28.02.2022

Państwa wodzowskie to przepis na klęskę


Jakże często można spotkać zachwyty nad władzą autorytarną, w tym tę oświeconą. Podkreślana jest skuteczność w odróżnieniu od "jałowych dyskusji", zabierających czas. W iluż to uczestniczyliśmy dyskusjach, naradach, które nic nie wniosły a zabierały czas? Jednoosobowo można podjąć decyzje szybko. Nie trzeba przekonywać czy uzasadniać, wystarczy wydać polecenia. A jeśli się jest oświeconym i kompetentnym to działanie idzie szybciej. Stąd popularność różnego typu dyktatur i oświeconych autokracji. Popularność decydowania menadżerskiego w miejsce kolegialności. A także ustrojów autorytarnych. Przychylam się do tego, co napisał Adam Wajrak w odniesieniu do putinowskiej Rosji i ostatnich wydarzeń w Ukrainie: "To co widzimy jasno pokazuje, że wszelkie wodzowskie państwa lub wodzowsko kierowane organizacje, nawet najpotężniejsze to przepis na klęskę. Zawsze to prowadzi do katastrofy. Dzieje się tak z prostej przyczyny: Wódz im dłużej jest u władzy tym bardziej widzi świat nie takim jakim naprawdę jest, ale świat ze swoich marzeń, zupełnie nierealny. Wspomaga go w tym gromada lizusów i pochlebców. Dlatego to nie państwa, które mają nieomylnych wodzów, twardych facetów u władzy w końcu wygrywają, tylko te które mają wolną prasę, wolne sądy i wszelkie instytucje, które potencjalnym "sternikom narodu" psują i podważają ich "nieomylne" i jedyne wizje świata i przepisy na wszechobecną szczęśliwość."

A mi przypomina się "Bajka o nowych szatach króla". W wielu sytuacjach jednoosobowe decydowanie jest na pewno dobre i skuteczne, np. w wojsku. Starożytni Grecy wymyślili na czas wojenny dyktaturę. W demokracji także oddajemy władzę wybranym osobom. Ale jest kadencyjność i trójpodział władzy. Męczą nas wybory i dostrzegamy czasami populizm i złe wybory? To prawda. Ale nawet oświecona autorytarna władza przynosi gorsze rezultaty. Dlaczego? Bo wokół wodza, monarchy, cesarza, dożywotniego prezydenta szybko tworzy się dwór. Im bardziej groźny i autorytarny dowódca, tym ten potakujący dwór liczniejszy. 

Putinizm to mit oświeconego autokraty, który zdobywał liczbę sympatie i naśladownictwo w wielu grupach społecznych i w wielu krajach Europy. Afirmacja siły, zdecydowania, bezkompromisowości. Problem w tym, że nawet jeśli jest to oświecony wódz to szybko traci kontakt z rzeczywistością, bo posłuszny dwór podaje takie informacje, jakich oczekuje wódz. Władza zaczyna wierzyć we własną propagandę a brakuje odważnych by powiedzieć, że król jest nagi. I następuje kompromitacja na ulicach, bo prędzej czy później znajdzie się dziecko, które powie to, co widzi.

Hierarchia towarzyszy grupom i społecznościom Homo sapiens od samego zarania. Samce alfa wpisane są w naszą historię społeczną. Chcemy trzymać z silnymi zwycięzcami, licząc na to, że znajdziemy się w kręgu klanu "trzymającego władzę" i rozdającego serwituty. Autokracja jest jak samochód bez hamulców - łatwo przyspieszać ale trudno na zakręcie zwolnić. A usłużni dworacy -licząc na zaszczyty i apanaże - będą potakiwać i mówić, że droga jest całkiem prosta... 

Wracając do agresji Rosji na Ukrainę i dziejącą się wojnę. Putin stał się ofiarą własnego dworu i podjął złe decyzje. Wojna nie idzie mu tak jak planował, nie osiągnął celów. Złe skutki dotkną całą Rosję i wszystkich Rosjan. Także tych, którzy wierzyli w wodzowski i strategiczny geniusz Putina. 

Władza deprawuje, absolutna władza deprawuje absolutnie. Siłą demokracji jest nie tylko poszanowanie praw człowieka lecz także kadencyjność i kolegialność. 

Spotykasz się z jałowymi dyskusjami? To nie dowód, że kolegialność i demokracja jest gorsza. To znak, że trzeba uczyć się planowania, argumentowania i dyskutowania. Samochód z hamulcami jest droższy - wymaga więcej materiałów, bardziej skomplikowanego projektu i większego wysiłku w wytwarzaniu (bo jest więcej elementów). Ale gwarantuje bezpieczniejszą jazdę. W demokracji władza zmienia się w czasie wyborów (szkoda pieniędzy na kampanie wyborcze?) natomiast w autokracjach władza często zmienia się w zamachach stanu czy w poprzez rewolucje. Śmierć ludzi i zniszczenie infrastruktury są bez porównania kosztowniejsze niż kampanie wyborcze i dyskusja. 

A jakie wyjście mają teraz Rosjanie? Zamach pałacowy? Rewolucja? Czy staczanie się do poziomu Korei Północnej? W jakim świecie chcą żyć? Dla nas to także nauka - jaką przyszłość wybrać. Bo putinizm i u nas w wielu kręgach jest popularny. Co będzie jak zdobędą władzę całkowitą? Klęska wodza, czy to Hitlera czy Saddama czy Putina, zawsze jest dla narodu kosztowna. 

Putin przegra. Ala szkoda zabitych Ukraińców i Rosjan, szkoda zniszczonej Ukrainy. Szkoda łez i utraconego życia. Szkoda Rosji, która pogrąży się katastrofie gospodarczej i izolacji. Szkoda czasu i strat, gdy przed ludzkością ogromne wyzwania, np. skutku globalnego ocieplenia klimatu. 

27.02.2022

Ucieczka przed wojną - cz. 5

Ciąg dalszy wspomnień Henryka Zagroby z ucieczki przed frontem wojennym we wrześniu 1939 roku. Wojna we wspomnieniach po kilkudziesięciu latach. Teraz toczy się gdzie indziej, teraz kto inny jest agresorem i innych ludzi bombarduje. Już nie na furmankach a na samochodach ludzie szukają schronienia. Emocje te same. 

*  *  *  

Toteż nie upłynęło wiele czasu, gdy byliśmy już w drodze do Wyszkowa, kierując się krótszą drogą (aniżeli ta, którą przyjechaliśmy). Gdy dojechaliśmy do szosy, było już na niej ciasno. Duża ilość wozów uniemożliwiała swobodne poruszanie się. W miarę zbliżania się do miasta kolumna poruszała się coraz wolniej. Coraz częściej trzeba było zatrzymywać się. Wieczór był coraz bliżej a my wciąż nie mogliśmy dojechać do miasta. Kolumna poruszała się coraz wolniej i wolniej. W końcu całkiem stanęła, kiedy było już zupełnie ciemno. My w tym czasie byliśmy w samym rynku naprzeciw palącej się kamienicy, z resztą jednej z wielu. Tu przypadło nam w udziale spędzić całą noc. Strach pomyśleć, co by było, gdyby wtedy przyleciały samoloty i zaczęły bombardować. Ponieważ nic takiego się nie stało, szczęśliwie przetrwaliśmy do rana bez złych przygód. Zanim nastał świt, dało się zauważyć, że kolumna „ożyła”. Z początku słychać było gdzieś jak z przodu zaczynają ruszać wozy. Najpierw pojedyncze, potem coraz więcej, coraz szerszym strumykiem, aż w końcu ruszyła cała fala, a my razem z tą falą.

Kiedy nastał świt byliśmy już na jednej z ulic nawet nie wiem dokąd prowadzącej. Było ich więcej, my wjechaliśmy do którejś i byle dalej od miasta, gdyż groziło tu w każdej chwili następnym nalotem. Dlatego najbezpieczniej było oddalić się z tego miejsca jak najszybciej. Kiedy zrobiło się już dobrze widno i zdążyliśmy odjechać spory kawałek od miasta, zauważyliśmy, że tuż za nami jadą ci ludzie z Gogoli Wielkich. Po wzajemnym powitaniu się, spytaliśmy dlaczego po nalocie nie podążyli za nami. Odpowiedzieli, że nie spostrzegli naszego odjazdu i nie wiedzieli co się z nami stało. Jechaliśmy znów razem. Dostrzegliśmy również „naszego” piechura, szedł rowem obok drugiego żołnierza, wraz z cywilami. Dostrzegł również i on nas, pomachaliśmy sobie na wzajem rękami i po jakimś czasie straciliśmy go z oczu.

W niedługim czasie spora kolumna naszego wojska przejechała obok nas, torując sobie drogę, nawołując uciekinierów, aby jechali połową drogi. Było tam może ze trzydzieści samochodów ciężarowych wypełnionych wojskiem i kilkanaście czołgów, a wśród nich cztery tankietki. Dwie takie tankietki widziałem na naszej ulicy tuż przed samym wybuchem wojny. Wyglądały tak jak duże czołgi. Były one na gąsienicach. Różniły się prócz rozmiarów tym, że duży czołg posiada wieżyczkę obrotową, na której wmontowane jest działo. Tankietka zaś opancerzona nie posiadała dachu. Obsługiwana była przez trzech żołnierzy i uzbrojona w trzy karabiny maszynowe cięższego kalibru, niż te obsługiwane przez piechotę. Produkowano je z przeznaczeniem dla zwiadowców. Prowadzący pojazd żołnierz miał przed sobą wmontowany karabin maszynowy, pozostałe dwa wmontowane z boków po obu stronach. Kiedy z daleka patrzyło się na nie, to siedzącym w nich żołnierzom tylko głowy w hełmach wystawały z nad pancerza. Wielka zaletą ich była szybkość, zwrotność i zdolność poruszania się w każdym terenie. Dodajmy do tego siłę ognia, pancerz, za którym żołnierz czuł się zupełnie bezpiecznie oraz nieduże rozmiary (przez co stawał się niemożliwy do trafienia). Można powiedzieć, że była to mała chodząca forteczka. Należy tylko żałować, że tak mało tak dobrego sprzętu mieliśmy.

Kiedy kolumna wojska wyprzedziła nas, znów wozy zajęły całą szerokość jezdni, by szerszym strumieniem poruszać się, by tym szybciej oddalić się z miejsca stającego się z każdą chwilą niebezpieczniejszym. Nie jechaliśmy długo w tej kolumnie. Dwanaście kilometrów za Wyszkowem, kilkaset metrów po prawej strony od szosy leży wioska Pogożel. Skręciliśmy na drogę prowadzącą do tej wioski i tam się zatrzymaliśmy. Byliśmy w niej do końca dnia i przez noc.

Następnego dnia około dziewiątej rano zobaczyliśmy dużo wojska jadącego szosą, samochody, czołgi, motocykle. Ktoś ze starszych powiedział, że to są Niemcy. Dla ciekawości kilkoro z nas poszło do szosy, by zobaczyć ich z bliska, jak wyglądają ci, których obecność będziemy musieli znosić przez najbliższe pięć i pół roku. Po przyjrzeniu się im z bliska, wróciliśmy do wozów. W taki sposób skończyła się nasza ucieczka, został już tylko powrót do domu.

Droga powrotna odbywała się również w kolumnie. Wszyscy ci, którzy znaleźli się na terenie zajętym przez Niemców zaczęli teraz wracać do swoich domów i tam jakoś starać się ułożyć swoje życie, w tych warunkach, w jakich się obecnie znaleźliśmy. Wracaliśmy również i my wraz ze wszystkim, by dotrzeć jakoś do domu. Do tego czasu byliśmy u siebie niczym nie skrępowani. Teraz nie wiedzieliśmy jak potoczy się nasz los, co nas w życiu może jeszcze spotkać. Jadąc w powrotną drogę, dało się zauważyć, że kolumna jest o wiele spokojniejsza niż przedtem, zanim Niemcy tu weszli. Przedtem hałaśliwa, teraz cicha i spokojna. Poruszała się jakby z obawą, z jakimś niepokojem, lękiem, a nawet z pewnym strachem. Nie słychać było, aby ktoś krzyknął czy choćby podniósł głos na drugiego, co przed tym często się zdarzało.

Każdy jechał po cichutku, nie wiedząc co dobre a co złe, co mu będzie wolno zrobić, a czego ma się wystrzegać, by nie narazić się na gniew „nieproszonego”. Jechaliśmy tak jakiś czas aż znaleźliśmy się gdzieś w połowie drogi pomiędzy Wyszkowem a Pułtuskiem. Zdarzył się wtedy wypadek, niezrozumiały zupełnie przez nikogo a szczególnie przez nas, gdyż to o nas chodziło. Jadąc razem ze wszystkimi zostaliśmy z niezrozumiałych przyczyn zatrzymani przez jednego z wielu tam znajdujących się Niemców- żołnierzy.

Zaczął coś mówić, potem coś wykrzykiwać, aż w końcu na dobre rozkrzyczał się. Szczególnie na wuja, który to jak zwykle jechał w konie. My nie rozumiejąc czego on od nas chce staliśmy jak na „niemieckim kazaniu”, nie wiedząc co począć, aby on przestał krzyczeć. Przecież nic złego nie zrobiliśmy, a on krzyczy i krzyczy. Nie wiem na czym to wszystko by się skończyło, gdyby nie jakiś człowiek, który podszedł do wuja i mówi „Lepiej niech pan zawróci końmi i zejdzie mu z oczu, bo nie wiadomo czym to się dla was może skończyć”. Drugi raz wujowi nie trzeba było powtarzać. Zawrócił końmi i pojechaliśmy w przeciwnym od zamierzonego kierunku. Odjechaliśmy kawałek drogi, przystanęliśmy i zaczęliśmy zastanawiać się, czego on od nas chciał? Przecież jechaliśmy jak wszyscy, prawidłowo? Czego on wtedy od nas chciał? Tego nie dowiemy się już nigdy. Tymczasem powstało pytanie, co mamy teraz ze sobą zrobić. Zawrócić i jechać ze wszystkimi? Strach. Może nas poznać, a wtedy może być naprawdę bardzo śle. W takim razie lepiej się nie narażać.

Pozostało wyjście takie, skręcić w las, leśną okrężną drogą ominąć ich, poczym już znalazłszy się poza zasięgiem ich wzroku jechać swoją drogą z nadzieją, że już drugi raz taka przygoda nas nie spotka. żeby jednak skutecznie ominąć ich musieliśmy nadłożyć kilkanaście kilometrów drogi. Po wyminięciu ich, do Pułtuska dojechaliśmy bez przeszkód. Tam zatrzymała nas inna przeszkoda. Dużo ludzi oczekiwało już na przeprawę, ponieważ zerwany most na rzece uniemożliwiał przejazd. Podczas walk o to miasto nasze wojska wycofując się uszkodziły most wysadzając środkowe przęsło, by powstrzymać nacierające wojska niemieckie i tym samym utrudnić im transport sprzętu wojskowego. W tych okolicznościach będziemy musieli trochę poczekać, by przedostać się na drugi brzeg.

W miejscu gdzie znaleźliśmy się kilku przewoźników przewoziło łódkami po trzy, czasem po cztery osoby na drugi brzeg. Była to jednak przysłowiowa kropla w morzu potrzeb. Ponieważ jednak nie widać było innej możliwości przedostania się, nie pozostawało nic innego jak tylko czekać i rozglądać się za jakąś większą łódką, którą możnaby przewieść nasz ładunek. Te, które kursowały, nie nadawały się do naszych potrzeb. Dzień powoli zbliżał się do końca.

W tej sytuacji należało podjąć jakieś działanie, by jeszcze przed zapadnięciem zmierzchu przedostać się na drugi brzeg, Pojawiła się jedna pokaźnych rozmiarów łódź, która nadawała się do przewiezienia naszego ładunku. Jakkolwiek oblegana już przez sporą liczbę chętnych do skorzystania z jej usług, to jednak mama nie czekając na swoją kolej dostała się wraz z wujem do przewoźnika, proponując mu korzystniejszą niż inni zapłatę. Skutek był taki, że zostaliśmy przewiezieni w pierwszej kolejności. Za trzema powrotami, po uprzednim rozebraniu wozu na części, znaleźliśmy się na drugim brzegu. Po wyłapaniu krów, które dość daleko zostały zniesione przez bystro płynącą rzekę, przypędzono je na miejsce, gdzie odbywało się składanie wozu i ładowanie na niego rzeczy. Zeszło sporo czasu, zaczął zapadać zmrok. W takich okolicznościach zdarzają się różne przygody. Nie obyło się bez nich tym razem.

Zanim znaleźliśmy się po drugiej stronie rzeki, wśród oczekujących na przejazd była duża liczba Żydów (naród to z natury bojaźliwy), którzy starali się przedostać na drugą stronę. Podczas przeprawy, czy to na skutek nieostrożności, czy też pod wpływem bojaźni jednego z przewożonych Żydów (jednak to musiał być strach), jeden z Żydów strasznie krzyczał. Nagle łódka zakołysała się, po czym wywróciła się do góry dnem. Szczęściem było, że wytrawny przewoźnik opanował sytuację, podając tonącemu Żydowi wiosło, ten chwyciwszy je został przyciągnięty do łódki, poczym wszyscy trzymając się jej zdołali dopłynąć do brzegu. Wywrotka nastąpiła na środku rzeki. W tym miejscu nurt był rwący i nie łatwo było dopłynąć do brzegu z nie umiejącymi pływać.

Nam również zdarzyła się dość nieprzyjemna przygoda. Byliśmy już na drugim brzegu, kiedy to po założeniu wozu i po ułożeniu na nim całego bagażu wuj chciał podjechać nieco dalej, by znaleźć lepsze miejsce do przenocowania. Wtedy to jadąc po nierównym terenie tuż nad rzeką, wóz wywrócił się i wpadł do rzeki. Na domiar złego jeden z synów wuja siedział na wozie i razem z wozem znalazł się w wodzie. Chłopcu nic się nie stało. Ale potem nie mało natrudziliśmy się, zanim wydobyliśmy to wszystko co wpadło do rzeki. Nie szukaliśmy już lepszego miejsca do spania. Zostaliśmy tam do rana.

Kiedy nastał świt zobaczyliśmy, że spaliśmy obok zabitego żołnierza niemieckiego. Nie był to zbyt przyjemny widok na samym początku dnia. Kilkanaście metrów dalej leżał drugi Niemiec, a ze czterdzieści metrów za nim - trzeci.

Jechaliśmy tak nad rzeką około stu metrów, poczym wjechaliśmy na jakąś dróżkę pomiędzy ogródkami warzywnymi. Tam napotkaliśmy znów trzech zabitych żołnierzy, dwóch Niemców i jednego Polaka. Leżeli w takiej kolejności: najpierw Niemiec, tuż za nim Polak zaś w samej furtce znów Niemiec. Wyglądało to tak, jakby pierwszy zabity Niemiec został zabity przez Polaka, który otrzymał prawdopodobnie śmiertelny strzał od Niemca leżącego tuż za nim. Powstaje pytanie, dlaczego tak długo oni tam leżeli? Swoją drogą to musiały tu się toczyć zacięte walki i musiało paść tu nie mało wojska a służby porządkowe miały nie mało roboty, skoro do tej pory nie usunięto wszystkich zabitych. Ale skoro wszędzie miałyby być taka proporcja strat w ludziach, to na pięciu Niemców przypadał jeden Polak. Była to jakaś satysfakcja. Choć po latach, jak głosiły oficjalne komunikaty, że w czasie walk w Polsce zginęło Niemców ponad pięćset tysięcy, podczas gdy nasze straty wynosiły sto sześćdziesiąt tysięcy. Podobno Hitler nie mógł przeboleć tych strat jakie poniósł w Polsce.

Przejechaliśmy przez Pułtusk nie zatrzymując się nigdzie. Skręciliśmy w lewo, by jadąc przez Karniewo znacznie skrócić sobie drogę do Makowa. Nie licząc na to, że coś zostało z rzeczy zostawionych w Bolkach zatrzymaliśmy się tylko aby sprawdzić. Jakież było miłe nasze zaskoczenie, kiedy stwierdziliśmy, że wszystko leży nietknięte. Cały kufer gotowej roboty, no nie zupełnie cały, gdyż odchodząc zabraliśmy ze sobą około dwudziestu par obuwia, by na wszelki wypadek mieć jaki taki zapas. Prócz gotowej roboty była tam skóra na podeszwy i miękka skóra, kilkadziesiąt par cholewek. Były tu zostawione również jakieś nakrycia na łóżka, zimowa odzież i inne. Załadowaliśmy to wszystko na wóz i dalej w drogę do domu. Przed zapadnięciem zmroku byliśmy już w Dobrzankowie, skąd zabraliśmy swoje kozy, poczym ruszyliśmy dalej.

W domu zastaliśmy grubą warstwę słomy rozpostartą w całym mieszkaniu. najwidoczniej dużo ludzi tu nocowało, najprawdopodobniej wojsko. Pewnie dzięki tej słomie wszystko to co było ukryte w piwnicy ocalało. Byliśmy bardzo zmęczeni i nie sprzątając poszliśmy spać.

Koniec

26.02.2022

Ucieczka przed wojną - cz. 4

 

Ciąg dalszy wspomnień Henryka Zagroby (na zdjęciu) z ucieczki przed frontem wojennym we wrześniu 1939 roku.

*  *  *

Kiedy w latach osiemdziesiątych w czasie gdy Solidarność zaczęła domagać się należytego traktowania narodu przez ówcześnie panującą komunę, gdy spytano bodajże dyrektora Narodowego Banku Polskiego, co stało się ze skarbem Polski zwróconym przez Anglików, odpowiedź padła następująca. Jedna trzecia skarbu poszła na uzdrowienie gospodarki, reszta zaś została wysłana do Związku Radzieckiego w celu przechowania, ponieważ u nas nie ma odpowiedniego zabezpieczenia na takie skarbu. Nic bardziej bezczelnego nie można było wymyśleć i powiedzieć wobec takiego stwierdzenia powstaje pytanie: skoro nie było odpowiedniego zabezpieczenia, to po co w ogóle go ściągnięto do kraju z Anglii? Kto go [komunistyczny rząd] upoważnił do tego, aby naruszał skarb narodowy, skoro on był nie do takich celów przeznaczony? Następnie nie wyliczył i nie udowodnił tego, co konkretnie zrobiono za te pieniądze. Dalej, kto go upoważnił do tego, aby on mógł rozporządzać narodowym skarbem. To tak samo wygląda, jakby ktoś kto ma dużo pieniędzy nie wiedział co z nimi zrobić i powierzył je jakiemuś pierwszemu lepszemu oprychowi, aby mu je przechował, gdyż nie ma odpowiedniej kieszeni. Dziś Związek Radziecki nie istnieje. Czy ten skarb został odebrany i przez kogo i gdzie on się teraz znajduje? Naród na to pytanie musi mieć odpowiedź wyczerpującą tak, żeby wiedział nie tylko to, co się z tym skarbem stało, ale również i to kiedy Rosja odda nam dług należny nam z pierwszej wojny światowej w wysokości trzystu milionów rubli w złocie. Polska przecież jest krajem biednym i potrzebuje pieniędzy.

Nie wiadomo jaki był dalszy ich los [ułanów w/w]. Biorąc pod uwagę położenia w jakim się znajdował nasz kraj, to nic nie zapowiadało na to, by skończyło się dla nich pomyślnie. W chwilę po ich odjeździe my również ruszyliśmy w dalszą drogę, gdyż tu nie wolno było zostać ani chwili dłużej ze względu na niebezpieczną sytuację jak tworzyła się na tym terenie. Kiedy dojeżdżaliśmy do szosy widać było ze wszystkich stron, jak bocznymi drogami liczne furmanki przeładowane ciągną w stronę szosy, by połączyć się z tymi, którzy już tam byli. Po przyłączeniu się do nich stanowili coraz większą masę, która rozrastała się z każdą chwilą, by rozrosnąć się do niespotykanych dotąd rozmiarów.

Choć front był już bardzo blisko, to jeszcze niezliczona masa furmanek ciągnęła ku szosie, by w ostatniej chwili wydostać się z zagrożonego terenu, by jeszcze odjechać na bezpieczną odległość, spodziewając się, że w końcu w którymś miejscu front zatrzyma się i będzie można usłyszeć coś pomyślniejszego.

Gdy dotarliśmy do szosy, znaleźliśmy się w ogromnym tłumie ludzi, wozów i zwierząt. Chyba jak do tej pory największym ze wszystkich dotychczas spotykanych w całej naszej ucieczce. Jazda w tak ogromnym tłumie była niezwykle uciążliwa i niebezpieczna. W takiej masie furmanek jadących całą szerokością jezdni, z nieprzeliczoną masa bydła, pędzoną poza rowami po obu stronach jezdni, z każdą chwilą zwiększającą się przez napływ z obu stron nowych furmanek, stanowiło istną udrękę dla tych wszystkich poruszających się po niej. Wyglądaliśmy tak jak rzeka, która nagle wystąpiła z brzegów, rozlała się na boki, rozszerzając się z każdą chwilą na skutek przypływów węższych strumieni, poszerzając swój nurt.

W tej sytuacji trzeba było wykazać się nie małą zręcznością, by w takim bałaganie nie pogubić swojego dobytku. My byliśmy, można powiedzieć, w luksusowej sytuacji, ponieważ było nas dużo. Każdy z nas mógł prowadzić na sznurku jedną krowę i nie obawiał się, że ona mu zginie. Inni nie mając takich możliwości, musieli nie mało się nabiegać. Do późnego popołudnia przebyliśmy dość znaczny kawał drogi. Dojechawszy do niedużego lasku postanowiliśmy zostać tu na noc. Lasek ten rósł na piaszczystym podłożu, co miało dla nas duże znaczenie, ponieważ ziemia nie była wilgotna i można było na niej o wiele bezpieczniej leżeć, niż na ziemi wilgotnej.

Wydawało się nam, że to miejsce będzie dla nas na tyle bezpieczne, byśmy mogli spokojnie przebyć do rana. Spodziewaliśmy się przy tym, że w ten sposób oddalimy się nieco od tego nieprzebranego tłumu i będąc w mniejszej grupie będziemy bezpieczniejsi. Tak też się stało.

Choć wiele wozów zostało z nami, to cała ogromna masa pojechała dalej. Po przywiązaniu krów przy wozie i po spożyciu kolacji poszliśmy spać. Nie długo przyszło jednak cieszyć się nam spokojem. Kiedy wstaliśmy rano, pojawiła się spora grupa naszych żołnierzy z oficerem na czele, który nakazał nam natychmiast opuścić ten teren, ponieważ za chwilę przyjdzie tu większa ilość wojska i w tym miejscu będzie przebiegała linia frontu. Na skutek tej wiadomości powstał między uciekinierami niesamowity zamęt. My nie czekając ruszyliśmy w drogę. Wszystkie wozy znajdujące się blisko nas zrobiły to samo. Po drodze inni, widząc co się dzieje, na gwałt zaprzęgali konie do wozów i w drogę!

W mgnieniu oka uzbierała się pokaźna grupa wozów, która w bardzo przyspieszonym tempie zaczęła oddalać się z miejsca, gdzie za chwilę miała rozpocząć się, tuż na naszymi plecami, wojna. Ujechaliśmy tak kilka kilometrów, kiedy nad naszymi głowami pojawiły się niemieckie samoloty. Działo się to już niedaleko Wyszkowa. Poprzedniego dnia, kiedy my zatrzymaliśmy się w lasku, samoloty niemieckie dokonały nalotu na Wyszków. Teraz zaatakowano nas.

Za nami jechała rodzina, z którą odbywaliśmy razem tę ucieczkę, ci z Gogoli Wielkich. Przed nami jechali sąsiedzi wuja Antosia, a przed nimi jakiś gospodarz z chorą matką na wozie. Wyładowany ponad miarę wóz był prowadzony przez gospodarza. Kiedy nadleciały samoloty, każdy gdzie mógł to krył się. Ponieważ chora kobieta nie była w stanie o własnych siłach zejść z wozu, została na wozie, gospodarz również stał przy koniach. Ja, nie mając już możliwości skrycia się gdzie indziej, skryłem się pod wozem, licząc na to, że tu uda mi się ocalić. Na szosie wozy jechały całą szerokością jezdni, często po trzy wozy obok siebie. Na widok samolotów większość gospodarzy zastawiła konie, sami szukając schronienia w rowie, pod drzewami, czy gdzieś pod jakimś krzakiem. Nieliczni tylko, trzymając w ręku lejce, starali się ukryć pod wozem.

Wiele osób w panice uciekała w otwarte pole. Przecież przeciętny obywatel przyzwyczajony do spokojnej pracy nie potrafił zachować się należycie w okolicznościach dalece odbiegających od normalnych warunków. Dlatego też znalazłszy się w nich został pozbawiony zdrowego rozsądku, nie potrafił myśleć logicznie i zamiast opanowania i jakiś rozsądnych decyzji, tak potrzebnych w tych warunkach, zostawiał wszystko straciwszy zupełnie logikę myślenia, gnany jakimiś niczym niepohamowanym pędem gdzieś przed siebie, aby dalej i najczęściej ginął trafiony serią z karabinu maszynowego i kończył swój żywot zupełnie niepotrzebnie. A wystarczyło w tym wypadku skryć się pod wozem, aby nie być trafionym. W taki to sposób ginęło wiele osób przysparzając tylko liczbę ofiar wojny.

Na skutek pozostawionych koni bez opieki, konie płosząc się, starały się gdzieś uciec. Zatarasowana droga uniemożliwiała im ucieczkę. Skutkiem czego zaczęły wspinać się na dwie nogi i kaleczyć wzajemnie. Samoloty zaś jedne zrzucając bomby, drugie siekąc niemiłosiernie z karabinów maszynowych dokonywały dzieła zniszczenia. Bomby spadały często i gęsto raniąc i zabijając wielu ludzi i zwierzęta Jedna z nich trafiła w wóz, na którym leżała wspomniana chora kobieta. Wóz rozleciał się w kawałki, zabijając oba konie i gospodarza, którego urwana w wyniku wybuchu noga zawisła na drutach telefonicznych. Kobieta zaś wyrzucona podmuchem eksplozji znalazła się nietknięta w przydrożnym rowie wraz z pościelą, w pozycji w jakiej była na wozie. Nie potrafię powiedzieć jak długo trwał ten nalot, w czasie którego dokonano dużego zniszczenia. Dziesiątki zabitych i rannych, tak ludzi jak i zwierząt. Kilkanaście rozbitych wozów, wiele pokaleczonych koni, które w wyniku przestraszenia kaleczyły się o wozy. Krowy rozbiegły się tak, że zeszło wiele czasu, zanim każdy właściciel mógł ocalałe swoje bydło skompletować. Po nalocie obraz miejsca wyglądał przerażająco.

Po nalocie obraz miejsca wyglądał przerażająco. Kilka koni i krów dobito, aby się nie męczyły, gdyż żal było na nie patrzeć, jak jęczały, a ich wnętrzności wychodziły z rozerwanych brzuchów. Na szczęście żadnemu z nas nic się nie stało, dlatego nie zwlekając czym prędzej opuściliśmy to miejsce grozy. Wuj wyminąwszy furmankę będącą przed nami, skierował konie w polną drożynę i jadąc nią znaleźliśmy się w szczerym polu. Po jakim czasie dojechaliśmy do jakiegoś zabudowania gospodarskiego, które stało same z dala od innych zabudowań. Tu, kiedy powoli zaczęliśmy dochodzić do siebie, kiedy znaleźliśmy się dość daleko od miejsca, gdzie przeżyliśmy piekło na ziemi, przystanęliśmy na chwilę aby się rozejrzeć i zobaczyć co się wokół nas dzieje. Zobaczyliśmy morze ognia wokół nas. Gdzie by nie spojrzał, wszędzie się paliło. Do tego czasu nie widzieliśmy takiej ilości ognia. Owszem, spotykaliśmy płonące domy, zabudowania, ale nigdy w tak ogromnej ilości co teraz. Dawniej paliło się gdzieniegdzie. Teraz jak okiem sięgnąć wszędzie się paliło, domy, zabudowania, gdzieś w pobliżu palące się samochody. Nad całym obszarem unosiła się łuna. Pożoga wojenna rozszalała się na dobre.

Odnosiło się wrażenie, że jak gdyby za chwilę miały i nas ogarnąć płomienie i strawić nas, wraz z tym wszystkim, co dotychczas się paliło. Do tego czasu, choć bomby rwały się przy mnie, choć kule z karabinów maszynowych gęsto dziurawiły ziemię tuż przy mnie i aż dziw bierze, że żadna z nich nie trafiła, to nigdy nie odczuwałem takiego strachu jak w tej chwili. Teraz zacząłem bać się na prawdę. Teraz zacząłem lękać się, czy nie spłonę żywcem. Ogarnęło mnie przerażenie. To przerażenie ogarnęło nie tylko mnie, ale i wszystkich pozostałych, którzy na to patrzyli.

Wuj nasz, po którym do tej pory, choć niejednokrotnie znajdowaliśmy się w trudnych sytuacjach, nie dało zauważyć się na nim strachu. Zawsze był pewny siebie, zawsze wiedział co w danej sytuacji ma zrobić aby wyjść cało. Teraz po raz pierwszy dało się dostrzec, że stracił pewność siebie, że nie bardzo wie co ma dalej robić, w którą stronę jechać by ustrzec się złego. Jakby tego wszystkiego było mało, nadleciały samoloty i zaczęło się bombardowanie Wyszkowa. Znów pojawiły się słupy dymu unoszące się w górę, a w ślad za nimi pojawiał się ogień, który z każdą chwilą powiększał swój zasięg.

Upłynęło wiele czasu zanim samoloty odleciały, pozostawiając po sobie krwawe żniwo swojej obecności. Znów śmierć, kalectwo, rany, przerażenie, zniszczenie, zgliszcza. Od Wyszkowa dzieliło nas pięć kilometrów. Z tej odległości widać było dobrze co tam się dzieje. Widoczność była dobra, teren równy, otwarta przestrzeń, nic nie zasłaniało widoku. Po odlocie samolotów widać było jak ogień wzmaga się i przybiera na sile. Po niedługim czasie ogień dosłownie rozszalał się. Widocznie objął budynki drewniane stojące blisko siebie, które stały się "łupem" płomieni, obejmując je jeden po drugim. Nie ratowane musiały spłonąć, potęgując tym samym obszar rozszerzającej się pożogi, przez łatwopalność materiału z jakiego były wykonane.

Przez jakiś czas przypatrywaliśmy się temu, lecz w końcu trzeba było podjąć decyzję co robić dalej. Wracać, jechać dalej, a jeżeli to gdzie? Zostać na miejscu i czekać na dalszy rozwój wypadków aż problem sam się rozwiąże? Przed nami w odległości kilkuset metrów na kolonii pod samym lasem stało zabudowanie gospodarskie. Postanowiliśmy jechać tam, po czym na miejscu podjąć decyzję co do dalszej podróży.

Kiedy znaleźliśmy się na podwórzu przywitały nas dwa duże psy. Nie szczekały na nas, były obojętne, mogliśmy swobodnie poruszać się po całej zagrodzie. Wcześniej, gdy zbliżaliśmy się do tych zabudowań, dwaj mężczyźni chodzili po polu. Odnosiliśmy wrażenie, że czegoś szukają. Nie myliliśmy się, byli oni tymi, którzy chodzą po polach i szukają zabitych, by znalazłszy opróżnić mu portfel z pieniędzy, pozbawić obrączki, pierścionka, jeżeli posiadał. Okazuje się, że są tacy, którzy żerują na ludzkiej Śmierci. Ci do takich należeli. Przyszli później za nami do tego zabudowania i próbowali udawać, że są właścicielami tego gospodarstwa. Gdy jednak psy przywitały ich w taki sam sposób jak nas, zorientowali się, że to im się nie uda i wynieśli się.

Gospodarstwo było opuszczone, nikt do nas nie wyszedł na spotkanie. Kobiety nasze skierowały swoje kroki do mieszkania. Dom był pusty, nikogo w nim nie było. Mama zaczęła rozglądać się czy w mieszkaniu tym nie znajdzie się trochę chleba, gdyż jego najbardziej potrzebowaliśmy. Ostatni kawałek zjedliśmy w Makowie i od tego czasu nie mieliśmy go w ustach. Dlatego też wyjątkowo starannie szukaliśmy go. Kiedy wydawało się, że tu również nie znajdziemy nic, mama zajrzała do pieca. Jakaż była nasza radość, kiedy wyjęła z niego cały bochen. Był jeszcze ciepły. Wynikało z tego, że gospodarze nie tak dawno wyjechali. Jak na dobrych i gościnnych gospodarzy przystało zostawili jeden chleb, by ktoś kto tu zawita mógł się pożywić. Być może gospodyni spodziewała się, że po jej odjeździe zjawi się ktoś, kto będzie głodny, dlatego trzeba mu zostawić jeden, aby mógł się nasycić pod gościnnym dachem, pod nieobecność przyjaznych mu właścicieli. Niewątpliwie pod tym dachem mieszkali gościnni i przewidujący ludzie. Jednak nie mogli przewidzieć jaką sprawią radość tym, którzy go znajdą.

Po znalezieniu chleba zaczęło się przygotowanie do posiłku W mgnieniu oka wydojono krowy, po przegotowaniu go, nasmażono tym razem wyjątkowo dużo słoniny. Jej każdy z uciekających zabierał tyle, aby mu nie zabrakło w czasie podróży. Dlatego tym razem nie żałowano jej, by każdy mógł najeść się do syta. Po zasmażeniu wkrojono sporą ilość cebuli i uduszono, poczym rozpoczęła się biesiada. Jedliśmy z wyjątkowym apetytem, a chleb był wyjątkowo smaczny. Po tej uczcie niewiele z sześciokilogramowego chleba zostało. Co prawda to i biesiadników było niemało. Choć już mniej o dwie osoby niż dotąd (małżeństwo z Gogoli Wielkich po ostatnim bombardowaniu, choć nie zostali ranni, nie odjechali z nami).

Było wczesne popołudnie, ogień w dalszym ciągu nie malał choć nie widać było, aby go przybywało. Tylko w Wyszkowie ogień w jednym miejscu zanikał, widocznie domy dopalały się. My, a właściwie starsi od nas, musieli podjąć decyzję co dalej. Jechać czy może zostać? Jak już wspomniałem wuj Antoś stracił pewność siebie, a w takich razach nie zawsze podejmuje się właściwe decyzje. Wydaje mi się, że właśnie wtedy podjęta została zła decyzja. Ze względu na bliskość frontu należy jak najszybciej odjechać, by nie znaleźć się w samym środku walki. Myślę, że o wiele lepiej byłoby gdybyśmy wtedy zostali na miejscu. Biorąc pod uwagę położenie tego gospodarstwa, skłaniało do tego, aby zostać. Położone ono było daleko od zabudowań, co dawało większą szansę bezpieczeństwa niż gdzie indziej. Poza tym chlew był kamienny do połowy wysokości i zapewniał duże bezpieczeństwo przeciwko kulkom karabinowym i w razie czego można byłoby tam najgorszy czas przeczekać. Poza tym można było oczekiwać, że na tym pustkowiu nie będzie wielkiej wojny, gdyż nie było to miejsce do tego, aby koncentrować duże siły. Lecz skoro decyzja zapadła jechać, to nie pozostawało nic tylko zbierać manatki i w drogę.

c.d.n.

25.02.2022

Ucieczka przed wojną - cz. 3

 

Ciąg dalszy wspomnień Henryka Zagroby z ucieczki przed frontem wojennym we wrześniu 1939 roku. Na zdjęciu Konstanty Zagroba, jego ojciec, więziony był w twierdzy w Odessie. Pieszo wrócił do rodzinnego Przasnysza po zakończeniu I Wojny Światowej. Wojna wypędza ludzi z domu. dawniej i dzisiaj.

*  *   *

Kilka kilometrów przed Pułtuskiem zboczyliśmy nieco z głównej trasy zatrzymując się na nieco dłuższy odpoczynek. Po posiłku postanowiliśmy zostać tutaj na noc.

Było późne popołudnie, wtedy nadleciały niemieckie samoloty nad Pułtusk i zaczęło się bombardowanie. Z tej odległości nie było widać całej tej akcji, lecz wybuchy spadających bomb było dobrze słychać. Częstotliwość spadających bomb i długość trwania nalotu wydawały się wskazywać, że niewiele zostanie z tego miasta. Przeżywaliśmy wtedy pierwsze bombardowanie. I choć patrzyliśmy na nie z bezpiecznej odległości, to jednak wywarło na nas przygnębiające wrażenie. Bolało nas również to, że nie widać było wcale naszych samolotów, które przeszkodziłyby im w znęcaniu się nad bezbronnymi, a tym samym na bezradnym mieście. Tylko nasza artyleria przeciwlotnicza starała się uniemożliwić i strąciła dwa samoloty. Widać było jak ogon czarnego dymu ciągnął się za jednym z zestrzelonych samolotów, który gwałtownie zaczął zniżać lot, poczym rozbił się o ziemię. Wkrótce to samo stało się z drugim. Była to dla nas pewna satysfakcja, że jednak nie zupełnie bezkarnie grasowały nad naszymi głowami.

Rano Kazik wyszedł do szosy dla ciekawości, aby przyjrzeć się nowej dość dużej grupie wozów. Po niedługim czasie przybiegł uradowany, oznajmiając nam, że spotkał wuja Antosia, mamy brata i żeby czym prędzej zabierać swoje toboły, gdyż wuj Antoś zabierze nas ze sobą. Do szosy było około dwustu metrów, lecz trasa ta została pokonana w mgnieniu oka i już po chwili byliśmy przy wozie. Załadowawszy wszystko poczuliśmy się szczęśliwi, że od tej chwili ciężar, który dźwigaliśmy spadł nam nagle z pleców i że będę mógł iść bez żadnego obciążenia, co najwyżej będziemy tylko poganiali krowy i pilnowali, aby się nie pogubiły, co robiliśmy z przyjemnością, dla rozrywki. Wuj Antoś był młodszym bratem mamy, mieszkał na wsi, w Oględzie na kolonii. Miał tam gospodarkę, obarczony siedmiorgiem dzieci, pięć córek i dwóch synów. Teraz spotkawszy się z nami jakkolwiek stanowiliśmy dla niego pewne obciążenie, to jednak przyjął nas z wyrozumieniem. Raźniej będzie pokonywać trudy tej podróży.

Wraz z wujem jechali również jego najbliżsi sąsiedzi, naturalnie jechali oni własnym wozem, gdyż oni też byli gospodarzami i mieli swój zaprzęg. Tylko dla radności i w razie konieczności mógł jeden drugiemu służyć pomocą, która mogła być potrzebna w każdej chwili. Jadąc tak sporą grupką łatwiej było pokonać wszelkie przeszkody piętrzące się, z którymi dwóch czy trzech ludzi miałoby niemałe kłopoty. Mogło się zdarzyć, że w czasie bombardowania spłoszone konie uszkodziły wóz i trzeba było zmieniać złamane koło, nie nadające się do dalszej jazdy. Wówczas trzeba byłoby znaleźć drugie całe i założyć w miejsce nienadającego się do dalszego użytku. Z tym nie było większych problemów, gdyż po bombardowaniu zawsze było kilka jeśli nie kilkanaście wozów kompletnie zniszczonych i znalezienie wolnego koła nie nastręczało większych trudności. Mając przy sobie taką liczbę ludzi do dyspozycji, nawet nie trzeba było zdejmować z wozu rzeczy znajdujących się na nim, tylko z całą zawartością podnosiło się do góry, zmieniało koło, po czym można było ruszać dalej.

Teraz po wyruszeniu w dalszą drogę bez ciężaru na plecach, idąc za wozem jakoś poczułem się lepiej, jakby bezpieczniej. Droga stała się mniej uciążliwa i nie odczuwałem tej samotności, jaka otaczała nas od czasu rozstania się z poprzednimi towarzyszami podróży, z którymi w tam przykry sposób przyszło nam się rozstać.

Dojechaliśmy do Pułtuska. Mogliśmy z bliska przyjrzeć się zniszczeniom, jakie pozostawiły po sobie samoloty w czasie ostatniego bombardowania. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu zniszczenia okazały się nie tak wielkie jak spodziewaliśmy się zobaczyć. Pożaru żadnego już nie było, nic się nie paliło, tylko warstwa potłuczonego szkła z wybitych okien zalegała chodniki uniemożliwiając poruszanie się po nich. Drzwi w sklepach pootwierane na oścież, jak gdyby zapraszały przechodnia do siebie. Sklepy te jednak były puste i nie miały nic do zaoferowania chcącemu coś kupić. A przydałaby się choć jedna piekarnia, w której możnaby zaopatrzyć się w chleb, którego już od ładnych kilku dni nie jedliśmy i teraz byłby wyjątkowym przysmakiem. Suchary jakie zabraliśmy ze sobą też już się kończyły.

Nie znalazłszy nigdzie piekarni wszedłem do księgarni, której drzwi były otwarte. Księgarnia była pełna książek, zeszytów i wszystkich akcesoriów, które powinny znajdować się w tego rodzaju składnicy. Spośród różnorodności książek zalegających półki, wziąłem jedną z nich. Były to Baśnie Andersena. Miałem ją przez prawie całą okupację, poczym Kazik pożyczył ją komuś i już więcej nie powróciła do mnie, gdzieś przepadła.

Nie znalazłszy nigdzie chleba ruszyliśmy dalej, gdyż pozostanie tutaj dłużej nie gwarantowało nam bezpieczeństwa. Bezpieczniej było opuścić miasto, aby nie narazić się na odwiedziny następnej serii samolotów. Toteż nie zwlekając opuściliśmy miasto. Po przejechaniu przez Pułtusk, skręciliśmy w lewo w kierunku Wyszkowa. Wydawało się wujowi, że będzie to droga pewniejsza, bezpieczniejsza, aniżeli droga proponowana przez kogoś, aby jechać na Warszawę. Wuj Antoś był zdania, że na Warszawie może skupić się wielka siła wojska, co może spowodować starcie z Niemcami, a wówczas znaleźlibyśmy się w samym centrum walki, a takiego położenia nikt z nas nie życzył sobie. Dlatego też kierunku jazdy wybranego przez wuja nikt nie kwestionował.

Po przejechaniu siedmiu kilometrów za Pułtusk zjechaliśmy z głównej drogi w bok, aby nie jechać ze wszystkimi, gdyż w tak dużej gromadzie jazda była niebezpieczna ze względu na coraz częstsze ataki samolotów, które jak gdyby polowały na wielkie gromady uciekinierów i nie zaprzepaszczały takich okazji, aby móc wyżywać się na bezbronnej ludności. Jakby to bezbronna ludność cywilna stanowiła dla nich jakieś zagrożenie i należało ją zniszczyć...

Dlatego też, kiedy tylko mieliśmy sposobność, odłączaliśmy się od wszystkich, gdyż był to jedyny sposób na to, aby uniknąć nieszczęścia. Przez te dni ucieczki zorientowaliśmy się, że pojedyncze wozy czy też małe grupki uciekinierów nie były przedmiotem ich zainteresowania, tylko duże grupy. One były atakowane, w nich mogli dokonywać dużego spustoszenia. Małe zaś, zwłaszcza jadące bocznymi drogami, były zostawiane w spokoju.

My korzystaliśmy z tego „uprzywilejowania”, staraliśmy się zawsze być z dala od wielkich skupisk. Dlatego do tej pory udawało się nam uniknąć nieszczęścia. Tym razem skręcając w lewo z głównej drogi, oddalając się od niej jakieś trzysta metrów, stanęliśmy na łące. Wioska była oddalona o jakieś sto metrów obok której bliżej nas ciągnęły się sady. Było w nich dużo owocu, zwłaszcza śliwek. Miejsce to wydawało się odpowiednie by móc w miarę spokojnie i bezpiecznie odpocząć.

Wcześniej jednak, jeszcze przed Pułtuskiem, przyłączyła się do nas jakaś rodzina. Jadąc samotnie, nie mając przy sobie nikogo bliskiego, poprosiła nas, byśmy im pozwolili przyłączyć się do nas, by mogli nam towarzyszyć w dalszej podróży. Było to małżeństwo bezdzietne w wieku około pięćdziesięciu lat. Mieszkali we wsi Gogole Wielkie. Jak do tej pory nie udało mi się ustalić, gdzie ta wioska znajduje się. Po przyłączeniu się tej rodziny, podróżowaliśmy trzema wozami.

Tak małą grupką można było w miarę bezpiecznie podróżować, nie narażając się na większe niebezpieczeństwa pod warunkiem, że w miarę umiejętnie unikało się większych grup. Doszedłem do wniosku, że wuj Antoni robił te odjazdy z dużym znawstwem, z bardzo dużym wyczuciem. Gdyż odjeżdżając w pewnym momencie od grupy rzadko kiedy się mylił. Prawie zawsze po naszym odjeździe w bok następował nalot. Lecz na skutek tych odjazdów konie ciągnąc taki ciężar po bocznych drogach męczyły się znacznie szybciej, aniżeli gdyby ciągnęły ten ciężar po twardej nawierzchni. Dlatego należało dać im nieco dłuższy odpoczynek, by mogły nabrać siły do dalszej drogi. Do czego trzeba było kilku dni.

Prócz koni krowy również zaczęły kuleć na skutek kaleczenia nóg przez ostre kamienie na szosie, które pod wpływem ciężaru i tylu wozów na żelaznych obręczach przejeżdżających w niespotykanej dotąd liczbie, pękały od nadmiaru ciężaru, skutkiem czego powstawały ostre krawędzie o które krowy kaleczyły nogi. Nam również podróż dawała się nieźle we znaki, na skutek ciągłego pilnowania i uganiania się za krowami, aby się nie pogubiły. Poza tym najwyższy czas nadszedł aby porządnie się umyć i zmienić bieliznę, która nie była zmieniana od czasu opuszczenia domu. Był to ósmy września, dzień Matki Bożej Siewnej. Tego dnia ukończyłem dwanaście lat.

Już osiem dni wędrowaliśmy robiąc tylko krótkie postoje dla zjedzenia czegoś przygotowanego naprędce, dając nieco pojeść koniom, krowom, napoić ten dobytek, urwać trochę liści czy choćby trochę trawy dla świniaków, których kilka wiózł wuj w małym kojcu zbitym i wstawionym na wóz, gdyż nie mógł ich zostawić w domu. Bo jeśli nawet nikt ich nie ukradłby, to i tak zdechłyby z głodu. Dla tego co musowo było zabrać ze sobą, zabierał każdy, by na wypadek najgorszego, to jest spalenia domu, czy nawet całego zabudowania, nie zostać „z duszą na suszo” jak się wtedy mówiło. I aby mieć z czym zaczynać życie od nowa.

Zatrzymawszy się tu, najpierw trzeba było napoić konie i krowy i dać im coś zjeść. Te czynności należały do dzieci. Zanim uporaliśmy się z tym, jedzenie było przygotowane i można było coś zjeść. Później po dłuższym odpoczynku przyszła pora na mycie się i zmianę bielizny.

Po przespanej nocy, rano Kazik nasz wraz z dwoma najstarszymi córkami wuja Antosia poszli do wioski z zamiarem kupna czegoś do jedzenia. Odczuwając najbardziej ze wszystkiego braku chleba, liczyliśmy na to, że uda się go tam kupić. Po jakimś czasie wrócili, jednak bez chleba, gdyż mieszkańcy go nie mieli, a być może nie chcieli im sprzedać. Kupili tylko trochę jajek i masła, ale było dobre i to. Mąkę, kaszę, cukier, sól, słoninę te rzeczy mieliśmy z domu i nie trzeba było o nie się starać.

Tego dnia jeszcze przed południem nad naszymi głowami na dużej wysokości przeleciała duża grupa samolotów niemieckich. Leciały z północy na południe, a więc na Warszawę. Do tego czasu nad naszymi głowami przetoczyło się sporo takich grup, bywało że i dwie takie grupy jednego dnia szły w tym kierunku. Tak jak do wcześniej lecących samolotów, tak i tym razem nasza artyleria otworzyła ogień, lecz tym razem bez żadnego rezultatu.

Dopiero po południu kiedy był nalot na uciekinierów, tuż niedaleko nas, naszej artylerii udało się zestrzelić jeden samolot. Spadł może około jednego kilometra od nas. Wtedy zobaczyliśmy coś niezwykłego. Otóż zanim zaczął dokonywać się mord na bezbronnej ludności, zobaczyliśmy samoloty pomalowane na jasny kolor. Dotychczas widywaliśmy tylko w czarnym kolorze. Na ich widok ludzie zaczęli wybiegać i machać do nich rękami, myśląc że to nasze samoloty, gdyż do tej pory nie były dla nas widoczne. Wtedy zaczęło się piekło. Samoloty te zakręciły na bardzo niskim pułapie i otworzyły ogień do ludzi zupełnie zdezorientowanych. Wszyscy na otwartym polu, bezradni i bezbronni, nie mający gdzie się skryć. Nim zorientowali się, nim zdążyli się skryć, to już masa ludzi poległa.

W tym czasie, obok nas boczną drogą szedł stary człowiek prowadząc krowę na sznurku. Jeden z tej grupy samolotów przeleciał tuż nad naszymi głowami, siejąc z karabinu maszynowego. My, widząc z daleka co się dzieje, skryliśmy się gdzie kto mógł. Po przeleceniu tego samolotu wyszliśmy spod wozów. Zobaczyliśmy wtedy, że człowiek, który prowadził krowę leży na ziemi. Podbiegliśmy do niego, aby zobaczyć co mu jest. On już nie żył. Krowa zaś odeszła kilka kroków i zaczęła skubać trawę.

Wuj Antoś mówi „Weście tę krowę, skoro właściciel jej nie żyje. Bo inaczej to ktoś inny ją weźmie, a tak to będziecie mieli swoje mleko”. Wuj kazał nam ją zabrać, ponieważ pozostali towarzysze naszej wędrówki mieli swoje krowy. Tylko my nie mieliśmy. Dlatego im tak bardzo nie zależało na niej. My zaś, mając krowę mogliśmy, liczyć na to, że ona nam da tyle mleka, że dla naszej rodziny wystarczy. Dlatego, choć mama sprzeciwiała się temu, przywłaszczyliśmy ją sobie. W pewnym stopniu przekonaliśmy mamę o słuszności naszej decyzji.

Po jakimś czasie, kiedy zdążyliśmy już nieco ochłonąć z wrażenia, jakiego dostarczono nam kilkadziesiąt minut temu, pojawił się przy nas żołnierz, prosząc o szklankę mleka. Zaproponowaliśmy mu aby zjadł razem z nami, gdyż na pewno jest głodny. Przyznał się, że jeść również mu się chce. Po zaspokojeniu głodu wdaliśmy się z nim w rozmowę. Dowiedzieliśmy się, że jego oddział został w nierównej walce pokonany, skutkiem czego rozproszył się. On zaś w wyniku tego rozproszenia odłączył się i stracił z nim kontakt. Jak do tej pory nie mógł odnaleźć swoich kolegów z oddziału. W rozmowie na temat ostatniego ataku powietrznego dokonanego przez niemieckie myśliwce, powiedział, że Polska tego typu samolotów nie posiada. [w niepoprawionych notatkach są sugestie, że samoloty miały polskie znaki rozpoznawcze, potem te zdania zostały wykreślone] Niemcy w wojnie z nami uciekali się do różnych świństw, sieli dywersję rękoma swoich osadników - którzy zamieszkiwali na terenie Polski. Poza tym jakimś tylko im samym znanym sposobem wysyłali swoich ludzi, często poprzebieranych za polskich żołnierzy, najczęściej kawalerzystów i niby zagubionych, odłączonych od swoich jednostek, dopytywali się, gdzie znajduje się nasze wojsko, aby mogli połączyć się z nimi. Kilku takich ujęto i na miejscu likwidowano ich.

„Nasz żołnierz” był żołnierzem piechoty, wyglądał bardzo młodo. Być może, że wstąpił do wojska na ochotnika Wcześniej niż mu się należało.

Następnego dnia, a była to niedziela dziesiątego września, jeszcze na dobre się nie rozwidniło, gdy obudził nas odgłos dział artyleryjskich. Widać było że Niemcy są już całkiem blisko. Istotnie, Niemcy zaczęli atakować Pułtusk o świcie. Miejsce, na którym byliśmy stało się zagrożone i trzeba było odjechać stąd nie czekając, aż zaczną rozrywać się pociski artyleryjskie nad naszymi głowami.

Wstaliśmy więc, powiązaliśmy pierzyny w toboły, zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy powoli zbierać się do dalszej wędrówki, gdyż tu w niedługim czasie może być „gorąco”. Zanim jednak odjechaliśmy, Kazik nasz, znów wybrał się do wioski aby coś kupić. Poszedł znów z dwoma córkami wuja Antosia, z bronką i Zochą. Dość długo im tam zeszło. W tym czasie, choć naszym zdaniem było to zupełnie niepotrzebne, Kostek pożegnawszy się z nami odszedł od nas by uciec szybciej i dalej. W obawie przed Niemcami sporo młodych wędrowało samotnie, z nadzieją, że uda im się uniknąć przykrości, jakich spodziewali się ze strony Niemców, po wkroczeniu do Polski.

Pomimo tych wszystkich pogłosek jakie krążyły wśród ludzi nie należało sądzić, aby taki młodzian jak nasz Kostek, który wtedy miał zaledwie piętnaście i pół roku, mógł być narażony na wielkie przykrości. Lecz stało się. Mama prawdopodobnie całkowicie zdezorientowana, lecz pragnąca za wszelka cenę ratować swoje dzieci, pozwoliła mu odejść, aby się ratował. Po powrocie z wioski Kazik robił mamie wyrzuty, że pozwoliła Kostkowi odejść. Powiedział wtedy, że Kostek dba tylko o siebie, nie myśląc zupełnie o innych, a zwłaszcza o chorej matce, że jest samolubem. „A co by było, gdybym ja to samo zrobił?” powiedział. „Jak mama dałaby sobie radę beze mnie? Zostając z dwojgiem dzieci sama będąc chorą? Przecież mnie grozi większe niebezpieczeństwo niż jemu, a nie odchodzę! Gdybym ja w tym czasie był na miejscu, nigdy bym na to nie pozwolił, aby on poszedł sobie, nie dbając zupełnie o to, jaki los nas spotka.” Mamie w duszy na pewno było przykro, że w tak ciężkich chwilach dzieci opuszczają ją. Powiedziała tylko „No cóż jak widać to z jednego drzewa krzyż i łopata”.

Niedługo po tej rozmowie pojawiła się spora grupa ułanów jadąca od głównej drogi w stronę wsi. Było ich może około pięćdziesięciu. Jechali wolno, noga za nogą. Widać było, że byli bardzo zmęczeni, zarówno oni sami jak i ich konie. Mama widząc ich tak zmęczonych, podeszła do nich, poprosiła oficera, aby na chwilę zatrzymali się. Po czym zawołała nas abyśmy skoczyli do sadu, który był bardzo blisko i narwali śliwek i dać im trochę owocu, by mogli choć tym zaspokoić swoje pragnienie. Oficer zatrzymał swój oddział. Skoczyliśmy do sadu. Starsi trzęśli drzewami, my zaś młodzi zbieraliśmy. Trwało to niedużą chwilę. Poczym ten mały oddział odjechał w stronę wsi, za którą rozciągał się las. W czasie gdy czekali na śliwki ów oficer powiedział mamie, że Niemcy niedługo zdobędą Pułtusk. Nasze wojska nie będą w stanie długo utrzymać się na swoich pozycjach, gdyż Niemcy mają dużą przewagę. Wtedy to ostatni raz w swoim życiu widziałem oddział naszej kawalerii. Niegdyś nie mającej sobie równej w świecie od czasów najwcześniejszych, poprzez Grunwald, Kircholm, Somosierrę, aż po „cud nad Wisłą”. Dziś odchodząca w przeszłość, nie mogąca stawić skutecznie czoła stalowym rumakom. Przykro było patrzeć na to wojsko niegdyś niezrównane. Nikt nie miał do nich pretensji, że tym razem zostali pokonani. O brak odwagi nikt nie posądzał. Przecież i w tej wojnie spotkawszy się z niemiecką kawalerią, to jeden nasz pułk potrafił trzy pułki kawalerii niemieckiej wyciąć prawie „do nogi”, że nie został prawie świadek klęski. Wśród tych kawalerzystów dostrzegłem dwóch młodo wyglądających, zapewne również jak i „nasz” wcześniej poznany piechur, byli ochotnikami. Zapewne wstępując w te szeregi spodziewali się większych sukcesów niż te, jakie zdołali osiągnąć.

Bardzo dużo w okresie poprzedzającym wybuch wojny zgłaszało się na ochotnika do wojska chcąc bronić ojczystego kraju. Wśród nich dużo było chętnych do służby obsługujących tak zwane „żywe torpedy”. Nie mogąc wiele dać ojczyźnie, chcieli iść świadomie na śmierć, by na miarę swoich możliwości, oddać ojczyźnie to co mogli najcenniejszego. By w ten sposób zagrodzić drogę nieprzyjacielowi, wyciągającemu rękę po nasz kraj. Rola tych straceńców polegała na tym, że wsiadali oni, to znaczy każdy z nich wsiadał do swojej miniaturowej jednoosobowej łodzi, która była zaopatrzona w dużą ilość materiału wybuchowego. Kierowana przez człowieka, naprowadzana była przez niego na okręt nieprzyjacielski. Przy takim zderzeniu okręt choćby największy szedł na dno. Wiadomo, że zarówno z torpedy jak i z człowieka siedzącego w niej nie zostawało nic. Byli to fanatycy, ale dzięki właśnie takim fanatykom wróg choćby najpotężniejszy musiał się liczyć z takim przeciwnikiem. Co prawda Polska zrezygnowała z tego typu obrony. Nie wiem czy to dobrze czy źle. Nie mnie to osądzać. W każdym razie Polska będąc w potrzebie miała zawsze pod dostatkiem takich, którzy gotowi byli bronić jej do upadłego. Dziś w obliczu śmiertelnego zagrożenia, zdradzona przez sojuszników, stojąca na straconej pozycji, pragnęła tylko powiedzieć "NIE". By nie zrobić tego, co zrobili bardziej tchórzliwi, którzy bez jednego wystrzału oddali się w ręce grabieżcy. Tylko dlatego, że on chce przestrzeni. Jak to zrobiła Austria, Czechosłowacja, Węgry czy Rumunia. Wtedy jeszcze wiele rzeczy nie rozumiałem.

Pamiętam jednak jak rząd nasz zwrócił się do narodu, aby złożył datki na obronę kraju. Naród w odpowiedzi na to sypnął hojnie złotem, srebrem, złotymi obrączkami, pierścionkami, zegarkami i tym wszystkim co miało wartość materialną lub choćby pamiątkową. Nie zabrakło tam niejednokrotnie najcenniejszych pamiątek rodowych czy rodzinnych. Oddawano wszystko co miano, by świadczyć o tym, że kraj ten jest im tak bliski, że gotowi są oddać wszystko, by go ustrzec od obcej przemocy. Zebrano tego wiele ton. Gdyby to sprzedać, możnaby wiele sprzętu wojskowego za to kupić. Nie wiadomo czy to starczyłoby na tyle, aby powstrzymać najeźdźcę. Tego złota nie wykorzystano na cele wojenne, lecz miało ono służyć innym celom. Cel prawdopodobnie był taki. Kiedy Polska po prawie półtorawiekowej niewoli odzyskała wolność, państwa zaborcze Rosja i Niemcy wmawiały światu, że Polska to twór sztuczny w Europie, że jest państwem sezonowym, który na dłuższą metę nie ma racji bytu. Otóż złoto ofiarowane przez naród rządowi stanowiło zaprzeczalność tych twierdzeń. Po upadku Polski skarb ten został przewieziony do Anglii, by po odzyskaniu niepodległości mogło powrócić do kraju, jako wyraz uczuć narodu zamieszkałego na tej ziemi. Po nadspodziewanie długim pobycie w Anglii, ze względu na panującą komunę, ściągnięto go w sposób podstępny pod pozorem, że Polska jest wolna a narodowy skarb powinien znajdować się w kraju. Po krótkim czasie zniknął.



c.d.n.

Ucieczka przed wojną - cz. 2.

 

Ciąg dalszy wspomnień Henryka Zagroby z ucieczki przed frontem wojennym we wrześniu 1939 roku. Na zdjęciu jego mama, 1934 rok, Przasnysz. 

*  *  *

Jakiś kilometr przed Makowem, tuż przy samej szosie z lewej strony było zabudowanie gospodarskie. Był to jakiś nieduży majątek. Wygląd jego wskazywał na to, że właściciel jego miał jakie trzy włóki ziemi. Zarówno dom jak i reszta zabudowań była drewniana. Dom na kamienistej podmurówce, dość okazały. Reszta budynków gospodarskich stała w dość dużej odległości od domu, pozostawiając spory obszar ziemi, tworzący podwórze tego gospodarstwa. Gospodarstwo to usytuowane było na mój gust niezbyt poręcznie jak na tego typu posiadłość Wciśnięta jak gdyby na przymus między szosę a rzekę, która tuż za jego zabudowaniami przepływała, tworząc jak gdyby naturalną zaporę uniemożliwiającą poszerzenie tegoż zabudowania. Jednakże jak na ich potrzeby widocznie taka konieczność nie zachodziła i zadowalano się tym, na ile im samo to miejsce pozwalało.

Majątek ten nazywał się Bolki (od dawna nieistniejący, na jego miejscu obecnie stoi kilka domów jednorodzinnych). Właścicielem jego był Niemiec, zamieszkujący tu na stałe. Zajechaliśmy tam nad ranem. Wjechaliśmy na podwórze, aby trochę odpocząć przed dalszą droga i dać popas koniowi. Spędziliśmy tam kilka godzin. Po krótkiej drzemce zjedliśmy śniadanie, po którym to spotkała nas druga, jeszcze bardziej przykra niespodzianka. Otóż Kaczorkowski oświadczył, że dwie rodziny muszą zładować swoje rzeczy z wozu, gdyż dalsza podróż w tych warunkach nie jest możliwa. Cóż było robić? Zdjęliśmy swoje rzeczy z wozu, to samo zrobili po nas Balcerzaki. Kaczorkowski zaś, pozbywszy się znaczącego obciążenia, ruszył w dalszą drogę, zostawiając nas własnemu losowi. Sprawdziło się wówczas mamy powiedzenie „Z cudzego woza zsiadaj o pół morza”.

Zostaliśmy więc teraz z pokaźnym bagażem z daleka od domu, bez żadnej możliwości kontynuowania dalszej podróży, ponieważ zarówno objętość jak i ciężar bagażu zabranego ze sobą na tę ucieczkę daleko przekraczał nasze możliwości. Powstało zatem pytanie: co teraz mamy ze sobą zrobić? Jak dalej pójść z tym wszystkim? Pozostanie na miejscu nie wchodziło w rachubę, o tym nikt nie myślał. Należało wymyśleć coś, co pozwoliłoby na dalszą ucieczkę.

Początkowo zaczęliśmy rozglądać się za kimś znajomym, który miałby trochę wolnego miejsca, na tyle, abyśmy mogli umieścić tam swoje rzeczy i zabrać się z nimi. Lecz mimo niekończącego się tłumu, mimo tylu furmanek jadących dwoma, a często trzema rzędami, nie znalazł się nikt, kto mógłby nas ze sobą zabrać. Każdy zajęty tylko sobą, swoimi sprawami, nie zwracając najmniejszej uwagi na nikogo, parł na przód, bacząc tylko, aby nie najechać na kogoś jadącego lub idącego przed nim i oglądając się od czasu do czasu za siebie, aby nie zostać przejechanym, czy choćby potrąconym przez jakiegoś niezbyt ostrożnego woźnicę.

Zazwyczaj wszyscy szli, nie chcąc dodatkowo obciążać i tak już przecież nadmiernie przeciążone wozy. Tylko gdzieniegdzie dało się zauważyć kogoś siedzącego na wozie, częściej leżącego. Była to przeważnie osoba starsza, obłożnie chora lub jakaś matka z małym dzieckiem przy piersi. Reszta szła za lub obok wozu, popędzając zazwyczaj kilka krów. Ci którzy mieli ze sobą jedną czy dwie krowy przeważnie wiązali je przy wozie, aby nie rozbiegły się po polu i ktoś szedł za nimi dla bezpieczeństwa, aby ktoś inny przez nieostrożność nie skaleczył ich zawadzając wozem. Wszystko to tworzyło istne kłębowisko, nad którym unosiły się tumany kurzu powstającego z piachu leżącego na poboczach drogi, którymi to poboczami pędzono krowy, które towarzyszyły w tej niezwykłej ucieczce. Środkiem jezdni jechały wozy. Jezdnia była kamienista, brukowana, po której jechały wozy na żelaznych obręczach. Przy takiej ich liczbie turkot kół przeradzał się w jakiś jeden nieustanny łomot, jak gdyby przystrajany w dość częste porykiwanie bydła i od czasu do czasu rżenie koni.

Nie mogąc dostrzec nikogo z kim możnaby się zabrać w dalszą drogę, zaczęliśmy myśleć o innym możliwym do przyjęcia rozwiązaniu. Zaczęliśmy rozglądać się, gdzie można by ukryć nadmiar bagażu, a wziąć ze sobą tylko tyle, ile będziemy mogli unieść na plecach. Po pewnym czasie dostrzegliśmy coś, co wydało nam się jedyne w tej sytuacji za możliwe do przyjęcia. Na podwórzu były dwie nie za duże zadaszone piwnice, służące do przechowywania ziemniaków. Piwniczki te murowane, dość głębokie w gospodarstwie służące jako podręczne spichlerze, służące do przechowywania nie tylko ziemniaków. Jedna z nich była pusta. Ponieważ nic lepszego nie mogliśmy wymyśleć, postanowiliśmy z tej szansy skorzystać.

Pozostało mam tylko poprosić gospodarza o pozwolenie na umieszczenie naszych bagaży w tej piwnicy i sprawa zostałaby zakończona pomyślnie. Udała się mama wraz z Kazikiem by prosić gospodarza o zezwolenie na przechowanie bagażu, na co uzyskali zgodę, poczym reszta poszła już bardzo szybko. Uporawszy się z tym, wejście przykryliśmy słomą, aby nie rzucało się to w oczy i aby sprawiało wrażenie, że tam prócz ziemniaków nic innego nie ma. Mogliśmy ruszyć dalej.

Gospodarz zezwalając nam na przechowanie w sumie dość pokaźnych rozmiarów bagażu zastrzegł się, co było rzeczą zrozumiała, że nie może brać odpowiedzialności za los zostawionych rzeczy, gdyż sam za chwilę wyrusza w drogę. Mama wyrażając swój pogląd, powiedziała, że zostawiamy to wszystko wyłącznie na własne ryzyko i że nikt tu za nic nie ponosi żadnej odpowiedzialności. Podziękowaliśmy mu za udostępnienie tego pomieszczenia i ruszyliśmy w drogę.

Idąc przez Maków zaczęliśmy rozglądać się, czy gdzieś nie znajdziemy sklepu, aby kupić chleba, gdyż nasz zapas jaki mieliśmy skończył się. Okazało się, że wszystkie sklepy były pozamykane i o kupnie czegokolwiek nie było mowy. Dało się zauważyć, że cała ludność miasta opuściła swoje domy i tylko uciekinierzy przejeżdżający przez to miasto zapełniali jego ulice. Domu prawie wszystkie opuszczone i tylko gdzieniegdzie dało się dostrzec jak trwały ostatnie przygotowania do ucieczki.

Miasto to pozbawione ludności zamieszkałej tam na stałe, przedstawiało dość ponury wygląd. Jednak nie na tyle, aby straszyć przejeżdżających przez nie ludzi potłuczonymi szybami zalegającymi grubą warstwą chodniki i rozwalonymi na oścież drzwiami sklepów i liżącymi jęzorami płomieni ognia, ogarniającymi coraz to nowe budynki, jakie przyszło nam później napotykać na swojej drodze. To miasto jakkolwiek opustoszałe było nienaruszone jeszcze zębem wojny. Tu jeszcze najeźdźca nie zaczął swego dzieła zniszczenia. Był to dopiero drugi dzień wojny i jeszcze tu nie rozpostarł swoich złowrogich skrzydeł, aby dokonywać mordu na ludności cywilnej, wzniecać pożogę, siać strach i dokonywać spustoszenia. Wtedy nie posmakowaliśmy jeszcze tego „owocu” jakim nas wkrótce zaczęto częstować. Wtedy choć dźwigaliśmy swoje toboły na plecach, to jednak nie dawało nam się jeszcze we znaki zarówno zmęczenia jak i nie przyszło nam kryć się przed nadlatującymi samolotami, aby uniknąć ran, lub co gorzej, nie zostać tam na wieki.

Jest rzeczą zrozumiałą, że każdy człowiek kocha swoje życie i choć niejednokrotnie przysparza ono mu wiele kłopotów, choć staje się ono dla niego ciężarem trudnym do zniesienia, to jednak jest ono zbyt cenne, zbyt drogie, aby go utracić. Kiedy przyjdzie kryć się i choć za każdym nalotem, czuje się na twarzy lodowaty powiew śmierci. Jednak ona choć zajrzy w oczy, to za każdym razem tylko otrze się o człowieka, pozostawiając po sobie ten nieprzyjemny lodowaty powiew, przypominając o swoim istnieniu, pozostawiała tym razem całego. Do tego czasu jeszcze tego wszystkiego nie rozumieliśmy. Szliśmy zatem razem ze wszystkimi, kierując się w stronę Szlekowa i dalej na Pułtusk, zatrzymując się co jakiś czas, aby odpocząć trochę, gdyż pod wpływem ciężaru zaczęliśmy odczuwać coraz bardziej zmęczenia.

Kiedy jednak już zbyt dotkliwie zaczęliśmy odczuwać ciężar na swoich plecach, zaczęliśmy skarżyć się mamie. Ona zaś w odpowiedzi na to mówiła: „Mój Boże potracę swoje dzieci” i zaraz robiliśmy przystanek, aby móc choć trochę odpocząć, po czym znów ruszaliśmy w dalszą drogę. Sama jednak nigdy nie skarżyła się. Trudy tej podróży znosiła w milczeniu, choć była obciążona nie mniejszym bagażem niż my. Wiedzieliśmy, że jest chora i miała powód do tego, aby się skarżyć, lecz nigdy żadnych skarg od niej nie słyszeliśmy.

Zawsze czuła, troskliwa, opiekuńcza, gotowa w każdej chwili do udzielenia nam pomocy. Jednocześnie jak gdyby zupełnie zapomniała o sobie, a przecież to nie nam, lecz jej należała się opieka i nie nas, lecz ją trzeba było otoczyć troską, gdyż to jej groziło największe niebezpieczeństwo. Już wtedy stan jej zdrowia był fatalny, choć wówczas nie zdawaliśmy sobie w pełni z tego sprawy. Myśmy tylko odczuwali ciężar, ale byliśmy zdrowi i nic nam nie groziło. Było wielkim szczęściem, że w czasie tej ucieczki nie spadła ani jedna kropla deszczu, co było błogosławieństwem dla nas wszystkich uciekających. Nie mielibyśmy gdzie skryć się przed deszczem Pogoda była ładna, choć noce były już chłodne. W czasie całej wędrówki spaliśmy pod gołym niebem. Ona chyba nie spała wcale. A jeśli już, to chyba jak przysłowiowy wróbel na gałęzi co śpiąc słyszy co się wokół niego dzieje. Tak i ona zawsze czuwała nad nami abyśmy się w czasie snu nie odkryli i nie poprzeziębiali. Chyba każdej nocy okrywała któregoś z nas.

Nasza mama była kobietą religijną, głęboko wierzącą i przestrzegała ściśle wszystkie święta kościelne. Pod tym względem była wobec nas wymagająca. Sama zaś prowadziła życie półklasztorne, przestrzegając nawet „cichych dni”. Prócz swojej pobożności była kobietą wesołą. Niedługo przyszło nam cieszyć się jej obecnością na tym świecie. Teraz jednak była z nami, opiekowała się, troszczyła się o nas, pomagała w czym mogła. Jeśli zaś w niczym pomóc nie mogła, wówczas pocieszała jak umiała. Była wówczas jedyna naszą osłodą i los nasz nie wydawał się tak straszny.

c.d.n.

24.02.2022

Ucieczka przed wojną - wspomnienia rodzinne cz.1

 

Publikuję wspomnienia mojego św.p. teścia, Henryka Zagroby. Ponad 80 lat temu uciekali przed wojną. Nad ranem hitlerowskie Niemcy zaatakowały Polskę. Tak jak dzisiaj putinowska Rosja napadła na Ukrainę. U góry zdjęcie rodzinne

Ucieczka rok 1939

Wybuch wojny nastąpił pierwszego września nad ranem. Było jeszcze ciemno, gdy mama obudziła nas, powiadamiając o tym co się stało. Pamiętam, usiadłem na łóżku i przez jakiś czas wsłuchiwałem się w odgłosy wymiany ognia artyleryjskiego. Po częstotliwości odgłosów widać było, że obie strony nie skąpiły go sobie na wzajem. Huk dział był dość dobrze słyszany. Od linii frontu dzieliła nas niewielka odległość, może około trzydziestu kilometrów w linii prostej. Granica w najbliższym miejscu od nas przebiegała cztery kilometry za Chorzelami. Wioska Opaleniec była już po stronie niemieckiej.

Przerwanego snu nie dokończyliśmy już. Trzeba było wstawać i przygotować się do ucieczki. Transport mieliśmy wcześniej zapewniony. Teraz należało tylko wszystko to, co mieliśmy, zabrać ze sobą, załadować na wóz i w drogę. Zanim jednak wyruszyliśmy mama tego dnia wyszła na targ aby sprzedać trochę obuwia. Był to piątek, dzień targowy w Przasnyszu i dobrze byłoby sprzedać trochę obuwia. Łatwiej przecież przechować pieniądze niż towar, który i tak nastręczał wiele kłopotów z przechowywaniem. Mimo rozpoczętej wojny targ był duży, ludzi pełen rynek. Tego dnia panował wyjątkowo duży ruch. Ludzie świadomi tego co się stało, w przyśpieszonym tempie dokonywali swoich zakupów, aby uporawszy się z nimi, znaleźć się czym prędzej w domu. A tam zabrać ze sobą co się da, po czym usunąć się z zagrożonego terenu, gdzie mogło kosztować utratę życia. Poza tym nikt nie wiedział jak długo nasze wojska będą w stanie zatrzymać nacierające siły niemieckie.

Wśród ludzi panowała niezwykła krzątanina. Potęgowali jeszcze ten, sam przez się niezwykły ruch, przyjeżdżający uciekinierzy, których już w nocy słychać było jadących ulicą Makowską w stronę Makowa. Teraz w dzień ruch nasilił się do tego stopnia, że całą szerokością jezdni nieprzerwanym strumieniem jechały masy wozów, wypełnionych po brzegi wraz z dobytkiem, by czym prędzej oddalić się z zagrożonego terenu. Na rynku, w narożnej kamienicy, u zbiegu ulicy Warszawskiej, ludzie mieszkający na pierwszym piętrze wystawili radio na balkon, rozkręcając je na cały głos, by zainteresowani mogli wysłuchać najświeższych wiadomości. Zainteresowani najświeższymi wiadomościami byli wszyscy, toteż wielka ilość ludzi zebrała się pod balkonem. A i z dala również było dobrze słuchać. Mówiono tylko o wojnie, o napaści Niemiec na Polskę, że w obecnej chwili wszystkie siły państwa zostają skierowane na tory wojenne i nie ma w tej chwili ważniejszych spraw niż ratowanie ojczyzny. Wszystkie inne sprawy zostają odsunięte na plan dalszy. Mówiono również, że tej wojny Niemcy nie wygrają, że w ostatecznym rachunku poniosą klęskę. Czas pokazał, że nie były to tylko czcze słowa, ani pobożne życzenia.

Wśród tej krzątaniny zauważyłem mojego nauczyciela od śpiewu - pana Sowińskiego [Suwińskiego?], bardzo lubianego przez mnie. Był w mundurze podoficerskim. Prowadził ze sobą nieduży oddział wojska, składającego się z rezerwistów. Zatrzymał się z nimi na rogu przy zbiegu ulicy Mostowej. Przez pewien czas coś im wyjaśniał, po czym sformował kolumnę i odmaszerował z nimi. Wtedy widziałem go po raz ostatni. Nie zginął na wojnie, wrócił do domu. Po jakimś czasie został aresztowany wraz z kilkoma nauczycielami przez Niemców, osadzony w którymś z obozów, po czym rozstrzelany. Wydał ich niejaki Nieszczota współpracujący z Niemcami. Po wycofaniu się Niemców w 1945 roku uciekł z nimi by uniknąć stryczka. Po wielu latach okazało się, że osiadł we Wrocławiu.

Po zakończeniu targu mama weszła do sklepu Szczeciniera, aby oddać mu resztę należności. Szczecinier był Żydem, prowadził sklep towarowy przy ul. Mostowej Nr 7. Mama najczęściej zaopatrywała się we wszystkie towary u niego, takie jak firanki, zasłony, nakrycia na łóżka i temu podobne. Zdarzało się, że trzeba było jakąś sumę przykredytować, gdyż wydatek okazał się większy od sumy przeznaczonej na ten cel. Teraz wracając z targu weszła do sklepu, by oddać jakąś niedużą sumę. O ile pamiętam było to pięć złotych, miało to wartość pięciu kg cukru, lub dwu i pół kg słoniny. Po zwróceniu mu tej sumy on mówi do mamy „Niech pani weźmie belkę materiału a nawet dwie lub trzy, niech pani bierze co chce i ile chce.” Mama na to odpowiada, że nie ma tyle pieniędzy, aby tyle tego kupić. On na to, że nie chce od mamy żadnych pieniędzy. „Niech pani weźmie co pani chce, jak będziemy żyli to pani odda, a jak nie będziemy żyli, to i pieniądze nie będą nam potrzebne. Niech lepiej pani weźmie niż mają to zabrać Niemcy. Bo jak te dranie tu przyjdą, to i tak to wszystko zabiorą, a nas wszystkich Żydów wymordują”. Jednak te argumenty nie przekonały mojej mamy i nie wzięła nic. Powiedziała tylko, że nie weźmie tego długu na swoje sumienie. „Jaka pani niemądra” powiedział, kiedy mama wychodziła ze sklepu.

Po powrocie z targu do domu, zaczęliśmy przygotowywać się do podróży. Właściwie do tej ucieczki byliśmy przygotowani znacznie wcześniej. Ta wojna nie była dla nikogo zaskoczeniem, wiedziano od dawna, że ona nadejdzie. Dlatego każdy był już do niej przygotowany. Już w marcu zaczęły krążyć pogłoski o zbliżającej się wojnie, a wraz z nimi również i wieści o tym, co Niemcy będą robić z Polakami. Wieści te nie wróżyły nam nic dobrego. Siały tylko paniczny strach, który spowodował masową ucieczkę, by nie dostać się w ręce niemieckie. Łudząc się nadzieją, że Niemcy Polski nie pokonają, że tylko na pewien czas należy odsunąć się od frontu, by później po odparciu nieprzyjaciela wrócić na swoje miejsce.

Kiedy w marcu zaczęły krążyć pogłoski o wojnie, zaczęli zgłaszać się pierwsi ochotnicy do wojska, w ślad za tym zaczęto skupować konie dla potrzeb wojska. Następnie zaczęto masowo uczyć ludność cywilną jak ma zachowywać się w przypadku użycia gazów przez nieprzyjaciela. Było to nic innego, jak oswajanie ludności z tym, co nieuchronnie miało nastąpić. Prawdopodobnie liczono się z tym, że Niemcy mogą użyć gazów w tej wojnie, jak to miało miejsce w czasie pierwszej wojny światowej. Chcąc uchronić naród od masowego wyniszczenia wypuszczano specjalne broszurki, aby ludność wiedziała jak ma się zachować, tak w czasie ataku gazowego jak i nalotów lotniczych.

Zanim doszło do wybuchu wojny, na kilka dni przed jej rozpoczęciem, mama uzgodniła z jednym z naszych sąsiadów, że w wypadku wojny on nas zabierze ze sobą na ucieczkę. Sąsiad ten nazywał się Kaczorkowski Jan i mieszkał obok nas, u Rykowskiej. Kobieta ta wychowywała sama troje dzieci. Mąż jej w 1932 r. opuścił kraj i wyjechał do Urugwaju.

Kaczorkowski był furmanem, miał dwa konie i wóz, zajmował się transportem konnym. Zawód ten w tamtych czasach był dość szeroko o nas rozpowszechniony. żona jego zajmowała się krawiectwem. Wiele rzeczy szyła też dla nas. Kaczorkowski był jej drugim mężem. Ona z pierwszego męża miała córkę, rówieśnicę naszego Kazika, z którą po śmierci mamy Kazik ożenił się. Z Kaczorkowskim miała troje dzieci, dwie córki i syna. Mieszkały z nimi również jej matka i siostra ze swoją córką. Wcześniej jedna jej siostra - Natalka - zmarła. Miała też dwóch braci, jeden z nich jeszcze w czasie pierwszej wojny światowej zesłany był na Syberię. Wszelki ślad po nim zaginął, drugi zaś prawie zupełnie niewidzący przebywał w przytułku.

Teraz zaś należało tylko przygotowane uprzednio rzeczy przenieść do wozu i ruszać w drogę. W tę podróż braliśmy ze sobą tylko najniezbędniejsze rzeczy, reszta została umieszczona w piwnicach, licząc na to, że może nikt tego nie ukradnie. Z załadowaniem jednak schodziło bardzo długo, gdyż trzeba było umieścić rzeczy czterech rodzin na tym jednym wozie, co spowodowało, że nie wszystko, co mieliśmy zabrać ze sobą, mogło się zmieścić. Dlatego też sporo trzeba było włożyć do piwnicy i zostawić na pastwę losu. Wóz zaś po załadowaniu ponad wszelką miarę mógł ruszać w drogę. Kiedy wyruszaliśmy była już szarówka. Choć konie miały ciężko, to droga przebiegała bez zakłóceń i nic na razie nie wskazywało na to, że wkrótce zaczną się poważna kłopoty.

Odgłosy turkotu kół przejeżdżających, wypełnionych wozów przez miasto słychać było już w nocy, zanim jeszcze padły pierwsze strzały. Teraz zaś przepełniona była cała szosa Ciechanowska. Tu dojechawszy do miasta tłum dzielił się na dwie części, jedni skręcali w prawo jadąc na Ciechanów, inni w lewo, udając się w stronę Makowa. Parł tak ten nieprzebrany tłum, sam prawdopodobnie nie wiedząc dokąd, ale aby dalej od frontu.

Włączyliśmy się w tłum jadący nieprzerwanym strumieniem, nie mającym ni początku ni końca. Właściwie kłopoty zaczęły się już przed wyruszeniem w drogę, ale to był tylko wstęp do tego co nas dopiero miało spotkać.


Ruszając w tę podróż nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, że skończył się dla mnie pewien etap w moim życiu. Skończyły się dla mnie lata beztroskie. Idąc tak, wsłuchany byłem w turkot jadących wozów, który jeszcze przez najbliższe dwa tygodnie będzie towarzyszył nam w czasie tej ucieczki, jakie spędzimy poza domem, z tragicznymi w rezultacie tej podróży konsekwencjami. Wyruszyliśmy w nieznane, nie wiedzieliśmy dokąd jedziemy i na jak długo. Ponieważ czasy jakie nadchodziły, rysowały się bardzo ponuro i nie wróżyły nic dobrego, toteż nie oczekiwaliśmy, aby podróż ta była dla nas przyjemna. Należało spodziewać się tylko najgorszego. Na pierwszą nieprzyjemną niespodziankę nie czekaliśmy długo.

Już w Dobrzankowie zaledwie siedem kilometrów od Przasnysza Kaczorkowskiemu padł jeden koń. Sytuacja stała się niewyraźna, w jednego konia dalej nie pojedzie przy takim obciążeniu. Tu dwa konie miały co dźwigać, więc o jednym koniu nie było mowy aby jechać dalej. Kupno drugiego konia nie wchodziło w rachubę, ponieważ Kaczorkowskiego po prostu nie było stać na taki wydatek. Trudno również powiedzieć, czy ktoś chciałby sprzedać konia, bo nie widać było, aby ktoś prowadził zapasowego. Tak więc sytuacja stała się nie do pozazdroszczenia. W tej sytuacji, kierując się zdrowym rozsądkiem, powinna mama zdjąć swoje rzeczy z wozu i zostać na miejscu do rana, poczym rano wynająć furmankę i wrócić do domu (lub radzić sobie w inny sposób). Tak byłoby najlepiej. Przecież z góry wiadomo było, że wcześniej czy później on nam każe zsiąść z wozu i zostawi nas na środku drogi, a wtedy co zrobimy? Będziemy szli pieszo dalej niosąc to wszystko na plecach? Wiadomo, że tego nie udźwigniemy i przyjdzie nam wtedy tylko usiąść i płakać nad swoim losem, bo nic innego nam nie pozostanie. Poza tym wtedy mama była już mocno chora, miała chore nerki i od kilku lat leczyła się na nie.

W tej sytuacji nie należało narażać się na takie trudy, jakie przyjdzie znieść w czasie podróży, których nie sposób przewidzieć. Mamie potrzebna była stała opieka lekarska, pozbawiona jej mogła się spodziewać najgorszego. Od kilku lat leczył mamę doktor Grabowski. Bywała również u mamy doktorka Rosjanka mieszkająca w Przasnyszu. Trudno powiedzieć od jak dawna ona tu mieszkała, czy to jeszcze z czasów rozbiorowych osiadła tutaj, czy też dopiero po upadku caratu osiedliła się tutaj. Nie wiadomo. Była to kobieta wtedy dobrze już po osiemdziesiątce. Kiedy przyszła do mamy zawsze pierwsze jej słowa brzmiały tak „Nu czto Zahrobińska charujesz?” Nazwiska jej nie znaliśmy i nikt jej nazwiska nigdy nie wymieniał. Nazywano ją „ruska babuchą”. Pomimo choroby mama zdecydowała się na ucieczkę, popędzana obawą, że utraci synów. Uzasadniona była to obawa, ponieważ pogłoski krążące przed wybuchem wojny o tym co Niemcy zamierzają zrobić z mężczyznami po wkroczeniu do Polski (być może podsycane przez kogoś celowo) podawane z ust do ust i rosnące do rozmiarów budzących u ludzi trwogę, mogły doprowadzić nie jednego do zrozumiałego lęku. Prawdopodobnie pogłoski te obliczone były na wywołanie popłochu wśród ludności, co spowoduje masową ucieczkę, w rezultacie której wszystkie drogi zostaną zapełnione uciekinierami. W następstwie czego po takich drogach wojsko będzie miało ograniczone możliwości poruszania się.

Poza tym Niemcy zapewne wiedzieli jak silnym lotnictwem Polska dysponuje. A wiedząc o tym, zdawali sobie sprawę z tego, że nikt im nie przeszkodzi w tym, aby mogli bezkarnie dokonywać masakry wśród ludności cywilnej. Co czyniono z całym okrucieństwem, a nawet należy użyć mocniejszego słowa, że to było bestialstwo. Bo żeby pozwalać sobie na to, czego oni się dopuszczali, może być stać tylko największych zwyrodnialców.

Zanim jednak to wszystko nas spotkało, staliśmy w Dobrzankowie na poboczu drogi, bezradni, oczekujący jakiejś rozsądnej decyzji, którą mieli podjąć ci, od których zależała dalsza nasza podróż. Po pewnym czasie decyzja została podjęta następująca. Pojedziemy wszyscy dalej z tym, że będziemy pchać wóz, pomagając w ten sposób koniowi, gdyż koń sam tego ciężaru nie udźwignie. Była to dla nas jakaś ulga, bo jednak mieliśmy jechać dalej. Ponieważ na tę ucieczkę wzięliśmy kozy, które chowaliśmy, nie chcąc ich zostawić w domu, zostawiliśmy je u jednego gospodarza, sami zaś ruszyliśmy w dalszą podróż. Pchając wóz dojechaliśmy pod Maków.

c.d.n.

22.02.2022

Dzień Dinozaura

Muzeum Przyrody i Techniki "Ekomuzeum" w Starachowicach, które odwiedziłem w 2021 roku, z piękną wystawą skamieniałości i zrekonstruowanym dawnym światem. 

Każdy dzień jest wyjątkowy. 26 lutego obchodzimy jest Dzień Dinozaura. Czy trzeba przedstawiać dinozaury? Chyba wszyscy je mniej lub bardziej dokładnie znamy a przynajmniej o nich słyszeliśmy. Obecnie są stałym elementem kultury popularnej i rozbudzają przyrodnicze zainteresowanie kolejnych pokoleń. Dzień Dinozaura celebrowany jest w szkołach, przedszkolach i muzeach przyrodniczych. jako jeszcze jeden, dobry pretekst do rozbudzania zainteresowań naukami przyrodniczymi.


Sam zetknąłem się z dinozaurami, gdy chodziłem do małej, wiejskiej szkółki w Karwosiekach-Cholewicach. Będąc w drugiej klasie wypożyczyłem książkę prof. Zofii Kielan-Jaworowskiej o wyprawach polskich paleontologów na pustynię Gobi, m.in. w poszukiwaniu dinozaurów. Daleki świat pełen biologicznych ciekawostek. I mnóstwa informacji, których nie było w podręczniku ani programie nauczania. Zainteresowania uczniów chodzą własnymi ścieżkami i o własnym czasie.


W tamtych czasach dostęp do wiedzy był bardzo utrudniony. W przeciwieństwie do współczesności. Nie tylko nie było Internetu ale i książek popularnonaukowych było niewiele. Ta reportażowa w charakterze książka była dla nie ważnym elementem rozbudzania moich zainteresowań biologicznych.


Zainspirowany dinozaurami i pustynią Gobi szukanie skamieniałości w piasku rzeki Liwnej, na spotykanych żwirowiskach. Przyglądałem się kamykom i szukałem śladów skamieniałości. Poznawanie tego świata przyrody było znakomitym rozszerzeniem tego, co miałem w szkolnych podręcznikach. I zachęcało do szukania kolejnych książek popularnonaukowych w szkolnej i miejskiej bibliotece. Powoli otwierał się przede mną  świat skamieniałych gąbek, liliowców, koralowców. Potem na studiach, na zajęciach mogłem nieco pogłębić swoją paleontologiczną wiedzę. Ale i na początku lat 80 mało było dostępnych książek. Nawet podręczniki akademickie było nieliczne. Były także wyjazdy i zbieranie skamieniałości na potrzeby zajęć dydaktycznych. Mała namiastka wypraw na pustynię Gobi.


Dinozaury z pustyni Gobi rozbudziły moje zainteresowania ewolucją i filogenezą. Teraz młodzi i dorośli spotykają się z licznymi filmami, np. Parku Juraski. Dostępne są liczne i znakomicie ilustrowane książki adresowane do najmłodszych jak i te całkiem poważne. O dinozaurach i paleobiologii wiemy dużo więcej.  


Ja pozostałem przy bezkręgowcach i ewolucji owadów. Zaangażowałem się w rekonstrukcję wczesnych etapów filogenezy owadów i problemem wyjścia bezkręgowców na ląd. Ciągle filtrują docierające różnorodne informacje pod tym kątem. Nieustannie falsyfikuję koncepcję skrzelotchawkową powstania skrzydeł u owadów. Nie tak dawno moje paleobiologiczne zainteresowało odkrycie niezwykłej straszylli nieprawdopodobnej (Strashila incredibilis), oraz kolejne interpretacje sposoby życia tego wymarłego owada z czasów dinozaurów. Początkowo uważana była za ektopasożyta opierzonych dinozaurów. Wskazywała na to budowa odnóży, przypominających odnóża wszy. Potem pojawiły się dobrze uargumentowane rekonstrukcje wskazujące na wodny tryb życia straszylli. Podkreślano, że  nietypowe, chwytne odnóża występowały tylko u samców. 


26 lutego, dzień jak co dzień. Ale na osób o zainteresowaniach przyrodniczych dzień ważny. Być może jakaś dinozaurowa książka rozbudzi zainteresowania kolejnego młodego poszukiwacza tajemnic życia. Może jakiś szkolny projekt, zorganizowany w ramach Dnia Dinozaura, a może rodzinna wycieczka do muzeum przyrodniczego lub obejrzenie szkieletu dinozaura o zaskakującej nazwie Smok wawelski.  (więcej o smoku wawelskim: Smok wawelski istniał naprawdę, czyli o poczuciu humoru polskich naukowcówSmok wawelski i Homo sapiens czyli o podobieństwach systemów biologicznych i kulturowych (językowych)


Podcast w Radium IUWM FM Postój z nauką: http://www.uwmfm.pl/news/1991/czytaj/9061/postoj-z-nauka-21-24-02-2022.html

19.02.2022

Miłość u owadów


Wiosna i przedwiośnie skłania do rozmów i rozmyślań o miłości. Mamy Walentynki, Dzień Kobiet i budząca się przyrodę. Czas, w którym zadajemy sobie pytanie jak miłość wygląda w świecie przyrody. Na przykład u owadów.

Miłość to pojęcie ludzkie, osadzone w kulturze i naszej biologii. Nie da się jej zamknąć w seksualności i rozmnażaniu. U człowieka miłość to coś więcej. Odnosi się także do bliskości, związków między osobami i nie zawsze ma charakter czysto seksualny. Może dlatego, że człowiek jest gatunkiem społecznym i wspólnotowość jest dla nas bardzo ważna? Jakkolwiek wydaje się bardzo przekonująca teza, że ludzka miłość wywodzi się z seksualności i popędu płciowego to przecież jest czymś więcej. Ludzie pozostają ze sobą nawet jak minie okres rozmnażania i nie będzie już pożycia seksualnego. Do tego dochodzi miłość rodzicielska i rodzinna. Tu co prawda także możemy wskazać element sukcesu reprodukcyjnego i doboru krewniaczego. Miłość rodzicielska rozumiana jako przedłużenie opieki nad potomstwem. Dla gatunku ludzkiego charakterystyczna jest instytucja babci i menopauza: ujmując to biologiczne - samica wchodząc w okres menopauzy przestaje się rozmnażać. Pozostając jednak w kręgu rodziny wspiera swoje córki w wychowaniu potomstwa. Wydatkowuje swoją energię w opiekę nad wnukami. Czy tak szeroko rozumiane zjawiska, powiązane z ludzką miłością, odnajdziemy w świecie owadów? 


Rozmnażanie płciowe dość późno pojawiło się w świecie organizmów żywych na Ziemi. Można powiedzieć, że jest to udoskonalony proces rekombinacji genetycznej, wcześniej realizowany za pomocą mobilomu  (mobilnych elementów genetycznych, np. plazmidów) i horyzontalnego transferu genów. Rozmnażanie płciowe, dzięki szybkiej rekombinacji genetycznej, sprzyja "produkcji" różnorodności a w konsekwencji ułatwia ewolucyjne dostosowanie do zmieniających się warunków środowiska. Ten ewolucyjny i ekologiczny zysk musi być duży skoro rozmnażanie płciowe trwa mimo swoich kosztów biologicznych. Bo skoro istnieją samce i samice to tylko część populacji bierze udział w efektywnym rozmnażaniu. Produkcja komórek jajowych jest kosztowniejsza. Plemniki są mniejsze. A u zwierząt większy ciężar spada na samice. Teoretycznie samiec mógłby zapłodnić więcej samic. Teoria egoistycznego genu próbuje to wytłumaczyć. Mimo dużej popularności teorii egoistycznego genu w interpretowaniu wielu zjawisk, warto wskazać na alternatywne sposoby wyjaśniania. Skoro rozmnażanie jest kosztowne (dla obu płci) i często ryzykowne, to musiał się wykształcić silny instynkt, który zapewnia angażowanie się w ten proces. Tak jak z instynktem łowieckim u drapieżników - musi być silniejszy niż głód bo nie każdy atak kończy się sukcesem. 


Wróćmy jednak do rozmnażania u owadów. Nie zawsze występuje rozmnażanie płciowe. Czasem trwale lub sezonowo obserwujemy partenogenezę (dzieworództwo). W koncepcji egoistycznego genu strategia ta byłaby skuteczniejsza, bo wszystkie osobniki się rozmnażają a przyrost populacji jest lawinowy. Z drugiej jednak strony mniejsza zmienność może utrudniać przetrwanie w zmiennym środowisku. Partenogeneza występuje np. u mszyc. W tej grupie obserwujemy przemianę pokoleń: po pokoleniach partenogenetycznych pojawiają się pokolenia płciowe. U patyczaków samce pojawiają się niezwykle rzadko. Partenogenezę obserwujemy także u chruścików z rodzaju Apatania. Chruściki te w stadium larwalnym żyją w źródłach. Siedlisko stabilne i rozproszone. Nieliczna populacja a szukanie partnera może być ryzykowne. W przypadku partenogenezy pojawia się pytanie o miłość i seksualność. Nie ma pociągu do innej płci. Całkiem inny świat. Bez zalotów i uwodzenia?


U owadów obserwujemy jeszcze dziwniejsze zjawisko poliembrionii. U niektórych owadów, np. muchówek, zasiedlających owocniki grzybów (siedlisko rozproszone i krótkotrwałe), po złożeniu jaj rozwijają się larwy i odżywiają grzybem. Rosną a w ich ciele, z komórek generatywnych, rozwijają się larwy potomne (nie było zapłodnienia). Żyją w ich ciele. Nie dość, że bez samców to jeszcze dojrzałość płciowa postaci młodocianych! W ludzkich kategoriach nie do pojęcia (choć bliźniaki jednojajowe to także przykład poliembrionii). Sensem biologicznym poliembrionii jest szybkie zwiększenie liczebności populacji. Zanim w normalny sposób dokończony zostałby rozwój i kolejne pokolenie złożyłoby jaja na grzybie, to... jako zasoby pokarmowe owocnik grzyba kapeluszowego już by zniknął.


Owady w postaci dorosłej (imago) czasami żyją bardzo krótko. U niektórych jętek (Ephemeroptera) dorosłe nie mają nawet rozwiniętego przewodu pokarmowego. Jedynym ich celem krótkiego, imaginalnego życia jest "miłość" - kopulacja i złożenie jaj, po czym szybko giną. Cały materiał energetyczny pochodzi z okresu życia larwalnego. U innych owadów okres życia stadium imago bywa znacznie dłuższy i jest związany z odżywianiem. Niektóre gatunki wydają potomstwo w dłuższym czasie, inne tylko jeden raz. W większości przypadków rola samca sprowadza się do przekazania nasienia, po czym giną. Zazwyczaj to na samicę spada obowiązek opieki nad potomstwem. Aczkolwiek u niektórych pluskwiaków wodnych zaobserwowano składanie jaj na ciele samców, które noszą wspólne potomstwo na własnym ciele i w ten sposób przyczyniają się do opieki nad potomstwem. 


Z miłością wiążą się zaloty. A skoro zazwyczaj samica ponowi większy wydatek energetyczny w potomstwo, to ona bywa wybredna i wybiera samce do kopulacji. "Perfumami", którymi zwabiają z daleka samce są feromony. U samców motyli nocnych receptory feromonów są niezwykle skuteczne - potrafią wyczuć samicę z odległości wielu kilometrów i po pojedynczych cząstkach, unoszących się w powietrzy. Gdy samica wabi feromonami, to trud niebezpiecznej wędrówki i poszukiwania partnera bierze na siebie samiec. Ryzykując życie (bo łatwiejszy jest do złowienia przez drapieżnika) jak i wydatkując większy wysiłek fizyczny. U świetlików samice wabią światłem, sygnałami świetlnymi. Bywa jednak i odwrotnie, u prostoskrzydłych (świerszcze, pasikoniki)  to samiec wabi stymulacją (możemy uznać, że to muzyka i "pieśń" miłosna). Być może przez swą hałaśliwą naturę bardziej narażony jest na zjedzenie przez drapieżniki, bo zdradza swoją obecność. Milkną, gdy poczują kogoś zbliżającego się. Czy nie doświadczyliście tego na łące lub w parku, gdy próbowaliście odszukać ćwierkającego świerszcza lub pasikonika? 


A czy owady mają w zwyczaju na randce obdarowywać się prezentami? Na przykład samce wojsiłek (Mecoptera) przygotowują prezent w postaci smacznego kąska (złowiony owad). W ten sposób wabią samiczki (randka z obiadem a potem kopulacja). Lepiej odżywiona samica może złożyć więcej zapłodnionych jaj. Podarunek taki może być rozpatrywany nie tylko jako wabienie ale także jako inwestycja we wspólne potomstwo. U modliszek często to samiec jest obiadem. Zjadany samiec zasila energetycznie samicę i w ten sposób jest to także inwestowanie we własne potomstwo. Seks raz w życiu i z poświęceniem. 


U pasikoników samce również składają jadalny podarunek w formie plemniomieszka (spermophylax). Niektórzy entomolodzy wskazują, że jest to ewolucyjny wynalazek by samica nie zjadała nasienia. Swoista danina, mająca za zadanie ocalenie własnych plemników przed konsumpcją. U niektórych pasikoników samce kopulują tylko raz i tylko z jedną samicą. Są więc "wybredne". Wybierają cięższe samice (bo w czasie kopulacji samica jest na górze). Dowiedziono tego eksperymentalnie, umieszczając różnego rodzaju ciężarki na ciele samicy. Te cięższe były dla samców znacznie bardziej atrakcyjne.


A czy u gatunków, kopulujących wiele razy jest jakaś konkurencja między samcami? Ojcem jest ostatni. Jak zatem sprawić by być tym jedynym? Jak uniemożliwić kopulację samicy z innymi samcami? Na przykład u ważek samiec trzyma za głowę samicę aż po kopulacji nie złoży jaj w wodzie. Sposobem jest także długi seks. Po prostu zatkać samicę swoim penisem. Możemy spotkać np. kowale bezskrzydłe (czerowno-czarne pluskwiaki), chodzące parami niczym tramwaje. U innych owadów samiec zatyka otwór płciowy samicy rodzajem cementu. Zamurowuje po kopulacji dostęp innych zalotników. Ale samce mają penis w kształcie wiertła i rozbijają taką zaporę, przy okazji usuwają nasienie poprzenika. Nieustanna walka by być tym jedynym.


A co z opieką rodzicielska, już po seksie? Na przykład skorki budują jesienią swoiste gniazdka, gdzie para spędza długu czas. Wiosną samica skład jaja i nimi się opiekuje, np. usuwa pojawiające się grzyby by nie uszkodziły jaj i potomstwa. U wielu samotnych pszczół i os samica zbiera nektar i pyłek lub w przypadku os sparaliżowane bezkręgowce w specjalnych norkach (komorach lęgowych), po czym składa jaja. Wylegająca się larwa ma zapewniony pokarm do swojego rozwoju. U chrząszczy gnojarzy w zapewnieniu pokarmu uczestniczy także samiec. Para zbiera kęsy nawozu (odchody zwierząt roślinożernych) i umieszcza w norkach, gdzie składane są jaja. To także zapewnienie pokarmu dla potomstwa. Podobnie czynią grabarze - chrząszcze nekrofilne (padlinożerne). 


Zastępcza opieka rodzicielska występuje u owadów społecznych (mrówki, termity, pszczoły, osy społeczne), złożonymi jajami i rozwijającymi się larwami opiekują się siostry a nie bezpośrednia matka-królowa. W przypadku owadów społecznych moglibyśmy mówić o tym nieseksualnym aspekcie miłości. 


Analogii do ludzkiej miłości w świecie owadów znajdziemy wiele. Miłość to słowo odnoszące się do rzeczywistości ludzkiej. W przypadku zjawisk biologicznych należałoby chyba używać innych pojęć, bardziej jednoznacznych i precyzyjnych. Niemniej warto wiosną - i nie tylko wiosną - zwrócić uwagę na ogromne bogactwo zachować rozrodczych u owadów, w tym różnorodnych sposobów wabienia płci przeciwnej. A do ich zrozumienia i szerszej interpretacji wykorzystać nie tylko teorię egoistycznego genu. 


Zdjęcie, ilustrujące niniejszy tekst, mało wiąże się z rozmnażaniem, raczej ze społeczną aktywnością. Malowanie na starych, poremontowych płytkach ceramicznych. Bo nie samym seksem człowiek żyje :). I nie tylko człowiek. Ważny lecz nie jedyny aspekt biologii organizmów.