pogmatwana sieć. Nawet jeśli zrobimy wywód, to będą to tylko pary rodziców, bez ich pokrewieństw, rodzeństwa, dalszych koligacji itp.

Czasem nawet kobiety są pomijane i z imienia a nawet i z nazwiska. Bo łatwiej zapisywać w księgach uproszczone informacje. Łatwiej zapamiętać uproszczone dane bez wszystkich niuansów. A przecież można stworzyć także genealogię matrylinearną. Technicznie trudniej zebrać dane, ale byłaby równie interesująca, choć byłaby to wielka plątanina różnych nazwisk. Wszak nazwiska dziedziczymy po ojcu a nie po matce (choć były i są całkiem liczne wyjątki, także wśród Czachorowskich).

Zanim powstały nazwiska były imiona, funkcjonowały w kulturze słowa. Było imię i dookreślenie, że to syn kogoś tam, córka Marianny lub syn Stanisława. Żyliśmy w mniej licznych grupach i można było zapamiętać wszystkie relacje krewniacze: ojciec, ojczym, macocha, teść, świekra, szur, i wiele innych, zapomnianych już słów. Dlaczego zapomniane? Bo wyszły z użycia wraz z upraszczaniem naszego zagmatwanego życia rodzinnego.

W kulturze słownej znaliśmy pokrewieństwa w pionie i poziomie do kilku pokoleń. Te różne słowa dobrze i skrótowo opisywały złożone relacje, np. ojczym, że to mąż matki ale nie ojciec. Jedno słowo "stryjenka" wyjaśniało, że to żona stryja, czyli brata ojca. W odróżnieniu od wujenki, czyli żony wujka a więc brata matki. Bogactwo języka w opisywaniu relacji. Jedno słowo i już wiadomo w jakiej krewniaczej relacji do nas jest ta osoba. A teraz mamy tylko wujka i ciocię i nie wiemy o kogo chodzi. Nie wiemy nawet czy ta ciocia to w ogóle ktoś z rodziny, bo na przyjaciółkę mamy lub zaprzyjaźnioną sąsiadkę  też mówimy ciocia. Sytuacja znacznie prostsza, gdy w rodzinie jest 1-2 dzieci. A wcześniej było 10-14 dzieci, 2-3 żony, czyli rodzeństwo biologiczne i przyrodnie. Do tego tyleż braci i sióstr (wujków, stryjków) rodziców… Świat, którego już nie ma.

Znaliśmy więc pokrewieństwa do kilku pokoleń, kto z kim i jak był skoligacony i w jakich relacjach małżeńskich i majątkowych. Pismo, tak jak przewidywał Sokrates, zabiło (częściowo) naszą pamięć. A przede wszystkim tę bogatą koligację zabiły liczniejsze społeczności (zbyt dużo osób do zapamiętania, łącznie z relacjami). No i można było zapisywać zamiast zapamiętywać. Tak powstały księgi metrykalne. Przede wszystkim by utrwalić pokrewieństwa a więc by prawa dziedziczenia były jasne i do odtworzenia. To przechodzenie od pamięci słownej do pamięci zapisanej odbywało się stopniu i przez wiele lat. Długo było wymieszane i wzajemnie się uzupełniały. Teraz polegamy jedynie na piśmie i dokumentach utrwalonych (a więc zewnętrznych w stosunku do naszych mózgów i pamięci indywidualnej). "Papier" jest dużo ważniejszy niż słowo wypowiedziane.

Dlaczego protoplastą Czachorowskich jest Czachor? To domniemane imię osadnika. Co oznaczało? Czy było w pełni słowiańskie czy miało jakiś wpływ koczowników, np. Awarów? Może było opisem przyrody? Te wczesne imiona słowiańskie, przedchrześcijańskie były mocno związane z opisem przyrody: Bor, Borek, Boruta, Lis, Kur, Kokosz, Gozd, Jeż, Mysz.

Na północnym Mazowszu (ale chyba nie tylko tam) nazwy wsi (osad, siedlisk) powstawały od nazw osobowych, jak przypuszczam od imion osadników. Stąd Czachorowo od Czachora, Bożewo od Borka lub Bora (bo dawniej pisało się jako Borzewo, ale po zapisaniu w czasie zaboru rosyjskiego w cyrylicy i ponownym powrocie do liter łacińskich stało się już Bożewem, zapewne dlatego, że  bardziej kojarzyło się z Bogiem niż Borkiem czy Borem), Lisewo, Kurowo, Gozdowo, Siecień, Bolkowo itp. Mniej jest wsi od imion już chrześcijańskich, np. Łukoszyn od Łukasza, Józefowo od Józefa czy Robertowo od Roberta. To ostatnie powstało dość późno, przy podziale ziemi na mniejsze działki, już w czasach współczesnych (od imienia tego, który zrobił te nadziały.

Dlaczego sądzę, że istniało imię Czachor? Bo mamy dwa Czachorowa, jedno na Wielkopolsce, drugie na Mazowszu Płockim i jeszcze Czahrów na Lwowszczyźnie. I nazwisko Czachor, wywodzące się z południa Polski, (podkarpackie, Małopolskie), nazwisko zapewne chłopskie, wywodzące się wprost z imienia. Tak więc ślady imienia pozostały. Kropką nad i byłoby odnalezienie tego imienia w zapiskach kronikarskich, w dawnych dokumentach.

Czachorowo to miejsce, gdzie żył lub które założył Czachor. Na początku był po prostu Andrzej z Czachorowa lub Ścibor z Czachorowa (tak samo jak Andrzej von Czachorowo, czy Stanisław de Czachorowo). A w wieku XVI utrwaliły się nazwiska szlacheckie we współczesnej formie. Czachorowski to to samo co: z Czachorowa, von Czachorowo, de Czachorowo. Ponieważ dopiero później nazwiska szlacheckie zapisywane były w języki niemieckim, to pojawił się von Czachorowski (coś jak masło maślane, ale takie są ciekawe zawiłości językowe). Nazwy mają swoją historię tak jak geny w biologii.

Pierwsza wzmianka o Czachorowskie pochodzi z 1305 roku, w dokumencie lokacyjnym parafii Gozdowo. Biorąc pod uwagę okolice Czachorowa, to nazwy wsi powstawały wcześniej, może nawet przed powstaniem państwa Piastów. Albo na początku, gdy popularne były jeszcze imiona słowiaństwie-pogańskie a nie chrześcijańskie (takiej jak Łukasz - Łukoszyn, Józef - Józefowo). Pisownia wsi była różna, czasem się zmieniała. Tutaj wpływ miał język lokalny. Teoretycznie od Czachora mogłoby powstać nie tylko Czachorowo ale i Czachorów (tak jak Czahrów koło Lwowa), Czachoryń (analogicznie jak Siecień. Łukoszyn), Czachoryce, Czachorowice, Czachorowszczyzna, Czachorowiszki, Czachoryszki itp. (tak jak nazwy w innych regionach Polski.

Wróćmy jednak do zasadniczego tematu. Zakładam, że Czachor to imię słowiańskie, więc założyciel linii rodowej mógł pojawić się nie wcześniej niż w wieku VI, gdy napłynęli tu Słowianie. Sądzę, że sama wieś jest znacznie późniejsza (a może tylko jej nazwa), może z IX-XII wieku. Niemniej Słowianie nie pojawili się w pustce osadniczej. Zastali tu ludność staroeuropejską (wymieszaną już z Indoeuropejczykami). Było więc wymieszanie się genów i kultury a słowiańskość to jedynie dominacja językowa (najnowsze badania genetyczne Słowian z północnego Mazowsza wykazały geny słowiańskie, pruskie i awarskie). Protoplasta nie wziął się znikąd, wrósł w istniejące już społeczności (biologicznie i kulturowo). Ale zwróćcie uwagę, że nic nie da się powiedzieć o kobietach, o linii żeńskiej... Nie ma żadnego punktu zaczepienia. To typowe dla kultury patriarchalnej (i nie wartościuję tylko stwierdzam fakt).

Kiedy powstało Czachorowo? To być może rozstrzygnęłyby badania archeologiczne i analiza osadnictwa w tym rejonie. Potwierdzona nazwa istniała już w 1305 roku. A pierwsze wzmianki o mieszkańcach Czachorowa pojawiają się w zapiskach dopiero 100 lat później, na początku XV wieku. Same imiona (bo nazwiska jeszcze nie istniały), nie ma więc jednoznacznych  dowodów na ścisłe pokrewieństwo. Nazwisko Czachorowski pojawia się w XVI wieku i wymienianych jest kilku Czachorowskich w Czachorowie. Czy byli ze sobą spokrewnienie? Skoro żyli w jednym miejscu, to w jakimś stopniu byli spokrewnieni, choć nie musiała by to być linearność w linii męskiej. Nawiązując do terminologii biologicznej bardziej prawdopodobna jest polifiletyczność Czachorowskich niż monofiletyczność (czyli pochodzenie od jednego przodka o nazwisku Czachorowski).

Ile było zagród drobnej szlachty w Czachorowskie w wieku XIV-XVI? Może 4, może 6, może 10. W dokumentach są wymieniani ludzie wolni, drobna szlachta. A czy byli tu chłopi, może jako służba lub współmieszkańcy? Tak jak zwierząt gospodarskich, nie wymieniano chłopów… Nie byli ważni do dziedziczenia, chyba, że stanowili część majątku, ale nawet wtedy nie byli wymieniani z imion. Jedynie  ich liczba i zdatność do pracy.

W wieku XVI nazwiska się dopiero kształtowały. Czachorowski, który przeniósł się do Kretek, pisał się jako Kretkowski (zachował się zapis Czachorowski vel Kretkowski lub Kretkowski vel Czachorowski). To samo z innym szlachcicem, który przeniósł się do Czachorowa. Stawał się po prostu Czachorowskim. Jakkolwiek dotychczas zebrane dane wskazują, że wszyscy Czachorowscy (a także Ciachorowscy, Czaharowscy itp.) wywodzą się z mazowieckiego Czachorowa (z wielkopolskiego Czachorowa tylko Trestram Czachorowski, wzmiankowany w 1405 r.), to nie można powiedzieć, że wywodzą się od jednego protoplasty rodu. A w genealogii, poprzez wykorzystanie zbiorów i kategorii oraz patrylinearności, da się stworzyć uproszczoną ale przejrzystą opowieść. Ważne, by być świadomym tego uproszczenia i pominięcia wszelkich niuansów.

No dobrze, ale już od wieku XVI to da się wyprowadzić jedną linię, np. od Jana Kapusty Czachorowskiego czy Stanisława Rogali Czachorowskiego (bez rozstrzygania czy wymienieni byli braćmi, kuzynami czy zupełnie obcymi sobie osobami, w sensie pokrewieństwa)? Tu już mamy zapisy metrykalne i można prześledzić kto był kogo synem i wnukiem. Tak, z grubsza się da, ale pojawia  się jeszcze więcej wątpliwości w zakresie pokrewieństwa genetycznego i dziedziczności nazwiska.

Najpierw rozważmy pokrewieństwo genetyczne (biologiczne). Człowiek jest gatunkiem nie w pełni monogamicznym (promiskuityzm). Nie tylko mężczyźni mają swoje „skoki w bok”. Tak więc mieliśmy nie tylko „wyciekanie” genów Czachorowskich gdzieś poza udokumentowaną genealogicznie linię (czyli nie da się odszukać wszystkich biologicznych potomków), ale mieliśmy i dopływ genów z zewnątrz, gdy syn Czachorowskiego wcale nie jest biologicznie jego synem (choć dziedziczy nazwisko). To nie tylko domniemanie lecz i widoczne ślady w zapisach metrykalnych. Nie da się wyśledzić wszystkich dzieci z nieprawego łoża, które spłodzili Czachorowscy (linia męska). Części potomków nigdy nie odnajdziemy. Po drugie nie wyśledzimy całego zewnętrznego dopływu genów. Były wojny, gwałty, związki niemałżeńskie, dzieci panieńskie, zwykłe zdrady itp.

To może choć w dziedziczeniu nazwiska będzie spisany porządek i jasna linearność?  Błędy w zapisach są równie częste co błędy ludzkiej pamięci. Większość była niepiśmienna, a zapisujący akt narodzin, ślubu czy zgonu, zapisywał ze słuchu. Dlatego pojawili się Czachoroscy, Czachorscy (być może wymieszani z Czachowskimi?), Ciachorowscy (efekt mazurzenia, najprawdopodobniej po raz pierszy pojawili się w Pułtusku a potem na Kociewiu i w Grudziądzu), Czacharowscy (linia w Prusach), Ciacharowscy itp. A w Brazylii nawet Chacorowscy (dokumenty odtwarzano z wymowy a nie z oryginalnej pisowni). W zapisie różnice są, współcześnie nawet prawnie utrwalone, ale w wymowie nie było w zasadzie różnicy. Tak więc nie ma zbioru klasycznego (dyskretnego) z Czachorowskimi lecz zbiory rozmyte. Część znika z widoku tak rozumianej genealogii, a część dopływa, mieszając się z całą populacją. Nie da się wyraźną i jednoznaczną linią oddzielić Czachorowskich o nie-Czachorowskich. Z gatunkami biologicznymi jest podobnie, trafiają się krzyżówki międzygatunkowe, hybrydyzacje, horyzontalne transfery genów. Zatem genealogia nie odbiega od ogółu zjawisk przyrodniczych. Tu warto jeszcze wspomnieć o trudnościach z odczytaniem pisma ręcznego. Z tego faktu biorą się także dodatkowe błędy w odtwarzaniu rodzinnej genealogii. 

Gdy panna miała dziecko, to brało ono nazwisko od matki. Pojawiał się więc Czachorowski, którego ojcem nie był żaden Czachorowski. Dawniej ludzie częściej umierali, kobiety miały po dwóch-trzech mężów (czasem więcej), podobnie z mężczyznami. Czasem Czachorowscy usynawiali dzieci z poprzedniego związku swojej żony. Tu mała dygresja, analizując nazwiska to od XVI do końca XIX wieku Czachorowscy wchodzili w związki małżeńskie prawie wyłącznie z inną drobną szlachtą zagrodową, prawie nie widuje się nazwisk chłopskich i tylko raz doszukałem się związku z osobą żydowskiego pochodzenia. Czy tak silne było poczucie stanowe czy też wynikało to z sąsiedztwa, gdzie dominowała szlachta szaraczkowa a mało było chłopów pańszczyźnianych? A może główną przyczyną były warunki ekonomiczne i dobieranie się pod względem majątkowym? Współcześnie też to występuje, mimo że deklarujemy tylko uczucia jako ważne przy ożenkach i zamążpójściach. 

A gdzie kobiety w tych rozważaniach? Czachorowscy mieli żony a córki wychodziły za mąż za innych, z innymi nazwiskami. To ciągły dopływ i odpływ, ciągłe mieszanie się. Spisana genealogia w linii męskiej jest tylko patrylinearnym punktem widzenia. Dominuje, bo wiąże się to z dziedziczeniem majątkowym w linii męskiej (kultura patriarchalna). W takiej genealogii córka jest odnotowana, jej mąż, czasem dzieci, a potem znika z "oczu" genealogicznych ujęć. Podobnie z żonami, pojawiają się (z imionami i nazwiskami rodziców) i wtapiają się w linię Czachorowskich. Tak jak wspomniałem, równie ciekawa byłaby genealogia matrylinearna. I to byłby zupełnie inny punkt widzenia, zupełnie inna historia, być może inne refleksje natury społecznej czy historycznej.

Mózg ludzki nie jest w stanie operować na raz wieloma obiektami, dlatego tworzymy uproszczenia, kategorie, zbiory pozornie złożone z jednorodnych elementów. Dzięki temu możemy odkrywać i dostrzegać wzorce w przyrodzie i w zjawiskach społecznych. Warto jednak pamiętać, że to tylko przybliżenie i uproszczenie. 

W analizie wielu danych pomagają nam komputery i sztuczna inteligencja. Powstająca Encyklopedia Czachorowskich jest z matematycznego punktu widzenia zbiorem rozmytym a nie zbiorem klasycznym. Co prawda daleko mi do zakończenia zaplanowanej pracy ale już teraz, po wpisaniu kilkunastu tysięcy informacji nasuwają się różnorodne refleksje. Inspirujące refleksje.

13.08.2025

Kto lub co jest konkurentem dla nauczycieli? Krótka analiza wyzwań współczesnej edukacji

 

Wakacje to dobry czas na rozmowy o szkole i nauczycielach. I nie będę wcale pisał o upadku zawodu, o braku prestiżu czy szacunku. Odnoszę wrażenie, że nauczyciele żyją w poczuciu mniej lub bardziej uświadamianej konkurencji i dlatego spinają się, by walczyć z tą rzeczywistą czy domniemaną konkurencją, rozumianą jako zagrożenie. Współczesny świat edukacji ulega dynamicznym przemianom, a rola nauczyciela szybko ewoluuje. Dziś nauczyciel (każe ten akademicki) nie jest już jedynym źródłem wiedzy, lecz staje się przewodnikiem w skomplikowanym świecie informacji. Tylko czy o tym wie? Wraz z tymi zmianami pojawiają się nowe formy konkurencji, które można analizować na różnych płaszczyznach. Przyjrzyjmy się czterem głównym obszarom, w których nauczyciele mierzą się z rywalizacją, zarówno wewnątrzszkolną, jak i zewnętrzną.

1. Konkurencja wewnątrzszkolna – międzyludzkie relacje

Choć może to zaskakiwać, jednym z pierwszych konkurentów dla nauczyciela bywa... inny nauczyciel. Niestety, w wielu placówkach brakuje dojrzałej kultury współpracy, a zamiast tego pojawiają się rywalizacja, zawiść i chęć bycia „najlepszym”. Nauczyciele konkurują o uznanie dyrekcji, o nagrody czy pochwały, tworząc często zamknięte grupy lub koterie. Niczym na feudalnym dworze. Sami sobie podstawiają nogi i obgadują siebie nawzajem, także poza szkołą. Rywalizują o lepsze klasy, o lepsze wyposażenie, komputery, tablice interaktywne czy pomoce dydaktyczne. Są oczywiście zespoły, które bardziej współpracują niż rywalizują ze sobą. I oby było ich naj najwięcej. 

Rywalizacja nauczycielska to rezultat braku odpowiedniego kapitału społecznego w szkole, gdzie efekt założyciela (styl zarządzania i wartości wyznawane przez dyrekcję) oraz suma kapitału ludzkiego (kompetencje i postawy całego grona pedagogicznego) decydują o tym, czy przeważa współpraca, czy niszcząca rywalizacja. W zdrowej kulturze pracy, nauczyciele wspierają się, dzielą wiedzą i wspólnie dążą do podniesienia poziomu nauczania. W kulturze toksycznej, sukces jednego postrzegany jest jako porażka drugiego. Lub odwrotnie.

Jak wyrwać się z takiej wewnątrzszkolnej rywalizacji? Można szukać grup zewnętrznych, pokrewnych nauczycieli z innych placówek. Internet, webinaria i spotkania na różnych konferencjach umożliwiają budowanie swojej własnej, przyjaznej i kreatywnej grupy wsparcia. Nie ma sytuacji bez wyjścia. 

2. Rywalizacja między szkołami

Placówki edukacyjne, mimo że stanowią część systemu oświaty, konkurują ze sobą o uczniów (i o uznanie). Dobrym przykładem takiego zjawiska była reforma likwidująca gimnazja. Nauczyciele liceów rywalizowali o pozyskanie większej liczby uczniów (chcieli pozyskać jedną klasę gimnazjalną), podobnie jak szkoły podstawowe, które chciały powiększyć swój rocznik o dwie dodatkowe klasy. Sami nauczyciele przyłożyli się do zlikwidowania gimnazjów, bardzo dobrego projektu edukacyjnego. Niczym zaborcy rozszarpali gimnazja, traktują je jako niepotrzebną i zagrażająca konkurencję. Zyskać coś dla siebie, kosztem innych....

Oczywiście jest i rywalizacja między szkołami tego samego poziomu, zwłaszcza w średnich i dużych miastach. Stąd różnego typu rankingi i zabieganie o najlepszych uczniów. Czasem nawet usuwanie ze szkoły słabszych uczniów, by nie zaniżali poziomu i renomy. Taka rywalizacja jest ewidentnie szkodliwa społecznie i edukacyjnie. Dbanie o pozory a nie realizowanie podstawowej misji społecznej. 

Rywalizacja o ucznia ma swoje pozytywne i negatywne strony. Z jednej strony, może motywować szkoły do podnoszenia jakości nauczania i uatrakcyjniania swojej oferty. Z drugiej, może prowadzić do nieuczciwych praktyk czy marketingu edukacyjnego opartego na manipulacji, a nie na rzeczywistej wartości. Szkoła, która zyskuje renomę, przyciąga lepszych uczniów, co z kolei podnosi jej prestiż i tworzy "efekt kuli śnieżnej". Podobnie czasem nauczyciele w szkole dobierają sobie uczniów, by ci trudniejsi i o mniejszych możliwościach społecznych i intelektualnych trafili do koleżanki lub kolegi. 

3. Sztuczna inteligencja jako konkurent i sojusznik

Sztuczna Inteligencja to bez wątpienia przełomowe zjawisko, które zmienia oblicze edukacji. Narzędzia takie jak ChatGPT, Khanmigo czy Gemini pozwalają na naukę w trybie samouczków, dostosowują materiał do potrzeb ucznia i oferują natychmiastowe wyjaśnienia. Uczeń może samodzielnie, z pomocą AI, przygotować się do sprawdzianu, napisać esej czy zrozumieć skomplikowane zagadnienia. Wydaje się, że znaczenie narzędzi AI będzie rosło, bo to technologia szybko się rozwijająca.

Jednak AI to nie tylko konkurent, ale również potężne narzędzie w rękach nauczycieli (zamiast konkurować można współpracować także i w takim wymiarze). Wielu pedagogów wykorzystuje ją do automatyzacji rutynowych zadań, takich jak przygotowywanie testów, tworzenie planów lekcji czy generowanie materiałów dydaktycznych. Nauczyciel, który efektywnie posługuje się AI, zyskuje czas i może skupić się na tym, co najważniejsze: na relacji z uczniem i rozwijaniu jego kompetencji społecznych. Narzędzia AI mogą generować wyjaśnienia, tworzyć konspekty lekcji, a nawet pisać całe wypracowania. Mogą one służyć jako "wirtualni tutorzy", udzielając natychmiastowych odpowiedzi na pytania uczniów.

4. Zewnętrzne (pozaszkolne) ośrodki edukacyjne

Współcześnie wiedza nie jest już domeną wyłącznie szkoły. Nauczyciele mierzą się z konkurencją ze strony różnorodnych źródeł zewnętrznych, takich jak korepetytorzy, domy kultury i pozaszkolne centra edukacyjne (np. centra nauki), media i różnego rodzaju narzędzia internetowe. Korepetytorzy oferują spersonalizowane nauczanie, często bardziej intensywne i dostosowane do indywidualnych potrzeb ucznia niż lekcje w dużej klasie. Tak tez rozwija się edukacja domowa. Domy kultury i centra edukacyjne zapewniają warsztaty, zajęcia pozalekcyjne i specjalistyczne kursy, które wzbogacają wiedzę i rozwijają pasje uczniów. Media i media społecznościowe: takie jak YouTube czy blogi edukacyjne stały się bogatym źródłem wiedzy. Młodzi ludzie chętnie uczą się od twórców, którzy w przystępny i angażujący sposób tłumaczą trudne zagadnienia. A w prasie, radiu i telewizji od dawna było sporo programów edukacyjnych z wartościowymi edukacyjnie treściami.

W końcu niezliczone podręczniki, kompendia i platformy edukacyjne (np. Coursera, Khan Academy) pozwalają na samodzielne poszerzanie horyzontów. Platformy e-learningowe i MOOCs (Massive Open Online Courses) takie jak Coursera, Khan Academy, Udemy, edX czy polskie Akademia Khana po polsku oferują bezpłatne lub niedrogie kursy prowadzone przez ekspertów z całego świata. Uczniowie  w każdym wieku mają dostęp do wiedzy, która nie zawsze jest dostępna w ich szkole.

Wszystkie te źródła sprawiają, że uczeń ma dostęp do wiedzy z wielu stron, co stawia przed nauczycielem wyzwanie bycia atrakcyjnym i wiarygodnym źródłem informacji.

Warto również spojrzeć na to zjawisko z innej strony. Niektórzy twierdzą (i ja się ku temu także skłaniam), że te zjawiska to nie tyle konkurencja, co raczej wyzwanie do ewolucji roli nauczyciela. Zamiast być jedynym źródłem wiedzy, nauczyciel staje się mentorem, przewodnikiem i moderatorem dyskusji. Jego zadaniem jest nie tylko przekazywanie informacji, ale także nauka krytycznego myślenia, weryfikowania źródeł i poruszania się w świecie pełnym informacji.

Zamiast rywalizacji można współpracować, zarówno w aspekcie personalnym w jednej szkole jak i międzyinstytucjonalnym czy poprzez łączenie różnych możliwości. Tu jednak potrzebne są odpowiednie kompetencje społeczne czyli umiejętności miękkie.

Konkurencja dla nauczycieli jest zjawiskiem złożonym i wielowymiarowym. Obejmuje ona zarówno rywalizację międzyludzką wewnątrz placówki, konkurencję między szkołami, jak i wpływ nowych technologii i zewnętrznych źródeł wiedzy. W obliczu tych wyzwań rola nauczyciela musi ewoluować – z podającego wiedzę na mentora, facylitatora i przewodnika. Zamiast walczyć z konkurencją, warto ją wykorzystać, włączając nowoczesne narzędzia i metody do swojego warsztatu. Ostatecznie, sukces nauczyciela nie będzie mierzony tym, ile wiedzy przekazał, ale tym, jak dobrze przygotował swoich uczniów do samodzielnego i krytycznego myślenia w skomplikowanym, dynamicznym świecie.

„Edukacja to nie napełnianie wiadra, ale rozpalanie ognia.” (William Butler Yeats). I tego się trzymajmy.