25.07.2025

Koegzystencja czyli debata o bioróżnorodności na uniwersyteckim trawniku

 

Pod koniec czerwca 2025 r. odbyła się inspirująca debata na trawniku w Kortowie.  Przygotowując się do tej zielonej dyskusji, dostałem kilka pytań. I teraz chcę na nie jeszcze raz, w nieco innej formie, odpowiedzieć. Rzecz warta jest opowiedzenia.

"Dlaczego człowiek musi koegzystować z naturą?"

Bo koegzystencja człowieka z naturą to nie opcja, lecz absolutna konieczność. Człowiek jest Integralną część biosfery. Niepotrzebnie w kulturze popularnej stawiamy człowieka  w kontrze do przyrody: kultura kontra natura. Można porównać człowieka do organu w organizmie. Jesteśmy tak samo nierozerwalnie połączeni z biosferą, jak nerka, żołądek, płuco czy jelito z resztą ciała. Nie jesteśmy zewnętrznym obserwatorem ani władcą przyrody, lecz jej składowym elementem. Ta fundamentalna prawda, często zapominana w pędzie cywilizacyjnym, leży u podstaw zrozumienia naszej roli na Ziemi. Biosfera to nasz dom, nasze siedlisko życia.

Każdy gatunek na naszej planecie zajmuje swoją niszę ekologiczną i odgrywa unikalną rolę w skomplikowanej sieci życia. Człowiek, ze swoim rozwiniętym mózgiem i zdolnością do modyfikowania środowiska, jest tylko jednym z milionów gatunków. Nasze istnienie i dobrobyt zależą bezpośrednio od zdrowia i funkcjonowania ekosystemów, które nas otaczają. Powietrze, którym oddychamy, woda, którą pijemy, żywność, którą spożywamy – wszystko to dostarczają nam usługi ekosystemowe, które natura świadczy bezpłatnie i bezustannie.

Przez wieki ludzkość często podchodziła do natury z pozycji dominacji, traktując ją jako zasób do eksploatacji lub przeszkodę do pokonania. Ta mentalność, niestety, doprowadziła do poważnych kryzysów środowiskowych, takich jak utrata różnorodności biologicznej, zmiany klimatyczne i zanieczyszczenie powietrza w mieście (co przekłada się na obniżanie jakości i długości naszego życia). Zwalczanie przyrody jest jak próba odcięcia własnej ręki, czy nogi  – to działanie autodestrukcyjne. Znacznie mądrzejsze jest zrozumienie zachodzących w niej procesów. To domena przede wszystkim nauki. Filozofia przyrody uczy nas pokory i doceniania złożoności systemów naturalnych. Wiedza naukowa, na przykład ta dotycząca roli zapylaczy w ekosystemach czy znaczenia zdrowej gleby dla rolnictwa, pozwala nam podejmować świadome decyzje.

Przykład łąk kwietnych w miastach jest idealnym odzwierciedleniem tej zmiany paradygmatu. Zamiast energochłonnych i jałowych trawników, które wymagają ciągłego koszenia, podlewania i nawożenia, tworzymy przestrzenie, które wspierają różnorodność biologiczną, zatrzymują wodę, redukują efekt miejskiej wyspy ciepła i są po prostu piękne. To nie jest "walka" z naturą, lecz świadoma współpraca, która przynosi korzyści zarówno ludziom, jak i innym gatunkom.

Koegzystencja z naturą to nie tylko kwestia przetrwania, ale także wzbogacenia naszego życia. Bliski kontakt z przyrodą poprawia nasze zdrowie fizyczne i psychiczne, inspiruje kreatywność i uczy nas cierpliwości oraz pokory. W epoce Antropocenu, czyli w epoce, w której działalność człowieka stała się dominującą siłą kształtującą procesy geologiczne i ekologiczne, spoczywa na nas ogromna odpowiedzialność. Musimy wykorzystać naszą inteligencję i zdolności do innowacji, aby stać się dobrymi zarządcami tej planety, dobrymi ogrodnikami, a nie jej niszczycielami czy konkwistadorami. Przyszłość ludzkości nierozerwalnie wiąże się z naszą zdolnością do życia w harmonii z resztą biosfery.

"Czy istnieje związek pomiędzy regularnym koszeniem trawników a populacją kleszczy i komarów?"

W przyrodzie wszystko jest ze sobą powiązane. To podstawowa zasada ekologii: wszystko ze wszystkim, wszystko ze wszystkiego. Problem często polega na tym, że nasze codzienne rozumienie świata bywa redukcjonistyczne – szukamy prostych przyczyn i skutków, ignorując złożoność i sieć wzajemnych zależności. Przekonanie, że niekoszony trawnik magicznie "generuje" kleszcze lub komary, jest właśnie takim uproszczeniem.

Kleszcze są tam, gdzie są ich żywiciele, bo bez tego nie domkną swojego cyklu życiowego. Kleszcze potrzebują krwi kręgowców, aby się rozwijać i wydać potomstwo. Ich obecność jest nierozerwalnie związana z dostępnością gospodarzy, którymi są przede wszystkim małe i średnie ssaki (myszy, nornice, jeże, lisy, sarny czy nasze psy i koty). Niekoszone trawniki czy wyższa roślinność mogą stanowić dogodniejsze środowisko dla kleszczy, dając im schronienie i ułatwiając dostanie się na przechodzącego żywiciela. Jednak sama wysoka trawa nie jest przyczyną ich pojawienia się. Tak jak muchy nie biorą się z brudu a żaby z mułu (jak głosiła niegdyś teoria samorództwa), tak kleszcze nie biorą się z niekoszonych trawników.

Co więcej, należy zwrócić uwagę na naturalnych wrogów kleszczy. W zdrowych, zróżnicowanych ekosystemach istnieją drapieżniki i pasożyty, które pomagają kontrolować populacje kleszczy. Na przykład, niektóre gatunki mrówek, pająków czy ptaków mogą zjadać kleszcze. W mono-kulturowych trawnikach, pozbawionych różnorodności biologicznej, brakuje tych naturalnych mechanizmów kontroli. Jest jałowo i ubogo. A jak będą kleszcze to i tak sobie poradzą.

W przypadku komarów sprawa ma się podobnie. Ich cykl życiowy wymaga wody stojącej do rozwoju larw. Małych kałuż i zbiorników okresowych bez obecnych tam ryb. Baseny, oczka wodne, kałuże, doniczki z wodą, a nawet rynny mogą być wylęgarnią komarów. Bo komary są znakomitymi kolonizatorami. Wysoka trawa sama w sobie nie jest miejscem ich lęgu, choć może stanowić schronienie dla dorosłych osobników. Paradoksalnie, zwiększona bioróżnorodność, taka jak ta, którą promują łąki kwietne, może przyczynić się do naturalnej kontroli populacji komarów. W takich środowiskach pojawiają się drapieżniki, które żywią się larwami komarów (np. wiele gatunków owadów wodnych, ryby w oczkach wodnych) oraz dorosłymi komarami (np. ważki, niektóre ptaki, nietoperze).

Na pewno kleszczy nie będzie na asfalcie i wybetonowanych placach. Tam po prostu nic nie będzie. Czy mamy zatem wybetonować trawniki?" To tak, jakbyśmy chcieli wyleczyć wrzód na przedramieniu ucinając całą rękę. Pozbędziemy się czyraka ale koszty są zbyt duże. Betonowanie i dążenie do sterylności środowiska jest formą walki z naturą, która prowadzi do zubożenia ekosystemów i eliminacji wszelkich form życia, w tym tych pożytecznych. To rozwiązanie, które rzekomo ma nas chronić, w rzeczywistości odcina nas od fundamentalnych korzyści płynących z natury. Powoduje obniżenie jakości naszego życia w mieście.

Łąki kwietne (to uproszczone lecz popularne określenie na różne ekosystemy z roślinnością niską) są doskonałym przykładem mądrej koegzystencji:

  • Zwiększają bioróżnorodność: przyciągają owady zapylające, ptaki, małe bezkręgowce – w tym te, które mogą być naturalnymi wrogami kleszczy i komarów.
  • Poprawiają retencję wody i tworzą zdrowsze gleby.
  • Są bardziej odporne: wymagają rzadszego koszenia, nawożenia i podlewania, co przekłada się na mniejsze zużycie zasobów i niższe koszty utrzymania.
  • Wzbogacają estetykę miast: zapewniają piękne, zmieniające się krajobrazy.

Wniosek jest taki, że zamiast bać się natury i próbować ją kontrolować poprzez sterylizację, golfizację (zamianę terenów zielonych na pola golfowe a przecież nawet tam w golfa nie gramy!) czy betonozę, powinniśmy dążyć do zrozumienia jej mechanizmów i wspierania naturalnej równowagi. Zdrowy, zróżnicowany ekosystem jest znacznie bardziej odporny na plagi, w tym nadmierne populacje kleszczy czy komarów, niż sztucznie utrzymywany, jałowy trawnik.

"Jeśli nie hotel dla owadów, to co? Jakie są inne skuteczne sposoby na zwiększanie populacji gatunków pożytecznych?"

Zwiększanie bogactwa siedlisk i bazy pokarmowej w miastach jest kluczowe dla ochrony owadów pożytecznych, a hotel dla owadów to jedynie mały element większej układanki. Hotele dla owadów, choć symbolicznie ważne i edukacyjne, są tylko kroplą w morzu potrzeb. Wiele osób myśli o owadach zapylających głównie w kontekście pszczół miodnych, zapominając o ogromnej różnorodności pszczół samotnic, które stanowią większość naszych rodzimych gatunków.

Większość pszczół samotnic gniazduje w ziemi. Potrzebują do tego niezaburzonych, nasłonecznionych skarp, niezagospodarowanych kawałków gruntu, czy nawet nieużywanych ścieżek gruntowych. Zatem, zamiast skupiać się wyłącznie na wieszaniu drewnianych skrzynek, powinniśmy:

  • Zostawiać fragmenty terenu niezagospodarowane. Małe obszary z odsłoniętą ziemią, piaskiem czy gliną, zwłaszcza na nasłonecznionych stanowiskach, mogą stać się cennymi miejscami lęgowymi dla pszczół i innych owadów kopiących norki w ziemi.
  • Tworzyć "piaskownice" dla owadów. W ogrodach czy parkach można wydzielić małe, piaszczyste obszary, które staną się idealnym miejscem do gniazdowania dla wielu gatunków pszczół. Pozornie porzucone fragmenty terenu.
  • Zachowywać martwe drewno i byliny z pustymi łodygami. Niektóre pszczoły samotnice gniazdują w pustych łodygach roślin lub w wywierconych tunelach w martwym drewnie. Zostawianie takich elementów w ogrodzie (np. sterty gałęzi, suche łodygi nieskoszonych roślin, pozostawione na zimę) to prosty i skuteczny sposób na zapewnienie im schronienia. To takie naturalne hotele dla owadów.
  • Ograniczyć zabiegi agrotechniczne i chemiczne. Częste przekopywanie ziemi, koszenie na krótko i stosowanie pestycydów niszczy naturalne siedliska i źródła pokarmu owadów. Mniej interwencji to więcej życia.

To absolutna podstawa! Owady pożyteczne potrzebują ciągłego dostępu do nektaru i pyłku przez cały sezon wegetacyjny, od wczesnej wiosny do późnej jesieni. I tu wchodzimy w sedno problemu: nasze miasta i ogrody często zdominowane są przez gatunki obce, ozdobne, które choć piękne, często nie dostarczają odpowiedniego pożywienia dla naszych rodzimych zapylaczy, lub są uprawiane w taki sposób, że stają się dla nich pułapkami bez pyłku i nektaru (np. róże pełnokwiatowe). Dostrzeżmy piękno rodzimych gatunków "chwastów". Rośliny takie jak mniszek lekarski, koniczyna, ostrożeń polny, chaber bławatek czy facelia błękitna (i setki innych gatunków), często usuwane jako niepożądane, są w rzeczywistości bogactwem dla owadów. Są one doskonale przystosowane do naszych lokalnych warunków i zapewniają pokarm dla owadów, które ewoluowały razem z nimi przez tysiące lat.

Podsumowując, skuteczne zwiększanie populacji gatunków pożytecznych to nie jednorazowa akcja, ale holistyczne podejście do zarządzania przestrzenią. Oznacza to:

  1. Zrozumienie potrzeb owadów.  Wiedza o cyklu życia i wymaganiach poszczególnych gatunków jest kluczowa.
  2. Tworzenie zróżnicowanych siedlisk. Zarówno do gniazdowania, jak i schronienia.
  3. Zapewnienie ciągłej bazy pokarmowej. Poprzez różnorodność rodzimych roślin kwitnących, kwitnących w rożnym okresie.
  4. Ograniczenie stosowania chemicznych środków ochrony roślin i nadmiernej ingerencji. Pozwólmy naturze na samoregulację.

„Czy hotele dla owadów są skuteczne?”

Hotele dla owadów to tylko fragment szerszej strategii ochrony owadów zapylających i pożytecznych. To dobry gest, ale nie panaceum Zacznijmy od tego, że hotele dla owadów, zwłaszcza te popularne, dostępne w sklepach ogrodniczych, są pewnym popkulturowym symbolem świadomości ekologicznej. Są widoczne, często estetyczne i mogą pełnić funkcję edukacyjną, zwracając uwagę na problem spadku populacji owadów. To z pewnością plus. Pozwalają też w prosty sposób zaangażować się w działania proekologiczne nawet osobom z małym ogrodem czy balkonem. Jednak ich skuteczność jest tylko częściowa. Stanowią one siedlisko lęgowe dla bardzo ograniczonej grupy gatunków, np. pszczół murarek które gniazdują w pustych łodygach lub wywierconych otworach. To tylko niewielki ułamek z ogromnej różnorodności owadów zapylających, w tym setek gatunków pszczół samotnic.

Najważniejsze jest zachowanie dobrego stanu siedliska. Żaden, nawet najlepiej wykonany hotel, nie zastąpi naturalnego środowiska, które ewoluowało przez tysiące lat wraz z zamieszkującymi je gatunkami. Aby skutecznie wspierać owady pożyteczne, musimy myśleć o różnorodności i specyficznych potrzebach poszczególnych grup:

  1. Siedliska naziemne (gliniane i piaszczyste skarpy). To jest absolutny fundament, a często pomijany. Większość pszczół samotnic (np. lepiarek, porobnic) gniazduje w ziemi. Potrzebują do tego niezaburzonych, nasłonecznionych skarp, piaszczystych lub gliniastych powierzchni, gdzie mogą kopać swoje norki. Tworzenie takich miejsc w ogrodach, parkach czy na nieużytkach to znacznie bardziej efektywne działanie niż tradycyjny hotel. Można je tworzyć, usypując kopce ziemi czy piasku, które nie będą koszone ani rozdeptywane.
  2. Puste łodygi bylin i martwe drewno. Zamiast sprzątać ogród na błysk jesienią, warto zostawić nieskoszone, suche łodygi bylin (np. roślin baldachowych, ostrożenia, nawłoci itp.), które są idealnym miejscem do zimowania i gniazdowania dla wielu gatunków owadów, w tym tych, które zasiedlają trzcinę w hotelach. Podobnie, pozostawienie sterty gałęzi czy kawałków martwego drewna, stwarza cenne schronienie i miejsce lęgowe dla innych owadów, grzybów i mikroorganizmów.
  3. Łąki kwietne i rodzime rośliny. Sama obecność siedlisk lęgowych to za mało. Owady potrzebują też bazy pokarmowej. Łąki kwietne, złożone z rodzimych gatunków roślin, zapewniają obfitość nektaru i pyłku przez cały sezon wegetacyjny, wspierając różnorodność owadów zapylających, a także owadów drapieżnych, które kontrolują populacje szkodników. Z kolei motyli w fasie larwalnej są fitofagami i zjadają rośliny zielne. Jeśli je wykosimy, to przerywamy ciągłość cyklu życiowego i niszczymy siedlisko życia larw.
  4. Ograniczenie stosowania środków chemicznych. Najlepszy hotel dla owadów straci sens, jeśli w jego pobliżu będą stosowane pestycydy, które są dla owadów śmiertelne. 

Czasem komercyjne hotele dla owadów mogą sprawiać wrażenie, że kupując je, "załatwiamy" problem ochrony owadów.  Słowo "greenwashing" jest tu trafne. Tymczasem prawdziwa, długoterminowa ochrona wymaga zmiany myślenia o przestrzeni – od trawników "na golasa" i sterylnie czystych ogrodów, po tolerowanie "nieładu" natury i tworzenie złożonych, różnorodnych siedlisk. Hotele dla owadów powinny być dodatkiem, a nie substytutem. W ostateczności, jeśli mamy ograniczone możliwości, warto postawić taki hotel – ale zawsze pamiętając o jego ograniczeniach i uzupełniając go o inne działania, takie jak sadzenie rodzimych roślin i pozostawianie dzikich zakątków. Czasem taki hotel to publiczna manifestacja wyznawanych wartości, prawie jak transparent.

Podsumowując: zamiast skupiać się na jednym, gotowym produkcie, powinniśmy myśleć o całości ekosystemu i tworzyć mozaikę różnorodnych, naturalnych siedlisk. W ten sposób zapewnimy prawdziwe wsparcie dla tysięcy gatunków owadów, które są niezbędne dla zdrowia naszej planety.

„Jak powinniśmy edukować w zakresie bioróżnorodności?”

Edukacja w zakresie bioróżnorodności powinna być angażująca, skuteczna i przekładać się na realne zmiany. Zacznijmy od zalecenia: najlepiej edukować przez pokazywanie dobrych praktyk. To jest fundament. Teoria, wykłady i pogadanki są ważne, ale to doświadczenie i namacalny przykład zmieniają perspektywę. Kiedy ludzie widzą, jak kwitnąca łąka kwietna wygląda, jak brzęczą na niej pszczoły, jak zatrzymuje wodę i jak pięknie pachnie, wtedy rozumieją jej wartość znacznie lepiej niż z najbardziej elokwentnej prezentacji.

Dlatego kluczowe jest:

  • Tworzenie łąk kwietnych, ogrodów deszczowych, stref z pozostawionymi suchymi łodygami czy skarp dla pszczół ziemnych w miejscach publicznych (parki, osiedla, tereny szkół, uniwersytetów) to najlepsze "sale lekcyjne".
  • Tablice informacyjne, ale nie te nudne i przeładowane tekstem! Powinny być proste, wizualne, wyjaśniające podstawowe procesy ekologiczne (np. cykl życia owada, rola zapylaczy, retencja wody) i wskazywać na konkretne korzyści.
  • Tworzenie map bioróżnorodności, przedstawiających lokalne siedliska owadów, ptaków, czy rzadkich roślin, które można odwiedzać i obserwować.

Warto włączać uczniów i dorosłych do działań. Edukacja partycypacyjna, w której ludzie nie są tylko biernymi odbiorcami, lecz aktywnymi uczestnikami, jest najskuteczniejsza. Zielony Wolontariat w Olsztynie: To pomysł wart zrealizowania! Organizowanie regularnych akcji sadzenia roślin, pielęgnacji łąk kwietnych, budowania prostych siedlisk dla owadów, czy sprzątania terenów zielonych z udziałem mieszkańców. To buduje poczucie wspólnoty, odpowiedzialności i bezpośredniego wpływu na otoczenie. Zamiast tylko wykładów, możliwe jest organizowanie warsztatów, gdzie uczestnicy mogą samodzielnie przygotowywać mieszanki nasion na łąki kwietne, rozpoznawać gatunki roślin i owadów, czy uczyć się, jak stworzyć prosty ogród przyjazny naturze. To tego nadaje się całe Kortowo jako jedna, wielka, zielona kasa. Kolejną możliwością jest włączanie tematyki bioróżnorodności do programów nauczania poprzez praktyczne projekty terenowe, np. zakładanie szkolnych ogródków zapylaczy, obserwacje ptaków czy monitorowanie lokalnych rzek.

Chcę podkreślić potencjalnie ważną rolę uniwersytetu w Olsztynie. Samo Kortowo to idealne miejsce na wypracowywania i pokazywania dobrych praktyk. Ale ten potencjał trzeba wypełnić konkretnymi działaniami. Teren Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie jest niejako naturalnym miejskim laboratorium. Tworzenie tu wzorcowych łąk kwietnych, siedlisk dla owadów, stosowanie zrównoważonego zarządzania zielenią (w tym wykorzystywanie owiec do utrzymania łąk kwietnych) i otwarte udostępnianie tych rozwiązań mieszkańcom miasta, to możliwe rozwiązania. Organizowanie przez uniwersytet cyklicznych warsztatów (np. "Jak założyć i utrzymać łąkę kwietną?", "Rozpoznawanie roślin z trawnika miejskiego", "Rozpoznawanie owadzich zapylaczy", "Zrównoważone zarządzanie ogrodem") i dni otwartych, gdzie eksperci z uczelni dzielą się wiedzą, to kolejny pomysł wart przemyślenia. Uniwersytet może służyć jako centrum wiedzy dla samorządowców, architektów krajobrazu, czy firm zajmujących się zielenią miejską, szkoląc ich w zakresie nowoczesnych, proekologicznych rozwiązań.

Dobrą edukacyjną praktyką może być  pokazywanie (nazywanie ich nazwami naukowymi jak i regionalnymi i pospolitymi) konkretnych gatunków roślin i zwierząt. Ludzie łatwiej angażują się, kiedy mogą zidentyfikować, nazwać i poznać "bohaterów" bioróżnorodności miejskiej.

Edukacja w zakresie bioróżnorodności to proces ciągły, to edukacja przez całe życie. Nie jest to jednorazowa lekcja, lecz styl życia i sposób myślenia, który powinien być rozwijany od dzieciństwa po wiek dojrzały. W Olsztynie, dzięki zaangażowaniu uniwersytetu i mieszkańców, można stworzyć wzorcowy system, który będzie inspirował inne miasta. Przynajmniej te warmińskie i mazurskie.

Podsumujmy te przemyślenia na temat koegzystencji z naturą i bioróżnorodnością. Skondensuję to w kilka kluczowych punktów, łącząc perspektywę ekologa, filozofa przyrody i popularyzatora nauki.

Człowiek jako część natury - koegzystencja zamiast walki

Jesteśmy integralną częścią biosfery, a nie jej zewnętrznym obserwatorem czy władcą. Nasze istnienie i dobrobyt zależą od zdrowia ekosystemów, które dostarczają nam niezbędnych usług (powietrze, woda, żywność). Próba dominacji nad naturą jest autodestrukcyjna. Zamiast z nią walczyć, powinniśmy dążyć do mądrej koegzystencji, opartej na zrozumieniu procesów ekologicznych. Przykład łąk kwietnych w miastach doskonale ilustruje tę zmianę – z monokultury trawników przechodzimy na zróżnicowane ekosystemy, które służą zarówno ludziom, jak i przyrodzie.

Mity ekologiczne - kleszcze, komary i rola koszenia

Częste koszenie trawników nie eliminuje kleszczy czy komarów, a jedynie zubaża bioróżnorodność. Obecność kleszczy zależy przede wszystkim od dostępności żywicieli oraz braku ich naturalnych wrogów. Komary potrzebują do rozwoju kałuż i niewielkich, okresowych zbiorników wody stojącej. W obu przypadkach, zwiększona bioróżnorodność może paradoksalnie pomóc w naturalnej kontroli populacji tych owadów.

Skuteczne wspieranie bioróżnorodności to coś więcej niż tylko hotele dla owadów

Hotele dla owadów są symbolicznie ważne i mogą mieć wartość edukacyjną, ale ich skuteczność jest ograniczona do niewielu gatunków. Prawdziwa ochrona owadów pożytecznych wymaga kompleksowego podejścia: 1. Tworzenia różnorodnych siedlisk. Większość pszczół samotnic gniazduje w ziemi – kluczowe są niezagospodarowane skarpy gliniane i piaszczyste. Należy również zostawiać suche łodygi bylin i martwe drewno. 2. Zapewnienie ciągłej bazy pokarmowej. Priorytetem są rodzime gatunki roślin kwitnących (w tym "chwasty"), które zapewniają nektar i pyłek przez cały sezon. 3.  Pestycydy są śmiertelne dla owadów i niszczą ich siedliska.4. Częste koszenie uniemożliwia przeżycie stadiów larwalnych wielu zapylaczy. 

Edukacja w zakresie bioróżnorodności

Najskuteczniejsza edukacja to ta przez pokazywanie dobrych praktyk i aktywne włączanie ludzi. Zamiast samych pogadanek twórzmy miejsca demonstracyjne: łąki kwietne, ogrody deszczowe, czy skrzyżowania w Olsztynie, gdzie każdy może zobaczyć i dotknąć pozytywnych zmian. Organizujmy zielony wolontariat i warsztaty praktyczne. Angażujmy uczniów i dorosłych w sadzenie, pielęgnację i rozpoznawanie gatunków. Wykorzystajmy potencjał uniwersytetu w Olsztynie jako wzorcowego kampusu i centrum wiedzy dla mieszkańców i lokalnych władz. Uczmy o konkretnych gatunkach. Pokazując ich historię, rolę i wzajemne powiązania, łatwiej budować świadomość i zaangażowanie.

Ile z tego uda się zrealizować w Kortowie? I kiedy? To pytania otwarte lecz niezwykle ważne. Po wspomnianej debacie pojawił się pewien optymizm i nadzieja na szybkie wdrażanie przynajmniej niektórych pomysłów. 

23.07.2025

Myśli uliczne, uczesane i te od AI – czyli jedno słowo napisane na murze

Czy namawiać do czytania, zwłaszcza młode pokolenie? Czytanie bez wątpienia rozwija, ale ważne jest co się czyta. Żyjemy w kulturze piśmiennej, otaczają nas litery ze wszystkich stron. Nie tylko w książkach i gazetach. I nie tylko na ekranach telefonów czy tabletów. Gdzie nie spojrzymy, nawet na ulicy, tam są słowa, które możemy czytać. Nic tylko się cieszyć, bo przed czytelniczą lekturą uczniowie nie skryją się nawet w czasie wakacji. 

Zainspirowany książką „Przenikanie umysłów” Aleksandry Przegalińskiej i Tamilli Triantoro zatrzymam się na chwilę nad przenikaniem myśli ulicznych, myśli uczesanych i myśli sztucznej inteligencji. Umysł Homo sapiens, napis na murze jako element intraspołeczności (mózgu konektywnego, zbiorowego) oraz „umysłu” sztucznej inteligencji. Niczym poszerzony pomysł kolektywów myślowych Ludwika Flecka. 

Oto co wyszło ze spotkania napisu na płocie, mojego pomysłu i słownej aktywności Gemini. Na płotach i murach często można spotkać podobnie wulgarnie zapisane wyznania. Jak zinterpretować najczęściej spotykane „jebać”? Tak, jak to na złączonym niżej zdjęciu?

No dobrze, to bierzemy na tapetę ten powszechny i chropowaty, acz kultowy napis na płocie! Z pozoru to tylko prosta, wulgarna fraza, która sprawiłaby, że babcia złapałaby się za serce, nauczyciel załamywałby ręce, a ksiądz z ambony grzmiałby o upadku moralnym. Ale czy na pewno? Ja tam widzę głębszą filozofię, wręcz poezję!

"Jebać" na płocie, czyli wyznanie z gatunku love-hate

Wyobraźmy sobie anonimowego artystę, który pewnego pięknego, acz pewnie frustrującego wieczoru (wszak wieczorami odwaga tanieje), chwyta za spray. Co nim kieruje? Gniew? Bezradność? A może skrywana tęsknota za czymś wielkim, odległym i nieosiągalnym? Tak, tak! To nie jest zwykłe przekleństwo, to manifestacja uczuć, które aż kipią i szukają ujścia. Autor pewnie ma w sobie tyle miłości, nienawiści, nadziei i rozczarowań, że żaden słownik języka polskiego (przynajmniej ten w jego umyśle) nie jest w stanie tego pomieścić. I co wtedy robi prosty człowiek, gdy serce mu pęka, a słów brakuje? Sięga po najbardziej dosadny, najbardziej pierwotny wyraz, jaki zna. "Jebać". I kropka.

Gdzieś na płocie, w małym miasteczku, widziane z pociągu.
Wyraz mocno zaakcentowanej tęsknoty za bliskością?

Bezradność czy poezja?

Przecież to jest wyraz czystej, niczym nieskrępowanej bezradności w nazywaniu emocji (nie mówiąc o wyrażaniu składnie sformułowanych myśli). Wyobraźcie sobie tego człowieka, który chce światu powiedzieć: "Moje uczucia są tak ogromne, tak intensywne, że żadne 'kocham', 'nienawidzę', 'jestem zły' nie oddaje tego, co czuję! Nie mam finezji Mickiewicza, ani talentu Norwida, więc rzucam wam to słowo-wytrych, które ma w sobie i gniew, i rozpacz, i chęć sprawczego działania!". Bo przecież to "jebać" to nie tylko nienawiść, to również rozpaczliwa potrzeba zmiany, chęć rozładowania tego napięcia, które drzemie gdzieś głęboko. Brakuje pomysłu, co zrobić? Brakuje strategii, planu działania? No to przynajmniej wyrzućmy to z siebie w tak ekspresyjny sposób, by nikt nie miał wątpliwości, że coś jest na rzeczy!

Credo życiowe na widoku

A na koniec najważniejsze: ten napis na płocie to nie jest zwykły akt wandalizmu. To jest publiczne wyznanie wiary, prawdziwe credo życiowe! To deklaracja przynależności do pewnej grupy społecznej, która rozumie ten język prostych (a chciałoby się napisać – prostackich), acz cholernie mocnych emocji. To swoisty drogowskaz dla innych, którzy też mają dość, którzy też czują, że świat jest trochę "zjebany", a słowa eleganckie są zbyt słabe, by to wyrazić. To także wyraz strachu i obaw, że świat jest groźny, niezrozumiały i nic tylko „jebać”. Znaczy piąchą bić.

Więc następnym razem, gdy zobaczysz takie graffiti, nie oburzaj się. Zastanów się. Może to tylko niezrozumiany poeta, który w akcie desperacji próbuje nam coś przekazać o stanie swojej duszy i kondycji społeczeństwa. Albo po prostu ktoś, kto miał zły dzień i bardzo, bardzo chciał to zakomunikować światu (nie miał kto go wysłuchać?). Czego chcieć więcej od komunikatu?

Kontynuując tę arcyciekawą analizę ulicznej poezji, nie sposób nie zadać sobie kluczowego pytania: kogo tak naprawdę "kocha" ten nasz anonimowy artysta? Bo przecież "jebać" to nie tylko nienawiść, to również swoista, wulgarna miłość, pożądanie, a może nawet skrywana fascynacja tym, co tak oburza.

Kto jest adresatem tej "miłości"?

Czy to uczucie skierowane jest do konkretnej kobiety? Może to list miłosny, który poszedł w złym kierunku, bo zamiast kwiatów i serduszek, pojawił się brutalny okrzyk namiętności, która z braku lepszego słownictwa, wyraża się w ten sposób? "Jebać cię, kochanie" – brzmi to sprzecznie, ale czyż nie taka jest ludzka natura? Kochać, pragnąć cieleśnie, a jednocześnie nienawidzić za to, że nie można mieć, albo że jest się tak cholernie bezradnym w wyrażaniu tych skomplikowanych emocji?

A może to nasza kochana Policja jest obiektem westchnień? W końcu kto jak kto, ale mundurowi potrafią wzbudzić silne emocje. Od nienawiści po cichy podziw za trudną służbę (tylko nikt się do tego nie przyzna na głos). A może to taka pokrętna forma wyznania "tęsknię za tobą, bo dajesz mi adrenalinę, ścigając mnie"?

Albo adresatem są wszyscy inni ludzie? Ci, którzy mają lepsze słownictwo, lepsze życie, mniej frustracji. Taka zbiorowa deklaracja: "Jebać was wszystkich, bo jesteście lepsi w wyrażaniu uczuć i macie poukładane!". To wyraz buntu przeciwko normom społecznym i jednocześnie pragnienie bycia zauważonym, usłyszanym, nawet jeśli sposób jest, delikatnie mówiąc, niekonwencjonalny.

Samonienawiść i ukryty żal do szkoły

Ale co, jeśli autor tego płotowego arcydzieła, w głębi duszy nienawidzi samego siebie? Nienawidzi swojej niemocy, swojej bezradności w wyrażaniu uczuć, tej niemożności ubrania złożonych emocji w coś więcej niż tylko jedno, dosadne słowo. Wtedy to "jebać" staje się tragicznym krzykiem rozpaczy, autoagresją językową, która ma rozładować wewnętrzne napięcie. Jakby mówił: "Jebać moją głupotę, że nie potrafię powiedzieć, co czuję!".

I tu dochodzimy do sedna. Może ten wulgarny napis to tak naprawdę ukryta tęsknota za edukacją? Żal, że w szkole, na lekcjach polskiego, nikt nie nauczył go, jak pięknie i elokwentnie wyrażać swoje uczucia. Że nie było przedmiotu "Sztuka nazywania emocji bez użycia wulgaryzmów". I teraz, stojąc przed płotem z puszką sprayu lub pędzlem i puszką farby, jedynym narzędziem, jakim dysponuje, jest ten jeden, uniwersalny okrzyk. Wtedy to "jebać" staje się żalem za utraconymi lekcjami z wrażliwości, za niewykorzystanymi szansami na stanie się subtelniejszym człowiekiem. Prawdziwa tragedia, moi drodzy!

Więc, biorąc pod uwagę te wszystkie teorie, co myślicie – kogo tak naprawdę "kocha" ten anonimowy poeta? I czy faktycznie w jego "dziele" kryje się żal za niewykorzystaną szansą na poetyckie życie?

Pora na rozważenie kontekstu społecznego analizowanego słowa. Jest to bardzo wulgarne słowo w języku polskim, należące do kategorii przekleństw i wulgaryzmów. Jego pierwotne znaczenie jest związane z aktem seksualnym, ale w języku potocznym nabiera wielu innych konotacji, często wyrażających silne negatywne emocje.

Kontekst społeczny:

  • Ekspresja silnych emocji: Słowo "jebać" jest często używane do wyrażenia złości, frustracji, pogardy, lekceważenia, oburzenia, a nawet rozczarowania. Może być rzucone w gniewie jako wyraz bezsilności lub agresji słownej.
  • Obraza i atak: Bezpośrednie użycie tego słowa w stosunku do osoby lub grupy jest traktowane jako ciężka obraza, często mająca na celu poniżenie, zdyskredytowanie lub sprowokowanie konfliktu.
  • Protest i bunt: W kontekstach protestów społecznych, manifestacji czy graffiti, "jebać" może być używane jako okrzyk buntu przeciwko władzy, systemowi, konkretnej instytucji czy osobie, wyrażający skrajne niezadowolenie i sprzeciw.
  • Wzmocnienie wypowiedzi: Czasami, zwłaszcza w mowie potocznej wśród znajomych, słowo to może służyć jako wzmocnienie wypowiedzi, nadające jej bardziej ekspresyjny, dosadny charakter, np. "jebać to wszystko" w znaczeniu "mam tego dość".
  • "Brutalna szczerość": W niektórych kręgach, zwłaszcza młodzieżowych lub subkulturowych, użycie wulgaryzmów, może być postrzegane jako wyraz autentyczności, "brutalnej szczerości" i odrzucenia konwencjonalnych norm językowych.
  • Dekompozycja i nihilizm: W niektórych kontekstach artystycznych (np. teksty piosenek, poezja alternatywna) lub filozoficznych, wulgaryzmy mogą być używane do oddania poczucia dekompozycji, nihilizmu, odrzucenia wartości czy rozczarowania światem.
  • Kontekst płciowy: Należy pamiętać, że pierwotne, seksualne znaczenie sprawia, że w niektórych użyciach, zwłaszcza w odniesieniu do kobiet, może mieć ono dodatkowo silny, seksistowski i mizoginistyczny wydźwięk.

Wniosek: Słowo "jebać" jest jednym z najbardziej kontrowersyjnych i "mocnych" słów w języku polskim. Jego użycie zawsze niesie ze sobą silny ładunek emocjonalny i jest prawie zawsze odbierane negatywnie w oficjalnych, formalnych lub grzecznych kontekstach. W kontekście felietonu humorystycznego o napisie na płocie, jego obecność może być punktem wyjścia do analizy absurdu, ironii, czy też jako element prowokacyjny, budujący komizm sytuacyjny.

PS. O samej książce „Przenikanie umysłów” napiszę obszerniej innym razem,. Właśnie ją czytam 

22.07.2025

Oda do radości i flaga Unii Europejskie czyli rozważania o wartościach

Zdjęcie obrazu z galerii sztuki współczesnej w Warszawie.
 

Nauka nie dzieje się w próżni lecz w konkretnej przestrzeni społecznej i kulturowej. Myśli naukowców w jakimś stopniu uzależnione są także od tego, co dzieje się wokół. Dlatego dzisiejszy wpis będzie o strachu, wartościach i źródłach symboli europejskich. A tekst ilustruje dzieło malarskie, pokazywane w warszawskiej galerii sztuki jakiś czas temu.

Dlaczego w roku 2025 w Polsce boję się chodzić w koszulce z flagą Unii Europejskiej? Przecież Polska jest członkiem Unii Europejskie, więc są to symbole nasze, oficjalne. Żadne podziemne, żadne nielegalne. Jednak za sprawą agresywnych kiboli i nacjonalistów niektóre symbole stały się pretekstem do agresji i to nie tylko słownych. Dlatego się obawiam a agresji osobiście doświadczam na sobie. Ta nienawiść do Unii i jej symboli jest już od dłuższego czasu podsycana w różnych źródłach. Bazuje na kłamstwach i fake newsach. Najbardziej smuci mniej niechęć i nienawiść generowana poprzez ludzi z kręgów katolickich, kościelnych. I to jest tym bardziej niezrozumiałe. Dlaczego środowiska nacjonalistyczne tak łatwo przejmują antyeuropejską narrację z kremla? Dlaczego stają się dywersyjną piątą kolumną w naszym kraju? Na te pytania warto szukać odpowiedzi, ale to już inna opowieść, na inną okazję.

Jakie wartości niesie dla mnie Unia Europejska? Czasem spotykamy się by na placach i ulicach, przy różnych ważnych uroczystościach i okazjach śpiewać Odę do Radości, hymn UE. Wspólna melodia, różne języki, ta sama treść choć wyrażona w  różnych językach europejskich. Znakomicie oddaje to różnorodność narodową i kulturową zjednoczonej Europy. Geneza Ody sięga wieku XVIII i wiązała się z nadziejami lepszej przyszłości po wojnach cesarzy (czytaj więcej o Odzie do Radości). Bycie Europejczykiem nie wyklucza bycie Polakiem czy Warmiakiem. To się znakomicie dopełnia w harmonijną całość. Regionalnie czuję się Warmiakiem, narodowo czuję się Polakiem, kulturowo czuję się Europejczykiem (wszędzie w Europie czuję się u siebie w domu). A w wartościach nadrzędnych czuję się człowiekiem o wartościach chrześcijańskich. Patriotyzm nie polega na nienawiści do innych i na budowaniu murów. Tym bardziej wartości chrześcijańskie otwierają się na różnorodność ludzką znajdują urzeczywistnienie w wartościach europejskich.  

Coś ważnego nas łączy, i to nie tylko od 1957 roku. Łączą nas Europejczyków, wartości, współpraca, akceptacja, przedsiębiorczość, dialog, synergia, dotrzymywanie umów i zobowiązań. Tym jest Unia Europejska. I wiem, że nie wszyscy te wartości podzielają. Stąd dystans a czasem i wrogość różnych środowisk. Tylko czy jest  uświadamiana ta wrogość i jej źródła? 

UE inspiruje do tego, że jest możliwe życie w pokoju. Wielkim ważnym sukcesem UE jest to, że w jej granicach nie było żadnych konfliktów zbrojnych. Okazuje się, że potrafimy żyć bez niszczącej agresji i wojen. Różnice poglądów i pomysłów rozstrzygane są pokojowymi metodami. Ta ogromna wartość inspiruje inne narody świata i sprawia, że więcej krajów chce się przyłączyć do Unii Europejskiej. Warto tu przypomnieć, że pierwszą ważną innowacją ludzkości było  zmniejszenie agresji plemiennej i współpraca. To umożliwiło powstanie większych struktur i wielki postęp technologiczny i cywilizacyjny. Tak, umiejętność współpracy nie tylko indywidualnej ale i grupowej, to wielki wynalazek Homo sapiens, dzięki któremu istniejemy w tak rozwiniętej cywilizacyjnie formie. Agresja zawsze była a Homo sapiens od początku był bardzo agresywnym gatunkiem, Teraz w postaci ONZ i Unii Europejskiej, uczyniliśmy krok kolejny. Bardzo znaczący.

Jestem Warmiakiem, Polakiem. Europejczykiem, Człowiekiem, to się nie wyklucza, to się w sobie zawiera.

Ostatnie lata, także w Europie to narastająca fala ksenofobii (być może generowana jest przez strach przed szybko zachodzącymi zmianami). Zwiększa się przyzwolenie dla  autorytaryzmu, nastaje czas brunatnych cesarzy. Takie czasy pamiętamy z historii, w Europie już kilka razy bywały czasy autorytarnych cesarzy i carów. Wtedy był to czas wojen, rozlewu krwi, wielkich zniszczeń. Dla Polski był to czas wojen i rozbiorów. Unia Europejska jest symbolem pokoju i współpracy. Autorytarnym tyranom bardzo przeszkadza, stąd ta antyeuropejska nagonka i hybrydowa wojna z wartościami i krajami europejskimi.

Wzrasta publiczny egoizm i przemoc. Dla mnie ciągle Unia Europejska brzmi dumnie i z dumą nosze jej symbole. Co w niczym nie umniejsza symbolom Polski czy symbolom chrześcijańskim. Na co dzień spotkam dużo antyunijność sloganów a „ciemny lud” (odwołując się do określeń cynicznych polityków prawicy) to kupuje i się cieszy. I to jest smutne, bardzo smutne, bo nieustannie podsycana słowna nienawiść i agresja owocuje fizyczną przemocą i wspiera różne prawicowe grupy faszystowski i rasistowskie.

Ważne są ideały i wartości, dlatego przypomnę na koniec genezę i symbolikę Unii Europejskiej, wyrażone we fladze.

Flaga Unii Europejskiej została zaprojektowana w 1955 roku przez Arsène Heitza, francuskiego artystę i grafika, na zlecenie Rady Europy (organizacji niezwiązanej bezpośrednio z Unią Europejską, choć działającej na rzecz jedności kontynentu). W 1986 roku flaga została przyjęta przez Unię Europejską.

Interpretacja symboliki flagi, która jest dość popularna, szczególnie wśród katolików wiąże się z elementami chrześcijańskimi. Kolor niebieski i liczba 12 gwiazd są silnie związane z symboliką maryjną:

  • Kolor niebieski: W tradycji chrześcijańskiej jest to kolor Matki Boskiej, symbolizujący jej niepokalane poczęcie, czystość i niebiańską naturę.
  • Liczba 12 gwiazd: Jest to liczba symbolizująca pełnię, doskonałość i jedność. W Apokalipsie św. Jana (12:1) pojawia się wizja "Niewiasty obleczonej w słońce, z księżycem pod stopami, a na jej głowie wieniec z dwunastu gwiazd". Niewiasta ta jest często utożsamiana z Matką Bożą.

Jednak oficjalne wyjaśnienie symboliki flagi jest inne. Według oficjalnych źródeł, symbolika flagi wygląda następująco:

  • Koło: Reprezentuje jedność, solidarność i harmonię między narodami Europy (koło jest także figurą idealną, dlatego m.in. Mikołaj Kopernik swój układ heliocentryczny [przedstawił z kolistymi orbitami planet).
  • 12 gwiazd: Nie odnosi się do liczby państw członkowskich. Jest to symbol doskonałości, pełni i jedności. Liczba 12 jest niezmienna, niezależnie od liczby państw, które przystępują do Unii.
  • Kolor niebieski: Symbolizuje niebo, prawdę, spokój i jedność.

Twórca flagi, Arsène Heitz, był katolikiem i inspirował się symboliką maryjną. W późniejszym okresie, w wywiadzie udzielonym w 2004 roku, sam potwierdził, że inspiracją była dla niego wizja Niewiasty z Apokalipsy św. Jana. Mimo to, oficjalna interpretacja symboliki, zatwierdzona przez Radę Europy i Unię Europejską, jest bardziej uniwersalna i świecka, by nie wykluczać żadnej grupy wyznaniowej.

Podsumowując, chociaż intencje twórcy były z pewnością religijne, oficjalne znaczenie flagi jest świeckie i uniwersalne. Mówi o jedności, solidarności i harmonii, a nie o symbolach religijnych. Ale ja, i pewnie wielu chrześcijan, w symbolice flagi UE dostrzegam także coś więcej. 

„Pierwotny projekt Heitza przedstawiał piętnaście pięcioramiennych gwiazd na niebieskim tle. Inspiracją dla tego projektu był dla rysownika znany w sztuce chrześcijańskiej motyw wieńca gwiazd nad głową Maryi Panny, będący odniesieniem do Niewiasty obleczonej w słońce z Apokalipsy. Wspomnieć należy, iż w 1953, a więc w czasie prac nad projektem flagi, Rada Europy ufundowała witraż dla Katedry Najświętszej Marii Panny w Strasburgu, na którym widnieje wieniec dwunastu gwiazd. Heitz, jako gorliwy katolik, wyznał przed śmiercią, iż pomysł umieszczenia dwunastu gwiazd maryjnych zaczerpnął z wizerunku widniejącego na Cudownym Medaliku znanym z paryskich objawień św. Katarzynie Labouré. (Wikipedia, dostęp 20 lipca 2025).

Unia Europejska powstała po niszczącej Europę wojnie i strasznym ludobójstwie. Jest wartością, o która trzeba nieustannie zabiegać. I wyjaśniać. Irracjonalny strach przed zmieniającym się światem (niezależnym od Europy, w tym globalne zmiany klimatu, postęp technologiczny i automatyzacja i sztuczna inteligencja). Jest zbyt duża wartością by tak łatwa ją zaprzepaścić w tych niespokojnych czasach. By zaistniało zło, wystarczy niewiele, wystarczy siedzieć cicho i nic nie robić. W takich czasach nawet naukowiec musi wyjrzeć ze swojego laboratorium, ze swoich ksiąg i analiz, i zabrać głos. I to nie raz i nie dwa razy. Nie istniejemy w izolacji od świata.

19.07.2025

Przeklęty nadmiar i niewysiedziane smocze jajo

Grafika wygenerowana do tematu tekstu przez Copilot. 19 lipca 2025. 
 

Urlop. To słowo, które od zawsze kojarzyło mi się z czasem nadrabiania zaległości, realizowania odłożonych na później marzeń i małych lub wielkich planów. Pamiętam, jak planowałem do połowy lipca "wysiedzieć jajo smoka" czyli przetestować i nauczyć się jednego i obiecującego programu AI, kluczowego narzędzia, które miało zrewolucjonizować moje dydaktyczne życie. Miało mi ułatwić przygotowanie zajęć w nowej formule. Miałem w głowie obraz, jak z łatwością tworzę idealne materiały na nowy semestr, a moi studenci pracują z sensem i efektywnie.

Okazja była idealna. Darmowy dostęp do programu, o którym dowiedziałem się w czasie konferencji Ideatorium. Rozmowa i wstępny rekonesans uświadomiły mi, że samo narzędzie to nie wszystko. Potrzebowałem odpowiednio przygotowanych "materiałów wsadowych" – danych, na podstawie których powstałyby dobrze i z sensem przygotowane zadania i testy dla studentów. Testy, które sprawdzałyby rozumienie a nie tylko „wiem, że…”. Narzędzie wydaje się dobre do przygotowania wartościowych materiałów dydaktycznych z sensownym ocenianiem kształtującym. Przygotowanie materiałów wsadowych do konkretnego przedmiotu wymagało jednak czasu i wysiłku, a ten, jak na ironię, w urlopowym planie był towarem deficytowym. Mimo że kalendarz wydawał się pusty, szybko wypełnił się setką innych, pilnych i mniej pilnych spraw. Odpoczynkiem również.

W efekcie okno darmowego dostępu zamknęło się, a ja zostałem z poczuciem niewykorzystanej szansy. Smocze jajo pozostało zimne i nieprzeznaczone do wyklucia (nie będę miał więc magicznego smoka sztucznej inteligencji, który da mi niezwykłą moc). Teraz, jeśli będę chciał spróbować ponownie, będę musiał zapłacić. Nic jednak nie jest stracone na zawsze, ale niewykorzystana szansa ma swoją cenę, nie tylko w pieniądzach, ale i w poczuciu, że można było zrobić coś lepiej i szybciej.

To była moja mała porażka. A życie każdego nauczyciela, każdego edukatora, składa się z takich małych porażek i małych zwycięstw, z otwierających się i zamykających okien czasowych. Czasem wydaje nam się, że otacza nas nieskończona obfitość możliwości i narzędzi. Dziesiątki darmowych programów, niezliczone kanały na YouTube z poradnikami, setki kursów online. To klątwa nadmiaru, która towarzyszy nam od wczesnych lat z pilotem w ręku i telewizorem, gdzie skrolowaliśmy kanał po kanale, nie zatrzymując się na niczym na dłużej niż kilka sekund. Dziś robimy to samo, tylko z telefonem w ręku i mediami społecznościowymi.

Wszędzie otaczają nas możliwości, ale ten nadmiar zamiast inspirować, często nas paraliżuje. Chcielibyśmy chwycić wszystkie sroki za ogon, ale w rezultacie żadnej nie łapiemy. Zamiast skupić się na jednym celu i osiągnąć go, skaczemy z kwiatka na kwiatek, gubiąc cenną energię i czas. Zamiast dobrze opanować jedno narzędzie, ślizgamy się powierzchownie po wielu. 

Ta refleksja nie jest powodem do smutku. Wręcz przeciwnie. To przypomnienie, że nie ma jednej, cudownej recepty, jednego cudownego narzędzia, które załatwi wszystko za nas, szybko i bez wysiłku. Nie ma jednego cudownego i wszystkomogącego smoka, nawet AI, którego można łatwo wysiedzieć z jaja i wyhodować. Każda wartość wymaga pracy, potu i zaangażowania. Wymaga inwestycji, która zaowocuje dopiero później.

Moja mała, edukacyjna porażka nauczyła mnie, że czasami mniej znaczy więcej. Zamiast szukać idealnego narzędzia, które rozwiąże wszystkie problemy, warto skupić się na tym, co już mamy i co możemy zrobić teraz, w danym momencie. Zrobić to dobrze, z sercem i zaangażowaniem. Nie musimy łapać wszystkich okazji, które pojawiają się na naszej drodze. Wystarczy, że wybierzemy te, które są dla nas naprawdę ważne i poświęcimy im naszą uwagę. To one pozwolą nam zrealizować nasze cele. Tylko jak wybrać w takim nadmiarze dobrych i lepszych narzędzi? Gdy czas pogania? Gdy to kusi i to nęci? Przekleństwo nadmiaru… 

A prawdziwa twórczość rodzi się w ciszy i niedostatku. Tworzyć powoli samemu czy kusić się gotowymi ponoć rewelacyjnymi narzędziami? Trzeba zapewne znaleźć harmonię w tych alternatywach, korzystając i z jednego, i z drugiego. I ja poszukuje tej harmonii... malując butelki. Z dala od gwaru świata, wypełnionego nadmiarem. A te butelki to efekt szybkiej i nadmiarowej konsumpcji towarów jednorazowego użytku. Po tej konsumpcji zostaje wiele niepotrzebnych opakowań. Malując je, próbuję nadać im nową wartość i nowe życie. Nową użyteczność. 

18.07.2025

Mylenie epok, mylenie przekazów czyli o tym, dlaczego tak wiele naszych prezentacji jest skazanych na porażkę




Wyobraź sobie kogoś w dresie na balu karnawałowym. To przecież nie samo ubranie jest dysonansem lecz niedostosowanie ubioru do sytuacji. Na nic wysiłki w kupieniu lepszego dresu. Bo przecież nie o to tu chodzi. Dres jest znakomity do aktywności sportowej. Ale na bal trzeba włożyć coś innego, bardziej stosownego i eleganckiego.

Mówienie i słuchanie to moja codzienność, zarówno na wykładach i konferencjach, jak i podczas webinariów czy spotkań online. Od lat zastanawiam się także, jak mówić i prezentować, było to przyjemne dla słuchaczy i efektywne w przekazie. Słucham, patrzę, sam referuję i uczę studentów sztuki prezentacji. I często zastanawiam się dlaczego tak dużo spotykam nudnych i nieefektywnych wystąpień publicznych. Nawet w zawodzie, opartym na komunikacji, nawet w edukacji.

Gdy myślimy o nieefektywnych prezentacjach, pierwsze skojarzenia to nudne slajdy, mówca wpatrzony w ekran i monotonia mówienia. Przyczyny upatrujemy w braku umiejętności, lenistwie czy tremie. Ale to tylko wierzchołek góry lodowej. Przecież, jeśli ktoś chce, może nauczyć się dobrych praktyk. Główna przyczyna musi leżeć głębiej, a ja niedawno zdałem sobie z niej sprawę.

Prawdziwy problem z nieadekwatnymi prezentacjami publicznymi leży w myleniu epok komunikacji: przenoszeniu zasad kultury pisma do kultury słowa, a teraz, wchodzeniu w erę postpiśmienną, która grozi nowymi formami nieporozumień i nieefektywnymi prezentacjami. Grozi, nawiązując do przykładu z początku niniejszego tekstu, zakładaniem fraka na spotkanie biznesowe w kawiarni.

Przez wieki, ba tysiąclecia, żyliśmy i komunikowaliśmy się w kultura oralnej. Tylko słowo mówione, w krótkich i długich formach. Sztuka oratorska doskonalona była w Starożytności i doczekała się wielu poradników. Wypracowała dobre wzorce. By utrwalić przekaz, używano powtórzeń, rymów, prostych, łatwych do zapamiętania struktur. Mówca był jak performer — dostosowywał się do publiczności, reagował na jej nastroje, tworzył z nią relację. Tak dojrzewała ustna sztuka opowiadania, która w wielu miejscach przetrwała i dalej spełnia swoją rolę. Dziś, podczas typowego wykładu czy prezentacji, to czasem wszystko zanika. Mówimy w obecności słuchaczy, ale nie do nich. Czytamy zamiast mówić.

Gdy pojawiło się pismo, to zaczęły się zmieniać także i formy wystąpień publicznych. Linearne pismo umożliwia dopracowanie wystąpienia przed samym wystąpieniem ustnym. Można poprawiać i szlifować. I jednocześnie łatwiej zapamiętać cały wywód, bo można go zapisać, utrwalić. Kusi by odczytać. Tak kultura pisma zaczęła przekształcać wystąpienia ustne i sprawiać, że słuchacze zaczęli się nudzić. Bo odczyt dla analfabetów ma jeszcze sens. Ale czytać książki czy artykuły dla umiejących czytać? Przecież mogą przeczytać samodzielnie, we własnym tempie. Chyba, że potrafi się dobrze wykorzystać intonację głosu, tak jak robią to dobrzy aktorzy.

Wynalezienie druku i upowszechnienie pisma zmieniło zasady gry i formy wystąpień ustnych. Część z nich nazywano nawet odczytami czyli publicznym czytaniem tekstów. Tekst stał się nośnikiem trwałej i precyzyjnej informacji. Wymagał linearności, logicznej struktury i eliminacji "niepotrzebnych" dygresji czy powtórzeń. To była rewolucja dla nauki i administracji. Niestety, te zasady zaczęliśmy przenosić na grunt wypowiedzi ustnej. Zarówno kultura słowa, jak i pisma, są nieocenione w przestrzeni akademickiej – pod warunkiem, że wiemy, której kiedy użyć. Gorzej, gdy są mylone te formy i zakładamy dresy na bal noworoczny. Zmierzam do tego, że obie kultury jak najbardziej trzeba wykorzystywać np. w przestrzeniach naukowych i akademickich. Jednak należy trafnie wybierać kanały komunikacji i formy przekazywania treści. W zależności od sytuacji i lokalnego kontekstu miejsca i czasu.

Typowa, nieefektywna prezentacja to nic innego jak tekst pisany, który próbuje udawać mowę. Nasiliło się to w epoce cyfrowej, gdy zamiast ręcznie pisać kredą na tablicy (jest wolne i długo trwa, męczy piszącego) można było wyświetlać najpierw przezrocza a potem slajdy w prezentacjach multimedialnych. Zaczął królować przysłowiowy Power Point. Na dodatek slajdy można było ozdobić grafikami, animacjami i ładnymi zdjęciami. Ale kusi także by zamieścić dużo tekstu. I wtedy prelegent zaczyna czytać slajdy…. Czasem nawet nie z monitora tylko z ekranu, odwrócony tyłem do publiczności. Ewidentne pomylenie i pomieszanie form ustnych i piśmiennych.

Kultura pisma przeniknęła do wypowiedzi ustnych i została wzmocniona technologią komputerową. Oczywiście, jest dużo dobrych wystąpień publicznych, krótkich referatów i długich wykładów ze znakomicie dobranym wsparciem prezentacji multimedialnej, wzmacniającej całą wypowiedź i przekaz. Ale zdarzają się często nudne prezentacje. To nie technologia jest zła. Właśnie z powodu mylenia kanałów komunikacji z różnych epok, dochodzi do błędów, niszczących przekaz. Jakie niefunkcjonalne błędy są najczęstsze? Po pierwsze slajdy przeładowane tekstem. To klasyczne "prezentacyjne karaoke ". Zamiast kluczowych punktów, na ekranie pojawiają się całe akapity i długie zdania. Czasem tekstu jest tak dużo, że litery są zbyt małe by widz mógł samodzielnie odczytać. Prelegent czyta z nich słowo w słowo, a publiczność, zamiast słuchać, próbuje nadążyć z czytaniem. Slajdy przestają być pomocą, a stają się przeszkodą. Po drugie odczytywanie referatów. To plaga, szczególnie w niektórych środowiskach akademickich (humaniści). Mówca zasiada przy stole i odczytuje kilkunastostronicowy tekst, napisany jak artykuł naukowy, bez kontaktu wzrokowego z publicznością. Kiedyś czytał z kartki. Teraz z ekranu monitora lub własnego tabletu. To przykład ignorancji wobec zasad komunikacji oralnej. Taka forma przekazu jest statyczna i uniemożliwia jakąkolwiek interakcję.

Ironia sytuacji polega na tym, że to właśnie humaniści, specjaliści od języka, kultury i komunikacji, często popełniają wspomniane wyżej błędy. Odczytywane z kartki referaty są normą na wielu konferencjach i spotkaniach humanistycznych. To paradoksalne — osoby, które z racji zawodu powinny być liderami w dziedzinie efektywnej komunikacji, popadają w najgorszy z nawyków. Zamiast angażować słuchaczy, tworzą mur formalności, który utrudnia i zniechęca.

Nadchodzi epoka komunikacji, przesyconej technologią i pojawiają się nowe wyzwania. Zagłębiamy się już w epoce postpiśmiennej, gdzie obraz, skrót i szybkość dominują. Memy, wideo, audiobooki, infografiki i narracje wizualne kształtują nasz sposób myślenia. To, co wczoraj było pisane, dziś jest fragmentaryczne, ulotne i przede wszystkim wizualne. Czy to szansa na lepsze prezentacje? Teoretycznie tak. Ale równie dobrze grozi nam kolejna fala nieefektywnych przekazów. Już teraz można zaobserwować nowe błędy, np. nadmiar wizualnego hałasu. Zamiast tekstu, slajdy przepełnione są chaotycznymi obrazkami, ikonami, animacjami, które nie wnoszą nic do treści, a jedynie rozpraszają. Są świadectwem radosnego odkrywania możliwości różnych aplikacji. Pojawia się także skrótowość kosztem sensu. W pogoni za szybkością przekazu, pomijamy kontekst, wyjaśnienia i pogłębioną analizę. Prezentacje stają się serią haseł, z których nie da się wywnioskować spójnej myśli.

Efektywna prezentacja ustna to sztuka, która wymaga świadomości form i epok. Musimy nauczyć się czerpać z każdej z nich to, co najlepsze: interaktywność i zaangażowanie z kultury oralnej, logikę i strukturę z kultury pisma (ale bez przeładowania tekstem) oraz dynamizm i atrakcyjność wizualną z epoki postpiśmiennej. A przede wszystkim być świadomym specyfiki tych różnych kultur. Siła piśmienności objawia się w piśmie, w słowie drukowanych, w tekstach krótszych i dłuższych do samodzielnego czytania. Wtedy to czytelnik indywidualnie decyduje o tempie, pauzach na odpoczynek lub pogłębienie wiedzy z trudniejszego zakresu lub gdy spotka niezrozumiałe terminy. Ma możliwość wielokrotnego czytania. W kulturze oralnej ważny jest bezpośredni kontakt i mówienie do słuchacza wszystkimi dostępnymi kanałami, włącznie z językiem ciała. Kontakt ustny umożliwia dużą interaktywność i szybkie reagowanie. Kultura postpiśmienna ma swoje kanały, które dopiero poznajemy, odkrywamy i oswajamy. Bardziej sprawdza się w mediach elektronicznych i na telefonach komórkowych.

Cóż więc robić? Zastanowić się nad formą spotkania i dobrać do niej najbardziej odpowiedni kanał komunikacji i formę wystąpienia. Czyli tam, gdzie trzeba, to mówić (nawet bez rzutnika multimedialnego), a tam gdzie jest inna okazja – to pisać. A przy jeszcze innych okolicznościach zaproponować wideo-rolkę.

Dopóki będziemy mylić te konwencje (kulturę oralną, piśmienną i postpiśmienną), będziemy skazani na nudne, nieefektywne referaty czy przekazy. Czas, aby mówcy, zrobili rachunek sumienia i odłożyli kartkę, smartfon czy tablet na rzecz autentycznej, angażującej przemowy. A tam, gdzie lepiej to pasuje, po prostu napisali tekst do samodzielnego odczytania.

17.07.2025

Kryzys demograficzny i fala brunatnego faszyzmu

Resztki snów o wielkości i wyższości rasowej, pozbierane z powojennej pożogi, eksponowane w regionalnym muzeum. Opowiadają o przeszłości.
 

Kryzys demograficzny narasta w Polsce od wielu lat. Jednak z brunatnej ksenofobii w Polsce dzieci więcej się nie urodzi. I nie będzie, przez faszystowską ksenofobię i akty agresji, imigrantów do pracy. Zbiedniejemy, straci gospodarka i kultura. Takie są ekonomiczne skutki brunatnego faszyzmu w polskim wydaniu. O kulturowym wstydzie i regresie nie zapominając.

Ksenofobiczni „patrioci” z kijami w ręku i w białych kołnierzykach krzykiem bijącym dopingujący (to przecież nasi chłopcy, tacy dzielni) Polski nie rozwijają. Lecz marginalizują i cofają w rozwoju. Czy historia kogoś czegoś nauczy? 

Sukces Hitlera w Prusach Wschodnich był bardzo wyraźny, wielu na niego głosowało, w tym Warmiaków i Mazurów. Pojawiły się inwestycje, potem trofiejne zdobycze z podbitej Polski i niewolnicy do pracy. A potem „nasi chłopcy” ginęli na frontach w Europie i Afryce. Potem przyszła pożoga, zniszczenie i nieszczęścia także na ich ziemie. Na skutek brunatnego faszyzmu Niemcy utraciły znaczny fragment swojego kraju i ponad 10 milionów ludzi. Po niegdysiejszych mrzonkach o wielkości pozostały skorupy, znajdowane w ruinach i na śmietnikach, często także porozrzucane w lesie. Przykład ze zbiorów w lokalnym muzeum jest na zdjęciu. Tyle zostało z mrzonek o urojonej wielkości i ksenofobicznej agresji. 

Z tym większym niepokojem i smutkiem patrzę na rosnącą popularność w Polsce nacjonalistów i brunatnego faszyzmu. Z braku Żydów bić będą inaczej wyglądających. Biją już turystów, legalnych migrantów, pracujących w Polsce i nawet gościnnie przybywających artystów o innym kolorze skóry. Kiedyś pogromy wybuchały, bo ktoś rozniósł plotkę o porwaniu dziecka na macę. Tak było w Kielcach w 1946 roku. W pogromie zginęli ludzie, polscy obywatele żydowskiego pochodzenia, ocalali z holokaustu. A w 2025 roku ktoś rzucił plotkę, że jakiś "inny" robił zdjęcia dzieciom (policja sprawdziła, zdementowała) i już "obrońcy granic" rzucili się bić imigrantów w hotelu. Bo ich nikt i nigdy nie przekona, że czarne jest czarne a białe jest białe. Fałsz i zakłamanie. I podjudzanie motłochu przez „patriotyczne” białe kołnierzyki. Lecz niech pamiętają, że wojenna pożoga przed śmiercią, gwałtami i rozboje nikogo nie oszczędziła w Prusach Wschodnich. Cierpieli winni i niewinni. A nieszczęście zaczęło się od głosowania za Hitlerem i dobrobytem „patriotycznym”, wolnym od obcych.

Boli mnie ten regres w Polsce, i kulturowy i ekonomiczny. Kto będzie pracował w zakładach pracy i na emerytury tych ksenofobicznych, brunatnych faszystów wszelkiej maści? Wstydzę się za taką Polskę. Jest mi obca kulturowo. Nienawistna, wroga, agresywna i głupia. Wyziera już z każdego zakamarka. A brunatna fala narasta.

Cóż mogę zrobić? Przynajmniej nie można milczeć i nie udawać, że jest w porządku i że to patriotyzm. To brunatne szaleństwo systematycznie narasta. 

Przykłady (wcześniejsze):

I jeszcze jedno wspomnienie z Płocka z lat 70. XX wieku. Z czasów mojego dzieciństwa. Młodzi chłopcy w moim wieku bawiący się w piwnicy w hitlerowców...  Może to efekt oglądanych filmów o tematyce wojennej? Może ktoś zafascynował się Brunerem ze "Stawki większej niż życie"? Zafascynowani kultem siły a może jakąś egzotyką? Może poszukujący jakiejś oryginalności? To była chyba tylko głupia zabawa. Jednak nieleczone choroby rozwijają się w śmiercionośne epidemie. Nie wolno nie reagować, nawet jak źle bawią się mali chłopcy. Bo potem dorastają i eskalują swoją zabawę. Tamci chłopcy z połockiego podwórka wyrośli, minęło im. Nie było żadnych nieszczęść i pogromów. Minęło im, zanim dorośli. I spotkali się z reakcja mieszkańców. A było to zalewie jakieś 30 lat po strasznej wojnie, po której pamięć była jeszcze żywa i o hitlerowskich zbrodniach. A jak jest teraz?

16.07.2025

Jak uczyć (się) nie tylko o faunie w epoce cyfrowej

 

Dlaczego "się" jest wzięte w nawias? Bo nauczanie i uczenie się to pojęcia z dwóch różnych edukacyjnych paradygmatów. Uczyć o faunie - odnosi się do dawnego paradygmatu i dydaktyki transmisyjnej, skupionej na treściach kształcenia, na przedmiocie nauczania. Uczenie się to podejście konstruktywistyczne i skoncentrowanie się na podmiocie i procesie uczenia się (z uwzględnieniem osiągnięć neurobiologii). To dostrzeżenie, że transmisja wiedzy uzależniona jest zarówno od psychologicznych procesów uczenia się pojedynczego ucznia jak i kontekstu społecznego (bagażu doświadczeń i problemów, z którymi uczeń czy student przychodzi do szkoły i uniwersytetu). Dzięki nawiasowi mamy dwa podejścia w jednym tytule. Co dobrze nakreśla temat.

Niniejszy wpis ilustruje slajd tytułowy, przygotowany na konferencję z okazji 75-lecia Katedry Zoologii UWM w Olsztynie. Poproszono mnie o przygotowanie refleksji nad teraźniejszością i przyszłością dydaktyki w szerokim rozumieniu. Stąd pytanie o to, jak uczyć zoologii. Ja położyłem nacisk na proces, czyli jak się uczyć. Czy coś się zmieniło? Wiele. Jesteśmy w epoce cyfrowej ze smartfonami w ręku. A na dodatek zakorzenia się epoka postpiśmienności. Te konteksty sporo zmieniają w samych procesach nauczania i uczenia się. Nauczanie w kontekście akademickiej dydaktyki i uczenia się w szerszym kontekście edukacyjnym.

Epoka postpiśmienna nie pojawia się nagle i znienacka. Wykluwa sie powoli. Zmienia się nie tyle treść co kanały komunikacji i sposób opowiadania. W edukacji zoologicznej (tak, jak w każdej innej) ważne jest, by być uczestnikiem i poznawać aktywnie. Wyzwaniem dydaktycznym jest pomóc w tym procesie, zarówno w odniesieniu do studentów jak i trzeciej misji uniwersytetu czyli edukacji skierowanej do szerokiego kręgu społeczeństwa. W tym do młodych ludzi, którzy być może zechcą pogłębić swoją wiedzę o zwierzętach i rozpocząć studia nie tylko na Wydziale Biologii i Biotechnologii UWM. Dzięki nowoczesnym technologiom i dużym postępom wiedzy także i zoologia w jakimś stopniu się wyalienowała. Staje się zbyt trudna i niedostępna dla przeciętnego uczestnika życia społecznego. Nauka uniwersytecka mocno poszła w biologię molekularną i zaawansowane analizy statystyczne. Często operuje wysublimowanym, specjalistycznym i hermetycznym językiem. Inaczej było w wieku XVIII czy XIX a nawet w połowie wieku XX. Wtedy można było być uczestnikiem badań naukowych w zakresie zoologii.  Ale i teraz przydatne dla nauki są zwykłe obserwacje i szeroko zakrojony monitoring. Bo bardzo dużo dzieje się w przyrodzie nie tylko za sprawą zmian klimatu. Naukowcy, zajęci zdobywaniem punktów za "topowe" publikacje, nie mają czasu na żmudne badania terenowe i faunistyczne. I tu wkracza nauka obywatelska - citizen science. A tu wystarczą często zwykłe obserwacje i dokumentacja fotograficzna, czyli żmudne zbieranie danych terenowych z wielu miejsc. Nawet i dzisiaj można być obserwatorem i uczestnikiem naukowego badania świata zwierząt. Oczywiście potrzebna jest tu dobra współpraca nauki akademickiej z nauką obywatelską, by dobrze przygotować grunt i należycie obrobić statystycznie pozyskane wyniki. To możliwe jest nie tylko w ornitologii ale także w odniesieniu do wielu grup bezkręgowców. 

Zatem obserwowanie i działanie jako aktywne sposoby poznawania i uczenie się. Bo budowanie własnej wiedzy to nie tylko książkiTworzenie uczy najbardziej, bo daje poczucie sprawstwa. Zatem obserwować, notować, opowiadać i pisać. Te procesy wymagają zmian w dydaktyce i szerszego otworzenia się na trzecią misje uniwersytetu - misję społeczną.

W czasie mojego krótkiego referatu pokazałem niby zwykłą kolorowankę i pokazałem jak można za pomocą telefonu komórkowego ją ożywić i zobaczyć animację trójwymiarową. Niby nic wielkiego, banalna kolorowanka dla dzieci. Ale to pierwszy krok by kliknąć dalej i poza animacją dotrzeć do znaczniej bardziej zaawansowanych merytorycznie treści i biologii oraz ekologii różnych gatunków zwierząt oraz procesów zachodzących w przyrodzie. Epoka postpiśmienna nie rezygnuje z pisma jako takiego. Inaczej jednak rozłożone są akcenty i więcej jest obrazów, w tym ruchomych, krótkich treści, gier i zagadek. A więc nie tylko książki, jakie ja znam ze swojej młodości. Mała lecz zasadnicza zmiana.
 
W formie demonstracji zaproponowałem coś jeszcze, wspólne pisanie ebooka z AI. Bo mówienie i pisanie nie tylko sprzyja własnemu myśleniu lecz i przetwarzaniu oraz pogłębianiu wiedzy. Najbardziej uczymy się tworząc. Coś zobaczyłeś to opowiedz innym lub opisz to, co widziałeś. Opowiadaj to innym ludziom i pisz dla innych. A pomóc ci mogą narządzą AI. Bo najważniejsze jest mieć coś istotnego, ważnego, ciekawego do opowiedzenia. Żeby się uczyć przyrody w szerokim znaczeniu tego słowa trzeba być uczestnikiem i poznawać aktywnie. W przypadku zoologii jest to jak najbardziej możliwe.

I jeszcze mała dygresja edukacyjna. Współczesna szkoła, jak i sam uniwersytet, jest rozproszona a proces edukacyjny odbywa się także poza szkolnymi murami. Pokazywałem przykładowe aktywności ze Święta Rzeki Łyny, przykłady citizen science, dobre merytorycznie przygotowane kolorowanki z Parku Mazurskiego itp.

Co wynika z aktywnego i partycypacyjnego poznawania świata zwierząt? Zachwyt i zaciekawienie, by szukać samemu. Uważnie obserwować i opowiadać o tym, co sie widziało. O takiej dydaktyce opowiadam już od dawna na niniejszym blogu. I będę czynił to nadal. A jednocześnie sprawdzał pomysły w praktycznym działaniu na zajęciach ze studentami oraz w ramach trzeciej misji uniwersytetu.

Grafika wygenerowana z AI do zilustrowania prezentacji. 

14.07.2025

Dobromiejska przygoda z owadami i edukacją

Terenowy spacer pt.. Co w dobromiejskiej trawie piszczy, fot. CKB w Dobrym Mieście

Na zaproszenie Centrum Kulturalno-Bibliotecznego w Dobrym Mieście odwiedziłem to małe, urocze warmińskie miasteczko. Gdy wyruszałem na spacer entomologiczny w Dobrym Mieście, przygotowany byłem na wszystko – a może raczej na to, co niespodziewane. Do południa było słonecznie, ale prognoza pogody zapowiadała deszcz. Jaki spotkam teren, kto przyjdzie i jaka będzie pogoda - to niewiadome przy każdym spacerze edukacyjnym. Przecież takie spotkania z przyrodą to zawsze loteria, zwłaszcza na nieznanym terenie. Przyjechałem trochę wcześniej by poznać miejsce, sam najpierw odwiedziłem potencjalnie dogodne miejsca. Nie zawiodłem się wstępnym rekonesansem na mapie. Teren był ciekawy przyrodniczo, położony nad rzeką Łyną. Myślałem także nad scenariuszem alternatywnym, gdyby padało. Wybrałem miejsca, w których mogłem pobrać próby hydrobiologiczne, by potem pod dachem pokazać, co żyje w rzece Łynie. Zostało trochę czasu więc odwiedziłem Muzeum Miejskie z warsztatami rzemieślniczymi (skansen miejski). Oraz zaszedłem na kawę do uroczej kawiarenki. To wszystko inna i równie ciekawa opowieść, która niebawem doczeka się materializacji.

Zaczęliśmy spotkanie. Na szczęście pierwsze chwile obfitowały w słońce, pozwalając nam zanurzyć się w fascynującym świecie owadów, roślin i nadrzecznej przyrody. Potem schroniliśmy się pod dachem w Stodole Kultury by kontynuować opowieści przyrodnicze i skomentować to, co widzieliśmy.  To właśnie ta nieprzewidywalność, ten element zaskoczenia, czyni obcowanie z naturą tak niezwykłym doświadczeniem. Przygoda jest wszędzie, nawet w mieście. 

Pytanie, które zawsze mi towarzyszy, gdy spotykam się z ludźmi w różnym wieku i o różnych zainteresowaniach, brzmi: jak opowiedzieć o przyrodzie, by nie przytłoczyć nadmiarem faktów, a zainspirować? Czy zasypać ich mnóstwem fachowych nazw i faktów, czy może zaproponować coś innego, coś, co zostanie z nimi na dłużej? Wybrałem to drugie.

Moją główną intencją było nie tyle przekazanie gotowej wiedzy, ile wskazanie drogi do jej samodzielnego odkrywania. Chciałem dać wędkę, a nie tylko rybę. I wierzę, że kluczem do tego jest rozbudzenie ciekawości – tej pierwotnej iskry, która sprawia, że zaczynamy uważnie patrzeć dookoła siebie. Bo do przeżycia letniej przygody potrzebna jest przede wszystkim ciekawość i uważność w obserwowaniu świata wokół nas. W pozornie bardzo mało ciekawym środowisku miejski, spotkaliśmy ślady żerowania owadów, na liściach przydrożnych krzewów i drzew. Spotkaliśmy larwy i poczwarki biedronek, galasy na liściach, ślimaka winniczka, szarańczaki na wystrzyżonym trawniku. Potem był jeszcze ciekawszy teren, nad rzeką Łyną. Zbliżały się burzowe chmury a my obserwowaliśmy świtezianki, nartniki, ślepaki, motyle rusałki kratkowce. 

Spacer z lupą w dłoni, z otwartymi oczami i umysłem, to dopiero początek. Kiedy zauważymy coś intrygującego – kolorowego motyla, dziwacznego chrząszcza, pracowitą mrówkę – wtedy zaczyna się prawdziwa przygoda. Kolejnym krokiem jest dokumentacja. Niech to będzie notes i ołówek, telefon komórkowy do zdjęć, czy nawet szkicownik. Ważne, by utrwalić to, co nas zaciekawiło. Te rysunki, zdjęcia i zapiski stają się później punktem wyjścia do dalszych poszukiwań.  

Z uchwyconym obrazem lub notatką, możemy przystąpić do próby rozpoznania gatunku. Tutaj z pomocą przychodzą popularne książki o przyrodzie, przewodniki po owadach i roślinach, a także nowoczesne technologie, takie jak aplikacje do rozpoznawania obrazu, np. Google Lens. Są oczywiście i dedykowane aplikacje, nawet do rozpoznawaniu ptaków po głosie. Zalecam oczywiście krytyczne podejście i weryfikowanie w innych źródłach  tych pierwszych prób identyfikacji. Kiedy już poznamy nazwę gatunkową to otwierają się przed nami drzwi do pogłębiania wiedzy. To etap, w którym sięgamy do ogromnych zasobów ludzkości, do internetu, specjalistycznych publikacji, a więc do  wieloletnich obserwacji konkretnego gatunku i analiz wielu ludzi. Nazwy gatunkowe otwierają nam wrota do ogólnoludzkiej pamięci i wiedzy. Poznajemy biologię, ekologię konkretnego gatunku czy zaobserwowanego zjawiska, ale także etnografię – czyli spojrzenie na przyrodę z perspektywy ludzkiej kultury, wierzeń i tradycji. Owady, choć często niedoceniane, od wieków inspirowały artystów, naukowców i zwykłych ludzi. W ich naukowych czy zwyczajowych nazwach ukrytych jest wiele zapomnianych wierze, tradycji, opowieści. Na przykład biedronka - boża krówka. Dlaczego boża krówka i czy biedronka na biodro?

Ze spaceru zapamiętałem dwa gatunki, które dla mnie okazały się dużą niespodzianką. Po pierwsze pszczoła zwężnica, po drugie chruścik niprzyrówka rzeczna. A na co zwrócili uwagę uczestnicy dobromiejskiego  spaceru entomologicznego?

Co dalej z tą zdobywaną wiedzą? Czy to tylko rozrywka i przemijająca ciekawostka? Najpiękniejszym krokiem jest dzielenie się nią. Opowiedz znajomym o swoich spotkaniach z przyrodą i o tym, czego się dowiedziałeś. Napisz o tym! Może to być Twój prywatny dziennik przyrodniczy z ilustracjami (taki analogowy, papierowy), post w mediach społecznościowych, czy wpis na blogu. W Dobrym Mieście zaproponowałem uczestnikom coś więcej – wspólne stworzenie kilku opowieści i umieszczenie ich na Wakelet. Każdy będzie miał szansę opisać swoją osobistą przygodę z przyrodą. Opowiadanie czy pisanie wymusza uzupełnianie róznych informacji (poszukanie, doczytanie), uporządkowanie ich a więc wielowymiarowe przetwarzanie. Po drugie samo opowiadanie i pisanie porządkuje naszą wiedzę operacyjną i wspomaga zapamiętanie i cementowanie własnej wiedzy. To  przykład aktywnego uczenia się, które pozostawia znacznie głębsze ślady w pamięci niż zwykłe czytanie czy słuchanie (bierne, jak to w każdej rozrywce). Aktywnie zdobywana wiedza utrwala się mocniej, staje się częścią naszego doświadczenia.

Nie chciałem onieśmielić moich słuchaczy bogactwem szczegółów. Moim celem było zainspirowanie ich do samodzielnych obserwacji i aktywnego poznawania świata. To był spacer z opowieściami, gdzie rekwizytami były spotkane po drodze gatunki, a każda z nich stawała się początkiem szerszej opowieści – przyrodniczej i humanistycznej.

Skąd u mnie taka prywatna kolekcja opowieści? Sam przez wiele lat z zaciekawieniem obserwowałem te gatunki, a potem szukałem o nich historii, a co najważniejsze – tworzyłem własne opowieści na blogu i stronach internetowych. To proces, który nigdy się nie kończy i który dostarcza nieustannych odkryć. A przy okazji poszerza się wiedza użytkowa, funkcjonalna, rozumiana i wykorzystywana. Skoro sam na sobie doświadczyłem takiej aktywnej edukacji, to polecam ją innym. Swoim studentom, nauczycielom czy indywidualnym poszukiwaczom przyrodniczych przygód. Naszą wiedzę przyrodniczą w większości czerpiemy z telewizji i internetu. Dlatego tak dużo wiemy o delfinach, żyrafach, lwach czy motylach monarchach. A tak mało wiemy o przyrodzie obok nas, nawet we własnym domu. Letni czas to dobra okazja by zatrzymać się na dłużej w jednym miejscu i po prostu z zaciekawienie obserwować. A potem rozpoznać i nazywać, potem pogłębiać swoją wiedzę i na koniec opowiadać słowem i pismem o swoich wakacyjnych spotkaniach z przyrodą. Gdziekolwiek jesteśmy, nawet na miejskim podwórku spotkać nas może niezwykła, wakacyjna przygoda, o której warto opowiedzieć innym, To nie dalekie podróże do Egiptu czy na Majorkę decydują o fascynujących przeżyciach lecz uważność i dociekliwość. Gdziekolwiek jesteśmy. 

Czy mi się udało zainspirować do samodzielnego poznawania owadów, roślin, grzybów i wszelakich organizmów? Nie wiem. Czas pokaże. Mam jednak nadzieję, że choć część uczestników zabrała ze sobą nie tylko wspomnienia ze spaceru, ale przede wszystkim iskierkę ciekawości i chęć aktywnego poznawania świata. Być może gdzieś w Dobrym Mieście, albo w okolicach, ktoś dziś uważnie przygląda się małemu stworzeniu, szuka jego nazwy i snuje własną opowieść. I to byłby dla mnie największy sukces.

12.07.2025

Guniak tak, ale czy czerwczyk? Refleksja o przyrodniczej przygodzie w mieście i z AI

Lipcowy guniak czerwczyk na miejskim chodniku.
 

Przyroda w mieście też jest różnorodna. Jeśli jej na to pozwolić (czyli nie zwalczać, nie tępić). Wystarczy być tylko uważnym a przygoda czeka nas w każdym miejscu, Nawet w mieście. Spotkany na chodniku w połowie lipca guniak (prawdopodobnie czerwczyk) stał się dobrym pretekstem do opowieści o rzetelności zarówno tej ludzkiej, analogowej, jak i tej generowanej przez sztuczną inteligencję. W odniesieniu do faktów przyrodniczych, szczegółowych jak i literatury faktu, do treści generowanych przez AI trzeba podchodzić z dużą ostrożnością i wstępnie zakładaną nieufnością. Także co do własnych umiejętności korzystania z tych narzędzi. 

Owadami interesuje się od lat kilkudziesięciu. Zawodowo zajmuję się jedynie wybrana grupą, głównie chruścikami (Trichoptera)  i mniej szczegółowo motylami oraz owadami wodnymi. Inne znam jedynie z poziomu amatorskiego, okazjonalnego. Im więcej się wie, tym się ma większe wątpliwości.

Idąc do sklepu w połowie lipca (2025 roku, w Olsztynie) w deszczowy poranek spotkałem na chodniku znajomego mi chrząszcza. Pierwsza myśl, że to guniak czerwczyk, jeden z rodziny żukowatych i pospolitych chrabąszczy. Z czasów studenckich pamiętam jakąś rójkę, czyli w miarę masowy pojaw, głośno brzęczących chrząszczy w okolicy DS 1, (WSP w Olsztynie, ul. Żołnierska). Wtedy po raz pierwszy go rozpoznawałem i oznaczałem. Wtedy go poznałem, zobaczyłem i rozpoznałem. Zostało coś w pamięci. Zatem w lipcowy poranek spotkałem coś znajomego i pozornie łatwego do identyfikacji. Guniak czerwczyk, ot co. A dlaczego w lipcu skoro się nazywa czerwczyk?

Coś jeszcze miałem w pamięci. Jakieś przeglądane inne książki, znajdujące się w mojej podręcznej biblioteczne i to, że jest więcej podobnych gatunków. Że jest więcej guniaków a nie tylko czerwczyk. Ale zanim dotarłem do domu sprawdziłem w internecie. Najpierw zajrzałem do Wikipedii, bo wiem, że to rzetelne i wielokrotnie sprawdzane źródło. Chciałem przypomnieć sobie informacje o biologii tego gatunku. Potem sprawdziłem, czy AI może być pomocna. Bo teraz coraz więcej osób korzysta z AI jako źródła  wiedzy i informacji przyrodniczych. Fakt, dostaje się szybko, dobrze językowo wyglądającą treść. Dla przejrzystości zacytuję dosłownie uzyskane informacje, zaopatrując je w niezbędny komentarz. Komentarze odzwierciedlają mój sposób myślenia w czasie czytania tych treści. Bo jednak już coś o owadach wiem a ta wiedza ułatwia szybką weryfikację uzyskanych treści.

Wykorzystałem Copilot, bo ten AI ma dostęp do internetu w czasie rzeczywistym. S.Cz.„Czy znasz chrząszcza guniaka czerwczyka?”

Copilot ”(…) Tak, znam tego małego osobnika — guniak czerwczyk (Scarabaeus ferrugineus, dawniej Cetonia aurata subsp. ferruginea) to gatunek chrząszcza z rodziny poświętnikowatych (Scarabaeidae). W Polsce bywa spotykany głównie latem, często w pobliżu stogów siana, kompostowników czy miejsc z rozkładającą się materią organiczną. [S.Cz. Nic tu nie jest prawdą, pierwsza nazwa łacińska to starszy synonim amerykańskiego gatunku Bradycinetulus ferrugineus, nie znałem tej nazwy i była inna niż w Wikipedii, wiec szybko sprawdziłem. Z kolei Cetonia aurata to zupełnie inny gatunek chrząszcza z tej samej rodziny, ale inaczej wygląda i inna jest biologia larw, to miałem w pamięci. Kruszczyca złotawka to zielonkawy, połyskujący, piękny chrząszcz. Larwy tez są pędrakami ale żyją w innym siedlisku niż pędraki guniaka czerwczyk.  wskazany podgatunek Cetonia aurata subsp. ferruginea to być może pełna fikcja. Sprawdzanie i udowodnienie bzdury wymagałoby sporej pracy w przeglądaniu różnorodnych źródeł naukowym, by odkryć źródło tej potencjalnej halucynacji czyli ordynarnego zmyślania.]

🪲 Kilka ciekawostek o guniaku czerwczyku:

  • Wygląd: Ma brązowoczerwony, metalicznie połyskujący pancerz — stąd jego nazwa. [S.Cz. kolor z grubsza mógłby pasować do guniaka czerwczyka, ale nie połyskujący pancerz, Połyskliwe są kruszczyce] Wielkością przypomina znanego wszystkim kruszczyca złocistego [S.Cz. Ewidentnie błędne tłumaczenie na język polski kruszczycy złotawki.], ale ma bardziej zaokrąglone ciało.
  • Tryb życia: Larwy rozwijają się w rozkładającej się roślinności, np. w sianie czy kompoście, co czyni go pożytecznym sprzątaczem natury. [S.Cz. Nie pasuje to do biologii guniaka czerwczyka lecz raczej do innych gatunków, bo są i takie, żyjące w próchnie, trocinach a nawet w kompoście czy stertach słomy lub siana.]
  • Ruchy: Dorosłe osobniki są aktywne w ciepłe, słoneczne dni — często można je zauważyć, jak nieporadnie latają w poszukiwaniu partnerów. [S.Cz. To może pasować do rójki guniaka czerwczyka. Ale i do bardzo wielu różnych gatunków.]
  • Rola w ekosystemie: Pomaga rozkładać martwą materię organiczną, wspierając naturalne procesy biodegradacji. [S.Cz. Raczej pasowałoby do chrząszczy takich jak kruszczyca złotawka ale nie guniak czerwczyk.]

Jeśli chcesz, mogę poszukać jego zdjęcia lub opowiedzieć o innych fascynujących chrząszczach w Polsce. 🐞 Co Cię najbardziej interesuje?”

Spójnie i wiarygodnie w warstwie językowej lecz całkowicie błędnie w aspekcie wiedzy przyrodniczej. To zupełnie nie pasuje do guniaka czerwczyka. Moja dość przeciętna entomologiczna wiedza w zakresie chrząszczy z rodziny żukowatych (poświętnikowatych) od razu pozwoliła mi zidentyfikować ewidentne błędy. Ale to może wina mojego zapytania? Modele językowe uczone były przede wszystkim na zasobach w języku angielskim. O ile wiem, to AI takie jak Copilot, najpierw tłumaczą sobie na język angielski, generują tekst i potem tłumaczą na polski. Wiele osób już pisało o tym, że w zakresie wiedzy lepiej zadawać pytania po angielsku lub używać angielskich terminów (pojęć). Co prawda nie znam angielskiej nazwy guniaka czerwczyka (można to sprawdzić na Wikipedii, jeśli istnieją opracowania danego hasła w innych językach), ale można wykorzystać nazwę naukowa, łacińską. Nazwy naukowe gatunków maja te własność, że są precyzyjne i jednoznaczne. Dlatego pytając AI o gatunki lepiej używać nazw łacińskich, naukowych.

Podjąłem drugą próbę z Copilotem” „Pomyliłeś gatunki, chodzi mi o guniak czerwczyk (Amphimallon solstitiale)."

Copilot: „Masz całkowitą rację, Stanisław — dziękuję za sprostowanie! 😊 Pomieszałem chrząszcze, a przecież guniak czerwczyk to zupełnie inna historia. Pochylmy się nad tym właściwym bohaterem:

🪲 Guniak czerwczyk (Amphimallon solstitiale)

Rodzina: żukowate (Scarabaeidae) Występowanie: bardzo pospolity w Polsce — szczególnie latem, w okresie przesilenia letniego, stąd jego nazwa gatunkowa solstitiale [S.Cz. Analiza językowa nazwy, możliwe że słuszna i historycznie prawdziwa]

🔍 Charakterystyka:

  • Wygląd: dorosły chrząszcz ma długość ok. 20 mm [S.Cz, na podstawie innych źródeł,  ma 14–18 mm długości a więc można uznać że w miarę poprawnie], ciało owłosione [S.Cz. to prawda, ma włoski na całym ciele], barwy żółtobrązowej. [S.Cz. barwa ciała miodowa, żółtobrunatna bądź brunatna.] Dość niepozorny, ale licznie występujący.
  • Tryb życia: dorosłe osobniki pojawiają się masowo wieczorem, często przylatując do źródeł światła — co bywa uciążliwe dla ludzi.[S.Cz.  światła przylatuje większość gatunków, a jeśli akurat jest masowy pojaw to i guniaki przylecą. Jako duże chrząszcze mogą budzić niepokój „mieszczuchów”, ale o uciążliwości to raczej nie ma co mówić, to stanowcza, popkulturowa przesada].
  • Larwy: żyją w glebie przez kilka lat [S.Cz. pędraki żyją 2–3 lata w ziemi, więc bardzo mało precyzyjnie, bo kilka to także 5-7 lat], żerując na korzeniach roślin — mogą powodować szkody w uprawach traw i warzyw.[S.Cz. odżywiają się korzeniami roślin, głównie trawiastych, czyli informacja poprawna.]
  • Zachowanie: typowy „letni żuczek” — często mylony z chrabąszczem majowym, choć mniejszy i pojawia się później. [S.Cz. tak, jest podobny do chrabąszcza majowego, jest mniejszy i pojawia się jakiś miesiąc później]

🌱 Znaczenie:

Choć dorosłe guniaki nie szkodzą, larwy (pędraki) mogą powodować szkody w ogrodnictwie czy rolnictwie. Mimo to są częścią ekosystemu i pokarmem dla wielu ptaków. [S.Cz. Większe szkody mogą wyrządzać larwy wśród młodych roślin, głównie w burakach cukrowych i lnie.]

Chcesz może, żebym pokazał jego zdjęcie albo przygotował ciekawostkowy porównanie z innymi żukami latającymi latem?”

Po podaniu nazwy łacińskiej (naukowej) uzyskałem informacje w miarę poprawne choć ogólnikowe. Wniosek jest taki, że ma znaczenie w jaki sposób pytamy (piszemy polecenie) algorytmowi AI. Drugim wnioskiem jest to, że potrzebna jest nam własna, wewnętrza wiedzy by umieć ocenić wiarygodność uzyskiwanych wyników. Trzecim wnioskiem jest to, że Wikipedia znacznie bardziej przydatna i wiarygodna niż Copilot, nawet z podaniem nazwy łacińskiej. Zatem w zakresie literatury faktu, zwłaszcza dla wąskich i niszowych tematów, AI na razie nie jest silną konkurencja dla encyklopedii, tworzonej przez ludzi w ramach wolontariatu. A taką jest bez wątpienia Wikipedia.

Sięgnąłem do źródeł i analizowałem moje zdjęcie. Czy to rzeczywiście jest guniak czerwczyk? Niestety wiele z cech diagnostycznych nie było widocznych na moim zdjęciu. Pozostawało porównywanie ubarwienia. Część z tych cech wskazuje na guniaka czerwczyka, ale pewności nie ma. Nie wszystko co wygląda jak guniak, guniakem czerwczykiem jest.

Czy ten w Olsztynie spotkany w połowie lipca (9 lipca na osiedlu Mleczna) żyje w okolicy, w mieście, czy też może przyleciał z daleka? Dziki często ryły trawniki, pewnie i takich pędrakowych przysmaków szukają. To kierunki ewentualnych poszukiwań i wartościowych refleksji przyrodniczych. Od guniaka, jak po nitce Ariadny, do poznawania przyrody wokół nas.

Przyroda w mieście też jest różnorodna. Jeśli jej na to pozwolić. Wystarczy być tylko uważnym a przygoda czeka nas w każdym miejscu. Nawet na miejskim chodniku. Co zrobić, by przeżyć wakacyjną przygodę? Bądź uważna(ny) i patrz nawet pod nogi. Zaobserwuj, rozpoznaj, dowiedz się więcej o spotkanym obiekcie (gatunku, zjawisku). Od obserwacji do wiedzy i przygody.

W Atlasie chorób i szkodników buraka zamieszczone są ilustracje trzech gatunków guniaków, wszystkie do siebie bardzo podobne (różnice w czułkach i owłosieniu tarczki). Kupało południowiec, guniak południowiec (Rhizotropus aestivus) ma ciało długości 12-18 mm. O biologii tego gatunki więcej nie napisano. Porównałem także zdjęcia z innych miejsc w internecie. Spotkany przeze mnie guniak raczej nie był tym południowcem. Występuje raczej w Europie Zachodniej i Południowej.

Drugim gatunkiem w Atlasie był guniak rudziak  Miltotrogus aequinoctialis (z innych źródeł internetowych -  Holochelus (Miltotrogusaequinoctialis), stanowiska z Polski podawane nielicznie i z południowo-wschodniej części naszego kraju, czyli u nas raczej nie odnotowany). O jego biologii z Atlasu też się wiele nie dowiedziałem.

Najwięcej było o guniaku czerwczyku. W odróżnieniu od dwóch wcześniej wymienionych, ma pokrywy skrzydłowe jaśniejsze, żółtawe, niezbyt wyraźnie kropkowane i połyskujące z wyraźnymi podłużnymi, gładkimi żebrami, pokrytymi odstającymi włoskami (choć u starszych osobników włoski te mogą być miejscami wytarte). Larwy, czyli pędraki wszystkich trzech wymienionych do tej pory gatunków, pod koniec rozwoju osiągają do 50 mm długości (dla porównania larwy chrabąszcza majowego osiągają wielkość do 65 mm). W Atlasie zaznaczono, że larwy żyją w glebie przez trzy lata i uszkadzają między innymi korzenie buraka cukrowego. Z Wikipedii dowiedziałem się więcej, że postacie dorosłe (imagines) pojawiają się od połowy czerwca (co uzasadnia nazwę czerwczyk), rzadko w lipcu a nawet w sierpniu. Dorosłe aktywne są zwykle o zmierzchu i są  mało wybredna pokarmowo, zjadają liście zarówno roślin iglastych jak i liściastych. „Samica wygrzebuje norkę w ziemi i składa do niej jaja. Czynność ta trwa cały dzień. Wieczorem norkę opuszcza i odlatuje aby żerować. Prawdopodobnie po kolejnym zapłodnieniu czynność powtarza. Wkrótce potem ginie. Pędraki żyją 2–3 lata w ziemi i odżywiają się korzeniami roślin, głównie trawiastych.  (…)Przepoczwarczenie następuje płytko pod powierzchnią ziemi. (…).  W leśnictwie, rolnictwie i ogrodnictwie, ze względu na coraz rzadsze występowanie, szkodnik o lokalnym znaczeniu gospodarczym. Większe szkody mogą wyrządzać larwy wśród młodych roślin, głównie w burakach cukrowych i lnie.”

Z Wikipedii dowiedziałem się także o podobnych guniakach: Amphimallon ochraceum i A. falleni  (brak polskich nazw). Amphimallon ochraceum zasiedla skraje lasów, parki, sady, ogrody, ugory i pola uprawne. Aktywne osobniki dorosłe spotyka się latem. Latają rano i po południu. Pędraki rozwijają się w glebie, żerując głównie na korzeniach drzew liściastych. Wcześniej w Polsce rzadko spotykany, jedynie obecnie w  XXI w., odnotowany został na kilku stanowiskach. Informacji o Amphimallon falleni  na polskojęzycznej Wikipedii jeszcze na razie nie ma.

W popularnym atlasie owadów Jiri Zahradnika (Przewodnik, Owady), wymieniony jest tylko guniak czerwczyk. Znalazłem tam informacje, że rójka odbywa się podczas lipcowych wieczorów. Chrząszcze latają zazwyczaj wokół koron drzew, na łąkach i na skrajach lasów. Natomiast w opracowaniu Heiko Bellmann (Owady. Spotkania z przyrodą), oprócz guniaka czerwczyka zilustrowany i opisany jest także guniak murawowy (Amphimallon atrum). Samce są ciemnobrązowe, prawie czarne, samice natomiast dużo jaśniejsze, podobnie ubarwione jak guniak czerwczyk. Guniaki murawowe pojawiają się w czerwcu i lipcu. Spotkać je można na ciepłych, górskich murawach nawapiennych, w Polsce nie występuje. Skoro nie występuje, to można by automatycznie odrzucić jako nieprawdopodobny do spotkania w Olsztynie. Niemniej na skutek zmian klimatu i granic zasięgów rozmieszczenia wielu gatunków, warto rozważyć i takie gatunki (dokładniej sprawdzić cechy diagnostyczne).

Biorąc pod uwagę datę, miejsce znalezienie i wygląd z dużą dozą prawdopodobieństwa w Olsztynie spotkałem na chodniku guniaka czerwczyka. Ale całkowitej pewności nie mam. Powinienem albo zabrać ze sobą spotkany okaz i po zakonserwowaniu w dowolnym momencie przyjrzeć się cechom diagnostycznym, albo zrobić więcej zdjęć z różnych ująć. Niestety w momencie spotkania nie wiedziałem nic o istotnych cechach diagnostycznych, więc nie wiedziałem na co zwrócić uwagę przy robieniu zdjęć. Następnym razem będę uważniejszy w dokumentowaniu.

Pora na wnioski z tej letniej, miejskiej przygody z chrabąszczem (wszak guniak jest w szerszym sensie chrabąszczem). Po pierwsze ważny jest sposób pytania algorytmów AI. Zapytanie tylko z nazwą polską rodzi duże ryzyko pełnej konfabulacji. Podanie nazwy naukowej jest konieczne. Ale uzyskane informacje są raczej ogólne, mało dokładne. Może, gdyby zadawać kolejne pytanie, to byłoby więcej szczegółów. Ale bym nie zaufał i wszystkie detale dodatkowo sprawdzał. Bo to model językowy a nie logiczna wiedza popularnonaukowa czy naukowa. AI dobra jest do literatury fikcji, bardzo ryzykowna w literaturze faktu. Bo nie myśli logicznie i systemowo, nie analizuje informacji pod kątem spójności i wiarygodności naukowej. Tu człowiek na razie jest niezastąpiony. Ale warto pamiętać, że ludzie też konfabulują, zmyślają, blagują, czasem sami mają wiedzę powierzchowną (i iluzoryczną) i niezweryfikowaną a brakuje im chęci i umiejętności naukowej do rzetelnej weryfikacji. Ludzie także tworzą fake newsy i wygadują lub piszą głupoty. Czasem wynika to z niekompetencji, czasem z premedytacji, dla zysku lub w celu oszustwa, siania zamętu czy jako akt wrogiej dywersji. Do ludzi i źródeł, tworzonych przez ludzi też miejmy dystans i zachowajmy krytyczne myślnie. Jeśli coś jest ważne i istotne (a więc traktujemy jako literaturę faktu) weryfikujmy w kilku różnych źródłach. Że to zajmuje czas? Ale mniej kosztuje niż uleganie oszustwom i fake newsom. I finansowo i emocjonalnie.

Drugi wniosek jest taki, że w mieście też jest okazja na przyrodniczą przygodę. Wystarczy być uważnym i patrzeć pod nogi. Oraz być na tyle dociekliwym by w różnych źródłach poszukać więcej informacji oraz krytycznie przeanalizować i obserwacje i wyszukane informacje.

A, Wy, drodzy czytelnicy, jakie przeżyliście letnie przygody z przyroda w mieście? .


Źródła wykorzystane w tekście: