31.03.2019

Mikrochimeryzm


W zasadzie powinniśmy mówić o sobie w liczbie mnogiej. A wszystko przez biologię, której odkrycia zmieniają świat i nasze wyobrażenia o nim. Istna rewolucja w światopoglądzie. Kolektywność i wspólnotowość przyrody obserwowana jest na wszystkich jej poziomach. Organizm to bardziej zbiorowość i relacje niż wyraźnie wyodrębniony indywidualizm.

To przez ostatnie odkrycia nauk biologicznych stawiać możemy z pozoru głupie pytania. Na przykład czy można mieć dwie albo i trzy matki? Jeszcze kilkanaście (a kilkadziesiąt na pewno!) lat temu takie pytanie zaliczylibyśmy do kategorii "głupich pytań", na które nie warto nawet próbować odpowiadać. Ale dzięki zapłodnieniu in vitro dawcą genetycznego płodu może być matka "biologiczna" (czyli dawczyni komórki jajowej) ale urodzić może surogatka, czyli inna kobieta, której dostarczono do macicy zarodek ludzki i tam on się zagnieździł.  Która kobieta jest matką? Zapewne jeszcze do niedawna wskazywalibyśmy na ważniejszą rolę matki "genetycznej". Ale od czasu gdy wiemy o mikrochmeryzmie i dużej roli mikroorganizmów, żyjących w naszym przewodzie pokarmowym (a w części przekazywanym w czasie porodu, gdy dziecko przechodzi przez "brudne" drogi rodne", pewność nasza spada. Niemniej prawnie trzeba ustalić, która kobieta jest prawowita matką. Nigdy przedtem ludzkość przed takimi dylematami i problemami prawnymi nie stawała. Owszem, były mamki (kobiety, które nie swoje dziecko karmiły piersią i własnym mlekiem) , były niańki - kobiety, które wychowywały nie swoje dzieci. Ale matka była tylko jedna. Teraz mogą być dwie. A nawet trzy. Bo w niektórych chorobach genetycznych, gdy niewydolność dotyczy mitochondriów, dawcą komórki z mitochondriami może być jedna kobieta, dawca jądra komórkowego druga, a urodzić może trzecia. I też być dostarczy materiału genetycznego dla dziecka. Jakim cudem? Przez mikrochimeryzm.

Chimery znamy jako stwory mityczne ze starożytności. Takie pomieszanie w jednym dwu lub kilku zwierząt. W biologii o mikrochimeryzmie mówi się wtedy, gdy w organizmie znajduje się niewielka (stąd "mikro") liczba obcych (nie swoich) genetycznie komórek. I coś takiego kilkanaście lat temu, niespodziewanie odkryto u człowieka.

Matka zawsze wie czyje jest dziecko, ojciec może tylko się domyślać. Macierzyństwo jest pewne (jeśli nie liczyć wyjątkowych przypadków podmienienia niemowlęcia w szpitalu), ojcostwa trzeba dowodzić. Poza podobieństwem wyglądu czy grupą krwi, rozstrzygające i bezsporne wydają się być badania DNA. Przecież każdy z nas jest wyjątkowy i posiada unikalne geny. Odkrycie przedziwnego zjawiska jakim jest mikrochimeryzm zmieniło taki stan rzeczy. Nauka jest nieprzewidywalna. I to jest w niej takie pięknie!

Każdy z nas jest wyjątkowy i posiada unikalne geny. Te same aksjomaty stosuje się w badaniach biologicznych na przykład ustalając ojcostwo u ptaków. Badania takie prowadzono na ptakach tworzących monogamiczne pary. Okazało się że w wielu gniazdach samce wychowują nie swoje potomstwo. Oznaczać to mogły tylko zaskakująco częstą „niewierność małżeńską”. W gruncie rzeczy niezrozumiałą. Szybko jednak pojawiły się modele ewolucyjne, odwołujące się do różnorodnych strategii rozprzestrzeniania genów, doboru darwinowskiego i teorii egoistycznego genu. W sumie nie pierwszy raz badania biologiczne dostarczały oczekiwanych (utęsknionych) wyników, tłumaczących zachowania społeczne człowieka. Zawsze to raźniej odwoływać się do ogólnych prawidłowości przy uzasadnianiu własnego stylu życia i preferowanych norm moralnych.

Transplantacje narządów jako element standardowej medycyny są już coraz powszechniejsze. Do standardowych procedur należą badania genetyczne, w celu wybrania najlepszego dawcy z rodziny. I I do takich badań przystąpiła para małżeńska z trójka dzieci. W jednym z przypadków okazało się, że trójka dzieci miała geny wspólne z ojcem, a tylko jedno wspólne z matką. Wynikała z tego, że kobieta miała dwoje nie swoich dzieci! Gdyby ta relacja dotyczyła ojca, byłoby to czarno na białym udokumentowana niewierność (w szpitalu by najpewniej fakt ten zachowano w dyskrecji). Ale jak matka może urodzić nie swoje dziecko? Podwójna zamiana w szpitalu przy ojcostwie męża była kosmicznie nieprawdopodobna.Na dodatek matką musiała by być kochanka tegoż mężczyzny. Jeszcze większe nieprawdopodobieństwo... dwukrotnej podmiany dzieci. Tylko po co?

Lekarze i naukowcy, biorący w tych badaniach udział, zaczęli zadawać sobie pytanie, jak to możliwe. Wykonano jeszcze dokładniejsze i bardziej kompleksowe badania genetyczne i wykryto... obce komórki w ciele matki. Potem badania kontynuowano na wielu innych osobach. Dwoje dzieci okazało się być genetycznie powiązanymi z siostrą badanej kobiety. Po prostu w czasie ciąży, przez łożysko przenikają komórki macierzyste płodu do ciała matki. Tam czasem regenerują uszkodzone narządy. W ciele matki mogą żyć bardzo długo. Ostatni wykryto takie komórki od dziecka w organizmie ponad siedemdziesięcioletniej kobiety. Przy kolejne ciąży takie komórki mogą wędrować do ciała kolejnego dziecka. Zatem możemy mieć komórki z DNA starszego rodzeństwa. W omawianym przypadku najpewniej takie komórki utworzyły jeden jajnik kobiety. Zatem jedno dziecko pochodziło z własnego genetycznie jajnika, a dwója z tego drugiego, genetycznie identycznego jak starsza siostra.

Oczywiście w wyżej podanym przykładzie badań przed transplantacją badano tylko fragment DNA. Ale w ten sposób odkryto mikrochimeryzm. To znaczy, że każdy z nas ma w sobie obce komórki a więc i „obce” DNA. Wymiana następuje w życiu płodowym. Przez łożysko komórki matki osiedlają się w płodzie a komórki płodu przedostają się do organizmu matki. Czasem za pośrednictwem matki można otrzymać komórki starszego rodzeństwa lub babki. Czasem w organizmie żeńskim spotykane są komórki o męskim DNA. Naukowcy intensywnie zajmuję się badaniem zjawiska chimeryzmu i mikrochimeryzmu przede wszystkim pod kątem praktyki medycznej. Jednak na skutek odkrycia mikrochimeryzmu biolodzy populacyjni zajmujący się doborem płciowym i strategiami rozrodczymi muszą wykonać swoje eksperymenty od nowa, bo wcześniejsze wnioski wobec najnowszych odkryć mogą być nieuprawnione. Jeszcze więcej do przemyślenia mają filozofowie.

Jaki jest sens mikrochimeryzmu? Koncepcji jest sporo. Jedni wskazują na korzystne skutki ale nie brakuje danych, wskazujących na negatywne skutki tego zjawiska. Zapewne biolodzy ewolucjoniści jak i lekarze długo będą się nad tym problemem głowić.

Jedno jest pewne - nawet w pustelni nie jesteśmy zupełnie sami (nie licząc nawet mikroorganizmów w przewodzie pokarmowym). Ponadto granice między osobnikami czy raczej organizmami nie są już teraz tak wyraźne jak dawniej. Nic już nie jest takie jak dawniej. I nie pierwszy to raz nowe odkrycia wywracają do góry nogami nasze rozumienie świata. Nauka jest nieprzewidywalna. I to jest w niej takie pięknie!

A niżej relacja z webinarium. Dzięki nowym środkom technologicznym nawet wykłady stają się inne. I w tej mierze też nic już nie będzie takie jak dawniej...

29.03.2019

Algologia. Praktyczny przewodnik

Do księgarń trafiła właśnie "Algologia. Praktyczny przewodnik" Joanny Czerwik-Marcinkowskiej. To już szósta książka polecana przez Profesorskie Gadanie (wraz z logo bloga na okładce).

Glony to grupa ekologiczna a nie systematyczna. W obliczu szybkich zmian w taksonomii, jako efekt nowych badań zwłaszcza molekularnych, w systematyce tych organizmów dużo się zmienia. Nie przeszkadza to jednak w obserwacjach. W omawianej książce zawarto sporo propozycji obserwacji, dostepnych nie tylko studentowi ale i uczniowi. Dlatego pozycję te można polecić nauczycielom i uczniom szkół średnich. Będzie pomocna w obserwacjach świata żywego. Potrzebny tylko mikroskop.

Książka zawiera zwięzłe opisy taksonomiczne i ekologiczne glonów i sinic najczęściej spotykanych w różnego rodzaju biotopach wodnych (np. w źródłach, strumieniach, potokach, rzekach, stawach, zbiornikach retencyjnych). W przewodniku zaprezentowano szeroki wachlarz gatunków glonów i sinic, tak aby korzystający mogli dokonać swobodnego wyboru w zależności od dostępności materiału algologicznego oraz aktualnie realizowanych celów badawczych lub dydaktycznych. Publikacja zawiera rysunki i fotografie omawianych gatunków, w celu lepszego poznania ich budowy.

Informacja o autorce: Joanna Czerwik-Marcinkowska dr hab., prof. UJK; wicedyrektor Instytutu Biologii UJK w Kielcach; Uniwersytet Jana Kochanowskiego w Kielcach, Wydział Matematyczno-Przyrodniczy Notka na IV okładkę: W praktycznym przewodniku z algologii znajdują się krótkie ćwiczenia laboratoryjne, dotyczące wybranych zagadnień z algologii, do praktycznego wykonania m.in. przez studentów różnych kierunków akademickich, ale także uczniów i nauczycieli szkół licealnych. Przewodnik ma pomóc w poszerzeniu i uaktualnieniu dotychczasowych wiadomości (m.in. z zakresu morfologii, ekologii czy taksonomii glonów), związanych z prezentacją poszczególnych gatunków lub rodzajów omawianych na zajęciach przedmiotowych. Zawiera zwięzłe opisy taksonomiczne i ekologiczne glonów i sinic najczęściej spotykanych w różnego rodzaju biotopach wodnych (np. w źródłach, strumieniach, potokach, rzekach, stawach, zbiornikach retencyjnych). Książka pomocna nie tylko dla algologom, ale także dla szerszej grupie biologów i ekologów, studentom i pracownikom uniwersytetów, politechnik oraz pracownikom WIOŚ.



26.03.2019

Życie seksualne sysydlaczków, tomity i złożony cykl rozwojowy pierwotniaków

Sysydlaczki, fot. Damián H. Zanette, Wikimedia Commons.
Życiu biologicznemu nieustannie towarzyszy powielanie, pomnażanie, rozmnażanie i rozprzestrzenianie (dyspersja). Podobnie jest chyba z informacjami w internecie. Niektóre adresy i serwisy przestają istnieć, ale dzięki powielaniu i rozprzestrzenianiu treści ciągle funkcjonują w obiegu.

Sysydaczki mają niezwykle piękną i fikuśną nazwę, już to zwraca uwagę. Ale jeszcze ciekawsze jest ich biologia. Zwłaszcza życie seksualne, bo przecież pierwotniaki są pozornie proste i pierwotne.

Co to więc są owe sysydlaczki?

Na początku sysydlaczki były zwierzętami. Czyli wtedy, gdy bliski ale ukryty świat mikro został wreszcie dostrzeżony przez człowieka. Człowiek żył przez tysiąclecia obok sysydlaczków, ale dopiero w XVII wieku zobaczył je po raz pierwszy. Wszystko przez Leeuvenhoeka, który skonstruował mikroskop i spojrzał na to, co żyje w kropli wody. Wtedy właśnie ludzkość odkryła świat maleńkich istot, jak się później okazało, zbudowanych tylko z jednej komórki. Jedna komórka a cały organizm. Te maleńkie żyjątka, niewidoczne gołym okiem, potraktowano jako prymitywne istoty o prostej budowie i nazwano je Protozoa czyli zwierzęta pierwotne, pierwotniaki. W ślad za Leeuvenhoekiem inni przez coraz doskonalsze mikroskopy zaglądali w świat kropli wody, i wszystkiego innego.

Odkryty został wielki ląd, niczym Ameryka, a mikroskopowi podróżnicy co i rusz odkrywali nowe istoty, gatunki, ba nawet całe królestwa. Nauka, która bada pierwotniaki to protozoologia. Jeszcze w nazwie pobrzmiewa „zoologia” (z przedrostkiem ale jednak) a już sysydlaczki i inne pierwotniaki … przestały być zwierzętami. Bo odkryto organizmy jednokomórkowe z chlorofilem, a więc potraktowano jako rośliny (glony). Potem odkryto bakterie, też jednokomórkowe ale całkiem inne. Kolejne królestwo (ba, carstwo) w świecie istot najmniejszych. Świat organizmów jednokomórkowych, eukariotycznych (a więc nie licząc bakterii i archeonów, archeowców – bo i bakterie teraz nie są uważane za grupę jednolitą) to świat mocno zróżnicowany, gdzie są i autotrofy i saprotrofy i heterotrofy. Pełen ekosystem. Do tego różnorodność kształtów: wiciowce, pełzaki, słonecznice, sporowce i w końcu orzęski. A ponieważ odkryto endosymbiozę oraz inne formy horyzontalnego transferu genów, zrewidowano nie tylko samo drzewo filogenetyczne, ale nawet jego koncepcję. Mówi się wręcz o kręgu życia. Sieć powiązań i wymiany w tych pradawnych mikro-ekosystemach, co uniemożliwia rysowanie linearnych i dychotomicznie rozgałęziających się drzew życia. Na razie dotyczy to jedynie początków życia i jednokomórkowców, z których wyodrębniły się bakterie, archeowce (archeony, Archaea - wiem, wiem, w szkole o tym dawniej nie było… ale teraz jest, bo biologia jest najbardziej dynamicznie rozwijająca się nauką) i eukarionty.

Trzy domeny życia. Systematyka tak się rozbudowała, że pierwotnych nazw: królestwa, klasy, rzędy, rodziny, dawno już zabrakło. Pojawiają się więc nowe, dodatkowe. Ale wróćmy do pierwotniaków, nazwy, która już nie oznacza pierwotnych zwierząt. Ale nazwa dyscypliny naukowej pozostała. Trzy stulecia zaglądania przez coraz doskonalsze mikroskopy (także elektronowe) oraz rozwój biologii molekularnej i badanie genów, sprawiło, że z dawnej grupy Protozoa (w opozycji do Metazoa) wyodrębniono pięć osobnych linii filogenetycznych. Jest jeszcze sporo znaków zapytania, więc proszę się zbytnio nie przyzwyczajać do podziału, który niżej podaję. Kolejne odkrycia mogą i ten schemat zmienić. Po pierwsze są więc Excavata i należą tu jednokomórkowce pasożytnicze, drapieżne i fotosyntetyzujące (eugleniny, znane z podręczników szkolnych). Druga grupa to Chromalveolata (Że dziwne te nazwy? Jakoś nazwać trzeba, bo świat życia bogatszy niż nasz język) – tu należą sysydlaczkowe orzęski, ale w towarzystwie fotosyntetyzujących okrzemek czy brunatnic. Są i pasożytnicze zarodźce (w tym ten od malarii).

Trzecią grupą „pierwotniaków” są Rhizaria – gatunki ameb, z których większość ma pseudopodia (nibynóżki) w kształcie nitek. Czwartą jest Archaeplastida, gdzie znajdują się krasnorosty, ramienice i zielenica oraz wywodzą się rośliny zielone (te jakie znamy na co dzień). W zasadzie rośliny naczyniowe to wielokomórkowe Archaeplastida. Obraz zupełnie inny, niż pamiętamy ze szkoły. A nie pisałem już, że biologia to najdynamiczniejsza nauka w ostatnim stuleciu? Jest i piąta grupa – Unikonta, grupa eukariontów, do której należą ameby o płatowych lub rurkowanych nibynóżkach (pseudopodiach) a także… zwierzęta i grzyby. Widać więc wyraźnie, że świat jednokomórkowców jest ogromnie zróżnicowany. A świat nie dzieli się już na jednokomórkowce i wielokomórkowce, ale na inne, filogenetyczne grupy (nazwy nam wydają się obce i nieznane, ale nasze wnuki do nich przywykną).

Sysydlaczki, jako orzęski, znajdują się w jednej z nich (Chromalveolata), równie daleko od innych „zwierząt pierwotnych” co i od roślin naczyniowych czy zwierząt. Ogromną różnorodność świata żywego nazywać musimy na nowo, by uwzględnić wiedzę, jaką o życiu już zdobyliśmy. Biolodzy są jak Adam, co zobaczą – to nadają nazwę.
Sysydlaczek z rodzaju Podophyra
(źródło http://www.micrographia.com/specbiol/protis/cili/suct0100.htm)
W życiu codziennym zwierzętami będą jedynie… ssaki (a ptaki, to ptaki, owady to owady itd.). W każdym razie sysydlaczki nie są zwierzętami w sensie systematycznym i biologicznym. Kiedyś były ale teraz już nie są. Nie są nawet zwierzętami pierwotnymi mimo, że ich badaniem zajmuje się protozoologia.

Ile jest sysydlaczków w Polsce? Oczywiście nie chodzi mi o policzenie wszystkich osobników lecz o rzecz znacznie łatwiejszą do oszacowania: ile gatunków sysydlaczków żyje w Polsce. Ale i na to pytanie trudno znaleźć mi odpowiedź. Bo chyba jeszcze nikt nie policzył a specjalistów sysydlaczkologów najwyraźniej brak. W opracowaniu „Różnorodność biologiczną Polski” (Andrzejewski R. i Weigle A., red.) jest informacja, że wszystkich orzęsków (Typ Ciliophora) do tej pory naliczono 577 a spodziewać się można ponad tysiąc. Znamy więc mniej więcej połowę ( o reszcie mamy przypuszczenie, że żyją u nas, ale nikt jeszcze nie potwierdził, nie zobaczył – takie są luki w wiedzy o krajowej bioróżnorodności). W gromadzie Phyllopharyngea (do której zaliczają się sysydlaczki) w Polsce udokumentowano 56 gatunków (a nie wiadomo ile ich rzeczywiście jest). O samych sysydlaczkach dokładnej informacji nie ma. Możemy więc przypuszczać, że samych sysydlaczków (Suctoria) może być coś 40-50 gatunków. A może dwa razy więcej?

Sysydlaczki (Suctoria) są najbardziej zmienioną grupą spośród wszystkich orzęsków. Formy dojrzałe prowadzą osiadły tryb życia i zupełnie pozbawione są rzęsek (orzęsione są jedynie formy młodociane). Sysydlaczki nie mają także cytostomu jak przystałoby na orzęski. Pokarm pobierają przez rurki ssące, rozmieszczone po powierzchni ciała lub skupione w pęczkach. Ale sysydlaczki – tak jak inne orzęski – mają dymorfizm jądrowy (coś jakby dymorfizm płciowy). Rozmnażają się przez pączkowanie, w wyniku którego powstają orzęsione larwy (ale one również nie mają cytostomu tak typowego dla orzęsków). Sysydlaczki są drapieżne (dlatego niektórzy uważali je za zwierzęta – takie określenia można znaleźć w wielu starszych książkach). A ponieważ prowadzą osiadły tryb życia to czekają na swoje ofiary niczym jamochłony (takie jak stułbia). Co zjadają – na co polują sysydlaczki? Ich ofiarami są inne orzeski. Rurki służą zarówno do wysysania cytoplazmy ofiary jak i do wstrzykiwania do komórki ofiary ciała paraliżujące i ułatwiające trawienie. Niczym jakiś pająk lub pluskwiak z makroświata. Są wśród sysydlaczków także formy pasożytnicze.

Życie seksualne sysydlaczków jest złożone i momentami dramatyczne. Rozmnażanie przez podział u sysydlaczków rzadko obserwowano. Występują natomiast aż trzy typy pączkowania, w wyniku których powstają tomity (postacie larwalne, postacie młodociane, ale najbardziej adekwatna nazwa jest po prostu tomit). Taki tomit (młodociany sysydlaczek) pływa kilka godzin a następnie osiada na podłożu, do którego przyczepia się albo bezpośrednio swoim ciałem albo wytwarza specjalny stylik (coś jakby buty na wysokich obcasach - by wyżej sięgnąć). Rzęski i kinetosomy (przydatne do planktonicznego trybu życia i aktywnego pływania) zanikają a pojawiają się ssawki – rurki ssące. Procesy stricte płciowe, tak jak u innych orzęsków, przebiegają na drodze koniugacji. A ponieważ są osiadłe (sysydlaczki a nie procesy), to w koniugacji biorą udział osobniki sąsiadujące. Czasem jednak podczas koniugacji jeden osobnik zostaje całkowicie wessany przez drugiego. Takie zjawisko zaobserwowano u sysydlaczka o naukowej nazwie rodzajowej Lernaeophrya. Zatem modliszki czy pająki wcale nie były pierwsze w konsumowaniu partnera po kopulacji (u sysydlaczków - procesie płciowym z wymianą i rekombinacją materiału genetycznego).
Acineta (źródło http://www.micrographia.com/specbiol/protis/cili/suct0100.htm)
Na fotografii wyżej uwieczniony jest sysydlaczek z rodzaju Acineta. Prawda że piękny? Ale jednocześnie groźny… dla innych orzęsków z mikroświata w kropli wody. Gatunki z rodzaju Acineta budują sobie osłonkę, do której ich ciało szczelne przylega. Nasuwa się skojarzenia albo ze ślimakami albo z moimi ulubionymi chruścikami domkowymi. Rurki ssące skupione są w dwóch pękach. Acineta rozmnaża się przez pączkowanie wewnętrzne (w czasie pączkowania powierzchnia ciała zapada się tworzą komorę, połączoną tylko małym otworem ze światem zewnętrznym. Na dnie komory powstaje pączek, który następnie odrywa się i wypływa na zewnątrz). Gdzie spotkać można akinetę (Acineta)? Na powierzchni wody, to znaczy w neustonie (hyponeustonie), przyczepioną do błonki powierzchniowej, niczym nietoperz, głową w dół (o ile sysydlaczki głowę mają, powiedzmy górną stronę… ale i ta potrafi być na dole, tak to już jest w tym mikro świecie). I taka Acineta „wisi” sobie w towarzystwie innych protistów (eukariotycznych jednokomórkowców – wiciowców, promiecnowców, korzenonówzek itd.), wrotków (Rotatoria).

Aciteta i Podophyra to dwa najpospolitsze rodzaje sysydlaczków. Jednym słowem sysydlaczki są wśród nas, w pobliżu. I w mikroświecie rozgrywają się przeróżne historie makabryczne (z pożeraniem) lub erotyczne (z rozmnażaniem). Świat podobny ale jednak całkiem innym.

Bez rzęsek, czyli łyse? Mamy dużo jezior, to i sysydlaczków mamy dużo. Piękna nazwa, choć nikt (prawie nikt) ich nie widział. Statystycznie rzecz biorąc na kilka miliardów ludzi – tych co widzieli sysydlaczki i wiedzą o ich istnieniu to jest tak niewielu, że poniżej błędu statystycznego. Więc jakby ich nie było. A są. Są małe, że gołym okiem ich nie widać. Ale pod mikroskopem ukazują swoje tajemnicze piękno.

Tajemnicze sysydlaczki z litoralu jezior i innych wód, jakich w krajobrazie pojeziernym jest dużo. Warmia i Mazury to Kraina Tysiąca Jezior … i sysydlaczków. Ale nikt o nich (prawie) nie mówi. Miliony poszły na reklamę "Mazury Cud Natury"… ale ani grosza, ani słowa o sysydlaczkach. Co tam, praktycznie nic tam konkretnego nie było (ani chruścików, ani ważek ani o owadach lądowych, ani o ciekawych roślinach - a przecież wszystkie widoczne nawet gołym okiem!). Więc ważni panowie w garniturach o sysydlaczkach nie wspominali.

Bo sysydlaczki są bardzo małe. Małych wielcy nie dostrzegają. To znaczy prawdziwie wielcy małych dostrzegają a jedynie ci, którym się zdaje, że są, to nie zwracają na małych uwagi. Bo małe istoty stanowisk nie rozdają, urzędów nie piastują, nie jeżdżą drogimi samochodami, w telewizji nie występują, w radiu wywiadów nie udzielają itd. A sysydlaczki? Ani tego zjeść się nie da, ani zapolować z flintą. Do czegóż więc sysydlaczki potrzebne, by na nie uwagę zwracać?

Sysydlaczki to nawet nie są ani zwierzęta, ani rośliny ani grzyby, ani bakterie, ani wirusy. Są eukariontami i pierwotniakami (czasem protistami zwane). Sysydlaczki, bezrzęski (Suctoria) - gromada w typie orzęsków (Ciliata). W internecie na pojskojęzycznych stronach o sysydlaczkach nie można wiele znaleźć. Ot kilka zdań natury ogólnej. Że w postaci dojrzałej pozbawione są całkowicie rzęsek, zastąpionych rurkami ssącymi (naukowo to się te mikrorurki nazywają tentacule), służącymi do pobierania pokarmu. Należą do sysydlaczków różnopostaciowe pierwotniaki, przytwierdzone nóżką do podłoża. Sysydlaczki to przeważnie mieszkańcy litoralu wód słodkich, rzadziej morskich. I co w tym ciekawego? Jeśli się wczytać w książkach papierowych (na szczęście takie istnieją, bo nie wszystkie ważne rzeczy zostały jeszcze zdigitalizowane) jest dużo informacji. A każda prawie sensacyjna. No bo niby tak, należą do orzęsków.

Jak sama nazwa wskazuje orzęski powinny mieć rzęski. A sysydlaczki w swej dojrzałości są po prostu "łyse" (bezrzęskowe, co dawniej skutkowało wydzielaniem ich w osobną grupę istot). W czym są podobne trochę do ludzi, bo mężczyźni także w swej dojrzałości tracą tu i ówdzie owłosienie. Ale sysydlaczki w stadium młodocianym mają rzęski (jak już wyżej pisałem). Więc jednak coś z orzęsków mają. Młodzieńczość przesądza o (o)rzęskowatości sysydlaczków.

Zanim dopiszę coś więcej o biologii tych istot niezwykłych, jeszcze kilka słów o nazwie. Wydawała mi się fikuśną i tajemniczą. Ale jeśli sysydlaczki mają ssawki, którymi ssąc pobierają pokarm, wręcz wysysają… to nazwa staje się zrozumiała. Sysydlaczki pochodzą od sysania. Polska nazwa jest stara, co najmniej XIX-wieczna. Bo już wtedy funkcjonowała. Teraz nazwalibyśmy je raczej wysysaczki, ewentualnie siorbaczki. W sumie też pięknie. W tym swoim wysysaniu znowu podobne są do człowieka – bo my ssakami jesteśmy. Też to i owo ssiemy lub wysysamy. W tych czynnościach człowiek ma coś z sysydlaczka. Albo na odwrót.

Biologia sysydlaczków jest niezwykle ciekawa (o czym już wyżej pisałem, skupiając się na rozmnażaniu). Bo mimo, że są pierwotniakami, to już u niektórych gatunków występuje przemiana pokoleń. Tak jak u fotosyntetyzujących eukariontów lub Metazoa. Czytam o sysydlaczkach (rozdziały w dwóch książkach protozoologicznych) i się zachwycam. A swoim zachwytem się dzielę (choć może w sposób nieco chaotyczny). Nawet nie przypuszczałem, że tyle wiemy o tej grupie organizmów i że są tak ciekawe nie tylko dla biologa. Sami się przekonacie. Nie będę tej wiedzy zatrzymywał tylko dla siebie.

Świat jest skomplikowany, nawet sysydlaczki mają złożony cykl życiowy. Przypomnę, że sysydlaczki to pierwotniaki, czyli organizmy jednokomórkowe. Konkretnie orzęski. Dlatego złożony cykl życiowy jest tak fascynujący. Bo zaskakujący w tej "prymitywnej", jednokomórkowej grupie. W jakimś sensie relikt ewolucyjnego przechodzenia z poziomu jednokomórkowców do wielokomórkowców.

O sysydlaczkach już wyżej pisałem ale okazuje się, że temat ciągle jest niewyczerpany. W swojej konstrukcji duchowej człowiek poszukuje jednej zasady, jednego wzoru na wszystko. Ale nawet fizykom się to nie udało w zakresie jednolitej teorii oddziaływań. A gdzie reszta świata? Ja ogromne nadzieje wiążę z ogólną teorią systemów. W wersji ludowej ta dążność do jednej zasady objawia się czasem w różnych wydaniach teorii spiskowej – jeden czynnik i wszystko jest wytłumaczone (np. za wszystko odpowiadają Żydzi, albo Moskale, albo enigmatyczni ONI). Jako ekolog, zajmujący się badaniami ekosystemowymi oraz relacjami między gatunkami, na co dzień spotykam się z koniecznością analizowania wielu elementów na siebie oddziałujących. Im więcej się wie, tym bardziej złożona wydaje się rzeczywistość i trudniej o proste wytłumaczenia. Wróćmy jednak do sysydlaczków. Czy jednokomórkowce mogą mieć złożone cykle życiowe? Do tej pory spotykałem się z tym tylko u glonów. Dlatego z wielkim zdziwieniem i ekscytacją wyczytałem o złożonym cyklu życiowym sysydlacza Tachyblaston ephelotensis.

Tachyblaston ephelotensis jest pasożytem... innego sysydlaczka (ach, jak ten świat biologiczny jest złożony i zapętlony) z rodzaju Ephelota gemmipara, wytwarzającego długi stylik (taka długą „nóżkę”), na którym osadzone jest kubkowate ciało tegoż orzęska. Niczym wiejskim starodawny gołębnik, stojący na podwórku.

Cechą charakterystyczną sysydlaczków z rodzaju Ephelota jest obecność dwóch rodzajów rurek ssących („normalne” sysydlaczki mają jeden rodzaj rurek ssących). Obok typowych, zakończonych przyssawką jak na sysydlaczka przystało, Ephelota ma jeszcze rurki znacznie dłuższe, giętkie, które nachylają się w kierunku złapanej zdobyczy (np. innego orzęska) i pomagają w unieruchomieniu pojmanej ofiary. Ephelota gemmipara jest gatunkiem pospolicie występującym w morzach, gdzie osiedla się na glonach lub mszywiołach. I na takim Ephelota gemmipara pasożytuje wspomniany sysydlaczek Tachyblaston ephelotensis, który osiedla się między rurkami swojego żywiciela jako wydłużony, nieorzęsiony tomit (tomit to taka forma młodociana sysydlaczka, można byłoby powiedzieć, że larwa, o czym pisałem wyżej). Gdy tomit osiedli się, wtedy ciało żywiciela - Ephelota gemmipara – zapada się, tworząc kanał, w którym pasożytniczy sysydlaczek Tachyblaston ephelotensis rozwija się. Pasożyt wytwarza rurki, za pomocą których ssie cytoplazmę swojego żywiciela.

Gdy osiągnie odpowiedni rozmiar, na drodze pączkowania zewnętrznego wytwarza orzęsione tomity. Orzęsione tomity pływają, po czym dość szybko osadzają na podłożu – zazwyczaj na styliku swojego żywiciela. Czyli daleko nie odpływają (chyba, że wybiorą innego osobnika). Te orzęsione i osiedlone tomity wytwarzają styliki i otaczają się osłonka w kształcie kubka. Nie przyjmują żadnego pożywienia, pączkują i wytwarzają robakowate, nieorzęsione formy, które pełzając dostają się na ciało żywiciela (muszą się wdrapać po długim styliku). Tak więc u Tachyblaston ephelotensis występuje przemiana pokoleń: pasożytniczego i osiadłego, a każde pokolenie przechodzi własny, odrębnie przebiegający, rozwój (ontogeneza) przez wytwarzanie odmiennych tomitów (jedne orzęsione inne robakowate i bez rzęsek).

Nawet więc jednokomórkowe orzęski mają przemianę pokoleń. Czyli sysydlaczek Ephelota gemmipara, będący orzęskiem przecież, zjada jako drapieżnik inne orzeski, a sam jest pasożytniczo podjadany przez inne sysydlaczki (Tachyblaston ephelotensis). Nawet świat jednokomórkowców jest złożony i skomplikowany. Nie dziwmy się więc złożoności naszego życia. Złożoność relacji jest ciekawsza niż proste, spiskowe tłumaczenie rzeczywistości.

Dachówka z sysydlaczkami, warmińskie rękodzieło, autorka - Katarzyna Niemczak.

Sysydlaczki na warmińskiej dachówce. Sysydlaczki to małe pierwotniaki, orzęski, gołym okiem ich nie widać. Są organizmami wodnymi. To skąd na powyższej dachówce? Czyżby na dachówce, która do jeziora wpadła? Nie. Sysydlaczki namalowane zostały na dachówce i są przejawem powstawania unikalnej tożsamości regionalnej i współczesnej kultury. A jaki ma to związek z ogłoszonym samozwańczo kilka lat temu. Dlaczego Rok Kultury jest samozwańczy? Bo go sobie ogłosiliśmy nikogo się o pozwolenie nie pytając, a Gazeta Olsztyńska głośno o tym "roztrąbiła"

Gadające dachówki to pomysł na wspólne tworzenie w przestrzeni publicznej z mocnym kontekstem dziedzictwa przyrodniczego i kulturowego regionu. W jakimś sensie są namacalnym przykładem na prosumcję kultury. Namalowane przez Katarzynę Niemczak w czasie dachówkowego pleneru w barczewskim Skarbcu Kultury Europejskiej. Dachówkowe sysydlaczki były dla mnie ogromną niespodzianką. Wieloletnie blogowanie oraz inne formy popularyzacji bioróżnorodności Warmii i Mazur, a także wspólne spotkania i malowania, w czasie których opowiadam o przyrodzie, tej znanej i mniej znanej, zaowocowały kilkoma wspaniałymi dziełami. Jednym z nich są własnie sysydlaczki na dachówce.

Coraz więcej osób, a zwłaszcza artystów zaczęło dostrzegać przyrodę wokół nas. W powieściach o prowincji Katarzyny Enerlich pojawiły się owady i ciekawostki przyrodnicze, na przystankach, malowanych przez Annę Wojszel pojawiły się oprócz kwiatów także ważki i motyle. A na malowanych dachówkach pojawiło się dużo owadów i konkretnych gatunków roślin (polnych chwastów). Ale wszystko przebiły sysydlaczki Katarzyny Niemczak. Niespodzianka i rewelacja w jednym. W taki sposób dziedzictwo przyrodnicze łączy się ze współczesną kulturą.

Motywy przyrodnicze od dawna pojawiają się w twórczości, nawet owady - zwłaszcza motyle, ważki, chrząszcze. Bo są piękne. Ale sysydlaczków to nie było jeszcze chyba nigdzie! A tym bardziej na starych dachówkach. To co było już niepotrzebne i zdjęte ze starej stodoły w Wipsowie lub Ruszajnach, przemieniło się w unikalną i pożądaną sztukę. Sztukę, która zbliża ludzi w trakcie tworzenia. Kultura regionalna na Warmii i Mazurach to coś, co się rodzi. Stąd potrzeba odkrywania, opisywania (kto się tego podejmie?). W moim odczuciu mocno wiążę się z poszukiwaniem współczesnej tożsamości.

Z Warmią i Mazurami kojarzą się bociany, kormorany, jelenie. Ale to takie oklepane. Przecież występuje tu co najmniej kilkanaście tysięcy gatunków istot żywych. W większości nieznanych, niedostrzeganych. A przecież Warmia może być krainą sysydlaczków, kłobuka i gadających dachówek. I tysiąca innych zwierząt i roślin, o których można opowiadać, śpiewać, malować. Współczesna kultura jest mocno rozproszona, tworzona w różnorodnych miejscach, niezależnie od siebie. Stąd dawny pomysł na Archipelagi Kultury (po kilku latach pomysł zamarł, ale odradza się w zupełnie nowych miejscach i konstelacjach) - wiele różnorodnych grup tworzących w swoim środowisku lokalnym. I pomyśl, by połączyć te grupy luźną siecią współpracy i wzajemnego wspierania się. Może Ludzie w Szuwarach rozwiną i wcielą w życie dawne pomysły Archipelagu Kultury?

W dyskusji mocno podkreślany jest związek przyrody (natury) z kulturą. A na dachówce z sysydlaczkami jest to już uwidocznione. Bo przecież nasza tożsamość i nasza kultura tworzy się w kontekście tej lokalnej przyrody. Dlatego sysydlaczki na dachówce uważam za niebanalny przykład rodzącej się niepowtarzalnej współczesnej kultury Warmii i Mazur. Oraz Powiśla. U góry dachówka z sysydlaczkami.

Takich niezwykłych miejsc, ludzi i twórczości jest u nas więcej. Jak to w szuwarach. Całe archipelagi. Aż się chce podróżować i odkrywać. Ale nie da się tego zobaczyć w pośpiechu i przelocie. Tak jak sysydlaczków. Trzeba zwolnić, usiąść, posiedzieć, pomilczeć i patrzeć... Ja odkrywam nieustanie i nieustannie się tą różnorodnością i oryginalnością zachwycam. Pisaną, malowaną, śpiewaną... a nawet kulinarną.

Źródła:
  • Zdzisław Raabe, Zarys protozoologii, PWN, 1972, Warszawa  
  • Anna Czapik, Podstawy protozoologii, PWN 1976, Warszawa 
  • Andrzejewski R. i Weigle A., red., 2003. Różnorodność biologiczną Polski.
  • Biologia (Campbell i inni), Rebis, 2012, Rozdział 28, "pierwotniaki"

24.03.2019

O ciemiężyku, uczepkach, krasnoludkach, analizowaniu DNA i monitoringu środowiska

Czytanie i czytelnicze odwiedzanie książek jest niebezpieczne - mogą się przyczepić myśli i je rozniesiemy po świecie. Zupełnie jak w przyrodzie z propagulami.

„Czytanie to jest odnajdywanie własnych bogactw i własnych możliwości przy pomocy cudzych słów.” 

Jarosław Iwaszkiewicz 

Cudze myśli są jak uczepki – przyklejają się i są przenoszone w inne miejsce. O tym, czym są uczepki będzie niżej, jak i o tym dlaczego czepiają się owadów. W sumie to owo czepianie się ma seksualny i prokreacyjny aspekt. Bo rozmnażanie się i rekombinacja materiału genetycznego jako forma tworzenia zmienności są bardzo ważne dla życia na Ziemi. Będzie także o krasnoludkach, analizatorach DNA i zintegrowanym monitoringu środowiska przyrodniczego.

Kilka lat temu, spacerując nad jeziorem Wigry, spotkałem biało kwitnącą roślinkę. Spytałem botanika – nie był pewien gatunku… a nazwa szybko mi z głowy wyleciała (nie miałem notesu, aby zapisać). A pamieć w epoce cyfrowej jaką taka niewytrenowana. Nad Wigrami byłem na konferencji naukowej, poświęconej monitoringowi środowiska przyrodniczego. Szybkie rozpoznawanie gatunków roślin i zwierząt jest koniecznością monitoringu. Wiedza zgromadzona w głowie i łatwość rozpoznawania obrazów bardzo ułatwiają prowadzenie wszelkiego monitoringu czy inwentaryzacji przyrodniczej. Ale kształcenie specjalistów trwa bardzo długo. W pogoni za punktami, awansem i listami filadelfijskimi na uczelniach ubywa systematyków, czyli specjalistów od poszczególnych grup grzybów, roślin i zwierząt. Bo się nie opłaca w szybkiej karierze korporacyjnej... zajmować jakąś staromodną taksonomią, systematyka czy faunistyką... Mody bywają przemijające, róbmy więc swoje.

Spędzając wiele godzin, dni i tygodni na żmudnych pracach terenowych nie jednemu biologowi marzą się krasnoludki…. Dałoby się parę okruszków chleba, kubeczek mleka a krasnoludki wykonałyby czarną robotę, nierzadko wśród pokrzyw, kleszczy, komarów i ślepaków. Jeśli nie krasnoludki z baśniowego świata fantazji i etnografii to może chociaż automatyzacja? Mieć jakiś przyrząd, taki jakich teraz wiele, przyjechać nad rzekę czy jezioro, wetknąć sondę do wody, chwilę zaczekać, a tu cudowny automacik-przyrządzik zawarczy, zapiszczy, pomruga światełkami-diodami i wydrukuje – niczym przenośna kasa fiskalna – listę gatunków chruścików, żyjących w danym miejscu. Albo dowolnej innej grupy owadów, glonów czy grzybów. Jakże proste i wygodne byłyby badania inwentaryzacyjne i monitoringowe. Przyrządzik wydaje się ciągle równie nierealny co krasnoludki. Na wspomnianej konferencji ktoś powiedział mi, że w Holandii czy Niemczech już tak badają obecność płazów w zbiorniku wodnym – pobierają próbkę wody i analizują fragmenty DNA – potrafią rozpoznać konkretne gatunki płazów. Brzmi obiecująco… ale trzeba najpierw takie markery opracować i raczej będą to kosztowne analizy. Płazów jest mało, chruścików więcej.

Z takimi marzeniami wróciłem do domu, wrzuciłem fotografię spotkanej rośliny na portal społecznościowy i w ciągu kilkudziesięciu minut otrzymałem nazwę gatunkowa. Nie ma co prawda krasnoludków, ale jest wielu współpracujących miłośników polskiej przyrody z dużą wiedzą praktyczną. Niemożliwe staje się możliwe, i to bez krasnoludków.. Wzajemna pomoc i konsultacje oraz aparat fotograficzny jako prosty przyrząd pomiarowy, umożliwiają powszechność monitoringu i obserwacje w wielu punktach kraju. Wolontariat naukowy daje to, czego zawodowa nauka nie jest w stanie zrobić, nawet przy dużych funduszach. W tym „amatorskim” ruchu naukowym widzę ducha prawdziwej nauki dla wiedzy nie dla kariery czy pieniędzy, bez syndromu korporacyjnego wyścigu szczurów. Znając nazwę gatunkową, mogłem dalej szukać sam, w źródłach papierowych podręcznej biblioteczki i coraz obszerniejszych (ale zabałaganionych) źródłach internetowych.

Ciemiężyk białokwiatowy (Vincetoxicum hirundinaria Medik., dawna nazwa, synonim: Cynanchum vincetoxicum R. Br.), bylina (czyli roślina zielna, wieloletnia ale nie drzewo ani krzew) żyjąca dłużej niż dwa lata i zwykle wielokrotnie w tym czasie wydająca nasiona. Należy do rodziny toinowatych (Apocynaceae) podrodziny Asclepioideae, dawniej jako rodzina tojeściowate (Asclepiadaceae). W tych zmieniających się urzędowych nazwach zawarta jest historia. Tak jak w dawnych nazwach miejscowości. A warto je znać, aby umieć interpretować starsze dokumenty. Bo na przykład, jeśli szukamy informacji o Olsztynie i znajdziemy w dokumentach Allenstein to będziemy wiedzieli, czego to dotyczy.

Ciemieżyk jest hemikryptofitem. Siedliskiem życia (czyli miejscem, gdzie można ciemiężyka spotkać w naturze) są widne lasy, głównie dębowe i sosnowe, zarośla, skraje lasów, zbocza, murawy. Jest to roślina o specyficznej budowie kwiatów (tzw. kwiaty paściowe), które, dzięki specjalnym uczepkom, znajdującym się pomiędzy pylnikami, przytrzymują owada (na zewnątrz kwiatu) i niejako zmuszają go do zabrania pyłku. Owe uczepki unieruchamiają owada na zasadzie zatrzasku. Owad, próbując się uwolnić, wyrywa pyłkowiny (ziarna pyłku zlepione w całość za pomocą substancji zwanej wisciną lub kitem pyłkowym) i przenosi na inny kwiat. Barwne kwiaty są niczym kolorowo wystrojone kobiety, zwabiające i kuszące. Owady przylatują za nektarem, a nieświadomie przenoszą pyłek i uczestniczą w mimowolnej prokreacji. Nie swojej lecz kwiatów.

Uczepki to taki doskonalszy wytwór ewolucji, nachalniej przymuszające owady do uczestnictwa w seksualności roślin. Nie ma nic za darmo, siorbiesz nektar to pomagaj... Nie wszystko jest jeszcze w internecie i w Wikipedii oraz nawet najobszerniejsze encyklopedie i bazy danych nie zastąpią naszego myślenia i konieczności kojarzenia faktów oraz wyciągania wniosków. W botanice i zoologii jest jeszcze sporo języka łacińskiego, dawnego urzędowego języka naukowego i uniwersalnego. Zachował się nie tylko w nazwach gatunków ale i w określeniach medycznych czy farmaceutycznych.

Kolorowe, pachnące i słodkie nektarem kwiat powstały w koewolucji z owadami. Wzajemne dostrajanie się tych dwóch elementów. Przy wiatropylności kwiaty męskie i żeńskie mogą być od siebie oddalone na jednej roślinie jednopiennej. Ale gdy żywiący się pyłkiem owad oblatuje kwiatostany męskie i przy okazji dotyka znajdujących się blisko kwiatostanów żeńskich, to przenosi pyłek nawet i w czasie bezwietrznej pogody (czytaj o wiatropylnej leszczynie). Tak mogła być uruchomiona ewolucyjna optymalizacja i ciągłe zbliżanie się na jednej roślinie kwiatostanów żeńskich i męskich aż powstał kwiat jaki znamy: ze słupkiem i pręcikami tuż obok, z wabiącym nektarem i widocznymi z daleka "sygnalnymi" barwnymi płatkami (lub innymi, kolorowymi liśćmi). Nie za dużo nektaru w jednym kwiecie, by się owadzi przenosiciel nie najadł i poleciał do kolejnego, i kolejnego, przy okazji roznosząc pyłek. A najlepiej, żeby dany owad oblatywał tylko kwiaty jednego gatunku. Bo co z tego jak poleci na kwiat, ale zupełnie innego gatunku rośliny? Stąd i specjalizacja, niektóre kwiaty mają głęboko schowany nektar na dnie kwiatowy i tylko niektóre owady mające długi języczek (lub tak jak u motyli ssawkę-trąbkę) mogą sięgnąć. W tym kontekście uczepki możemy rozpatrywać jako jeszcze jeden ewolucyjny wynalazek, ułatwiający roślinie zapylenie krzyżowe.

Ciemiężyk białokwiatowy używany był w dawnej medycynie, sam medykament nazywany był „korzeniem św. Wawrzyńca” czyli w języku farmaceutycznym Rhiz. Vincetoxici seu Rad. Hirundinariae. Podobno jeszcze i obecnie używany jest w weterynarii i homeopatii. Właściwości lecznicze wynikają z obecności glikozydów o nazwie wincetoksyna lub asklepiadyna. Ciemiężyk zawiera także olejek lotny, żywice, śluzy, cukry, kauczuk i trójterpeny. Warto podkreślić że jest rośliną trującą. Truciznę od lekarstwa różni tylko ilość i czasem sposób podania.

Ciemiężyk białokwiatowy jest rośliną pospolitą i stosunkowo często spotykaną na niżu i w niższych partiach terenów górskich. Występuje w Europie Południowej, Środkowej i Wschodniej, w Afryce Północnej, w Turcji i na Kaukazie. Dawniej ciemiężyk uprawiany był w ogrodach (od połowy XVI w.), zapewne jako podręczna apteczka. Obecnie spotkać można w parkach i ogrodach zielarskich. Surowcem zielarskim są kłącza i korzenie. Najpopularniejszą postacią leku jest odwar z kłącza, który przyrządza się z jednej łyżeczki do herbaty rozdrobnionego suszu, zalanego jedną szklanką wody i gotowanego pod przykryciem przez około 3-5 minut od momentu wrzenia wody. Odwar następnie należy przecedzić i pić w razie potrzeby 2-3 razy dziennie po 1 /4 szklanki. Działa napotne, moczopędne, przeczyszczająco i ogólnie tonizująco. Ciemiężyk jest rośliną o silnie trującym działaniu, dlatego nie wolno leczyć się nim bez zgody lekarza.

Do wiedzy przyrodniczej i medycznej ludzkość dochodziła przez setki lat eksperymentowania. Były to udane i nieudane próby. Uczmy się więc na błędach innych. Gromadzenie wiedzy umożliwia nam rozwój cywilizacji. Kultura kumulatywna to zdobywanie (pozyskiwanie) informacji od innych i przez własne obserwacje przyrody, gromadzenie i upowszechnianie tych informacji. W tym wspaniałym dziele uczestniczyć mogą nie tylko „zawodowi” naukowcy ale niemalże każdy. Nowoczesna technologia w postaci internetu i aparatów cyfrowych powoduje, że w monitoringu przyrodniczym nie musimy jałowo marzyć o krasnoludkach. Odwiedzasz tego bloga niczym owad, czymś zwabiony. Może niektóre myśli uczepią się jak uczepki i przeniesiesz nieświadomie gdzie indziej? Tam, gdzie zakiełkuje nowa-stara myśl. Prokreacja wiedzy. Tak samo jak przy czytaniu książek. A może pomoże Ci odnaleźć w sobie bogactwo myśli i wrażeń...


Poza źródłami internetowymi w pisanie niniejszego tekstu wykorzystałem także: Marian Nowiński „Dzieje upraw i roślin leczniczych”, wyd. II. PWRiL, Warszawa 1983

22.03.2019

Edukacja to okno na świat. A jaka ona jest obecnie w Polsce?


Może zabrzmi to paradoksalnie, ale kryzys jest dobrą okazją do pogłębionych i zasadniczych dyskusji. A nasza edukacja jest niewątpliwe w dużej zapaści. Zbliżający się strajk nauczycieli jest tylko jednym z sygnałów (np. ucieczka nauczycieli z zawodu jest mniej widoczna, przynajmniej w mediach). I kwestia finansowa - o czym głośno mówią sami nauczyciele - wcale nie jest najważniejsza. W czasie takich dyskusji z nauczycielami pod wyżej umieszczonym zdjęciem pojawił się taki oto komentarz, który dla mnie stał się inspiracją do niniejszej wypowiedzi:

"Edukacja to okno - na świat, na przyszłość... I metaforycznie, niekoniecznie realistycznie, nasza oświata taka jest, niestety.... Zużyta, zmurszała, z lekka oblazła z farby, no i last not least -  zamknięta (a sytuację paradoksalnie ratuje wybita szyba)."

Zdjęcie pochodzi z małego miasteczka. Jakiś stary dom, stojący gdzieś na uboczu. Stracił swoją funkcjonalność i jest już niezamieszkały. Widać upływ czasu, zaniedbanie i wybitą szybę. Tak, zamieszczone zdjęcie dobrze ilustruje obecną polską szkołę, dodatkowo zdewastowaną przez ostatnie "reformy" pani minister Zalewskiej i rządzącej ekipy. Zmiany wprowadzane zostały apodyktycznie bez dyskusji, szybko i bez przygotowania i w oderwaniu od obecnych problemów cywilizacyjnych. Z odwołaniem do niegdysiejszych sentymentów...

Kryzys można wykorzystać do czegoś dobrego. Skoro już jest. Może to ostatni dzwonek by szeroko przedyskutować problemy i perspektywy polskiej edukacji na każdym poziomie. W ostatnich dziesięcioleciach świat wokół nas (w tym społeczeństwa) ogromnie się zmienił. Po pierwsze ze względu na zachodzącą intensywnie trzecią rewolucję technologiczną. Szkoły na całym świecie właśnie między innymi z tego powodu się zmieniają. A najlepszym przykładem niech będzie Finlandia. Zmieniają się potrzeby i zmieniają się sposoby komunikacji międzyludzkiej. Zmieniają się zawody, zmieniają niezbędne kompetencje. Pojawiają się zupełnie nowe egzystencjalne pytania i nowe zagrożenia (wyzwania), np. te związane z globalnym ociepleniem klimatu. I w tym wszystkim musimy wymyślić nowy model i nowe środowisko edukacyjne. To nie pierwszy raz i nie pierwsza rewolucja technologiczna w dziejach ludzkości. Nam jednak przypadło żyć w "ciekawych czasach".

Dobre i pozytywne zmiany w edukacji nawet w Polsce były i są widoczne. Ale to takie wyspy dobrych praktyk i odpowiedzialnego poszukiwania, eksperymentowania. Są więc doświadczenia, na których można budować i rozwijać polską edukację. Potrzeba tylko sensownego finansowania i ponadpartyjnej dyskusji oraz konsensusu. Na razie mamy wojny plemienne, i emocjonalny mur, od którego odbijają się merytoryczne argumenty. W tej plemienne wojnie liczy się solidarność i identyfikacja z własnym plemieniem... np. czy ten strajk jest za czy przeciw "mojej" (lub "nie mojej") władzy. W tym emocjonalnym gwarze strasznie trudno przebić się faktom. Jak mantra powtarzany jest fałszywy mit, że nauczyciele pracują tylko 18 godzin w tygodniu. Owe 18 godzin to zajęcia przy tablicy a nie godziny pracy. Przeciętny nauczyciel pracuje... 47-49 godzin tygodniowo, oficjalnie 40 h. I to w dużym stopniu na własnym sprzęcie, na własnych materiałach. Anegdotycznie to ujmująć zawód nauczyciela to jedyny, w którym pracownik okrada dom by wynosić do pracy... Ale to oczywiście inna historia, i na razie pomińmy prostowanie takich mitów.

Filozofowie i pedagodzy tworzą nowe teorie, nowe modele uczenia się, lepiej poznajemy działanie mózgu i funkcjonowanie społeczeństw w globalnym świecie. Nowe technologie zmieniają nasze życie. To tak, jakby przestawiać rolnictwo, bo obecnie uprawiane pola zalała woda... i  z ziemniaków lepiej przestawić się na uprawę ryżu. Trzeba zmienić nie tylko narzędzia i maszyny ale cały system rolniczy. A rolnicy muszą się nauczyć zupełnie nowych umiejętności. I to bardzo szybko, w ciągu zaledwie kilku lat.

W czasie przekształceń uczelni wyższych i powstania wielu nowych uniwersytetów (proces sam w sobie jak najbardziej korzystny i sensowny) niechcący zapomnieliśmy o kształceniu nauczycieli. Chyba właśnie dlatego, że w ogólnonarodowej debaty zniknęła kwestia edukacji. Powstają zupełnie nowe formy, w postaci centrów nauki, zajęć dla uczniów i dorosłych na uczelniach wyższych, projektów takich jak Uniwersytet Dzieci i wiele innych. Tworzą się niejako wyspy dobrych praktyk ale nie są spojone wspólną myślą, całościową dyskusją i głośnym werbalizowaniem celów. Edukacja jest najwartościowszą inwestycją w wieku XXI, wieku gospodarki opartej na wiedzy i nowych technologiach. Czy chcemy być zasobem taniej i niewykwalifikowanej siły roboczej w Europie? Już na starcie rezygnujemy z gospodarki kreatywnej, innowacyjnej, opartej na wiedzy?

Z zupełnie niezrozumiałych względów (mam na myśli argumenty merytoryczne) zlikwidowane zostały gimnazja, mimo niekwestionowanych sukcesów, wyniki testów PISA, spadku agresji i przemocy (czytaj więcej na ten temat). Likwidacji uległy klasy dwujęzyczne, znacznie zaniedbana edukacja uczniów niepełnosprawnych, zapomniane sprzętowo zostały pracownie przedmiotów (zapomniano je wyposażyć). A przecież to myślenie naukowe i przyrodnicze jest podstawa współczesnej, nowoczesnej gospodarki! Owszem, zmiany edukacji w ostatnich 30 latach odbywały się za wolno i bez wystarczającego wsparcia finansowego i przemyślenia systemowego, ale "deforma" (reforma, która zdeformowała) zatrzymała i cofnęła w rozwoju i tak nienadążającą edukację. Jesteśmy na prawdę w trudnej, cywilizacyjnie sytuacji. Szkoda, że społeczeństwo jako całość tego nie dostrzega...

Zamiast wsparcia nauczyciele i szkoły borykają się z ogromnym brakiem zaufania. Potrzebna jest nam ponadpartyjna i szeroka dyskusja o edukacji. Nie jako wolna plemienna ale jako dyskusja o przyszłości. O pomyślności naszych dzieci i wnuków.

Ostatnio padła "radosna" propozycja partycypowania przedsiębiorstw i samorządów w płacach dla nauczycieli. Cicha prywatyzacja? Od dawna, to np. wydawnictwa "kręcą" szkołami (wciskając zestawy w części niepotrzebnych pozycji), a nie odwrotnie. Porzucona i pozostawiona edukacja przez państwo? To może i rodzice niech płacą część pensji nauczycieli? Przecież i tak opłacają korepetycje! Przecież szkoła nowoczesnego państwa powinna zapewnić edukację wszystkim niezależnie od dochodów i miejsca zamieszkania, w tym dzieciom z różnymi deficytami. Korepetycje to przyznanie się do porażki szkoły. I na to godzimy się od lat, jako społeczeństwo. Trzymamy się archaicznego, wschodniego modelu: marnie opłacany urzędnik ma sobie sam "dorobić"... Przecież w małych klasach i ze zwiększoną obsadą pedagogiczną (chyba nas po prostu stać na inwestycję w edukację, zamiast na durne rozdawanie pieniędzy na propagandę partyjną czy kupowanie głosów wyborczych), każde dziecko powinno znaleźć adekwatne wsparcie na każdym etapie. Dziecko z jakimiś brakami zamiast na prywatne korepetycje po prostu objęte zostałoby dodatkową pracą nauczyciela wspierającego. Tylko na to trzeba większych inwestycji w etaty, w wyposażenie szkół i godziwe pensje.

Uczniowie spędzają więcej czasu w szkole niż z rodzicami.... Może więc warto zainwestować we własne dzieci, profesjonalnie i na miarę XXI wieku? Warto?

21.03.2019

O likwidacji gimnazjów, przypomnienie


Przypomnę słowa, które napisałem w listopadzie 2015 roku, wtedy gdy pojawił się pomysł likwidowania gimnazjów. Został zrealizowany, wbrew opinii środowiska edukacyjnego. Sądzę, że spora część nauczycielskiego zdenerwowania, zmęczenia i irytacji wynika także z tej ministerialnej zmiany w edukacji, potocznie zwanej "deformą". Kulminacja złych efektów tej deformy jeszcze przed nami, jesienią, gdy spotkają się w przepełnionych klasach dwa roczniki... Otwarta dyskusja pozwala na lepsze i pełniejsze zorientowanie się w sytuacji. Autorytarne narzucanie rozwiązań bez dyskusji najczęściej kończy się katastrofą. Zapowiadane strajki w szkołach są tylko jednym z elementów tej edukacyjnej katastrofy. Trzy razy pomyśl, zanim raz coś zrobisz. Tego zabrakło. Czy wyciągniemy jakieś konstruktywne wnioski?

Nagła zapowiedź (2015 r.)  nowej ekipy rządzącej zlikwidowania gimnazjów (potem nazwaną wygaszaniem, ale już od września 2016 roku) wywołała duże zaniepokojenie i dyskusję społeczną. Nie ma jednak tego złego, co na dobre by nie można obrócić (taką wtedy miałem nadzieję). Edukacja w ogólnonarodowych dyskusjach od wielu lat jest marginalizowana, uważana za sprawę mało ważną (w porównaniu do emerytur, autostrad, górników itd.). A potrzebna jest nam szeroka i dogłębna dyskusja: czego chcemy od szkoły i edukacji. Świat się bardzo zmienił i zmienić trzeba całe środowisko edukacyjne. W gospodarce opartej na wiedzy edukacja jest kluczową inwestycją.

Odnoszę wrażenie, że gimnazja są kozłem ofiarnym narodowej niechęci do szkoły jako takiej (czasem szkoły sprzed 20-40 lat, zapamiętanej i teraz wydobywanej ze wspomnień). Likwidacja gimnazjów to takie rytualne palenie czarownic, które poza odreagowaniem i zemstą nic dobrego nie przynosi. Szkody społeczne będą wielkie a nie będzie żadnego zysku edukacyjnego. Warto także przypomnieć, że gimnazja nie są pomysłem Platformy Obywatelskiej i odchodzącego rządu, także liderzy PiS (jeszcze w szeregach AWS) głosowali za utworzeniem gimnazjów. Dlatego likwidację gimnazjów spokojnie można wyjąć z zestawu „zemsty” politycznej i społecznego odreagowania. Możemy skupić się na argumentacji merytorycznej a nie na emocjonalnej (niestety nie udało się).

Nagłe zmiany w systemie edukacji nie są dobre z kilku względów. Nauczyciele potrzebują wsparcia i pomocy a nie ciągłego podrzucania zmian (nauczyciele potrzebują spokoju a nie nieustannego chaosu). Postulat likwidacji gimnazjów nie wynika z jakichkolwiek przeprowadzonych badań edukacyjnych lecz z indywidualnych opinii, mocno subiektywnych i najczęściej dotyczących przeszłości. Jest wiele niedociągnięć w polskim systemie edukacyjnym, włącznie z gimnazjami, i wiele problemów, którymi trzeba się pilnie zająć. Dyskusja o likwidacji gimnazjów to problem zastępczy, odbierający energię i czas na potrzebne zmiany, z tego względu jest to szkodliwe dla nas wszystkich, Wykorzystamy jednak okazję zwiększonego zainteresowania i umieśćmy problemy kształcenia w głównym nurcie debaty publicznej.

Za sukcesy edukacyjne nastolatków, mierzone międzynarodowymi raportami PISA, odpowiedzialne jest także kształcenie ogólne, w tym realizowane w gimnazjach. Oczywiście, edukacja to problem złożony i wieloczynnikowy. Byłoby uproszczeniem cały sukces przypisywać gimnazjom, niemniej dotychczasowe dane wskazują, że to był dobry pomysł i warto go ulepszać a nie likwidować. Jak podaje raport, znacznie zmniejszył się odsetek uczniów mających bardzo niski poziom umiejętności, czyli zagrożonych wykluczeniem społecznym, a wzrosła grupa uczniów o najlepszych wynikach. (czytaj więcej)

Zasadnicza zmiana systemu - czy warto?

Nie da się zrobić likwidacji gimnazjów w ciągu roku czy nawet trzech lat (obecna władza to zrobiła i widać duży chaos oraz wyraźne zmęczenie środowiska - duże pieniądze wyrzucono w błoto). To znacznie bardziej złożony problem niż się wydaje. Reformy trwają wiele lat i nie wynika to z lenistwa. „Wygaszanie” gimnazjów - to nie jest tak, że klasa siódma zostanie w podstawówce a nie będzie po prostu pierwszej klasy gimnazjów. Bo brakuje programów nauczania, podręczników, niedostosowana jest baza lokalowa itd. Zmiany będą kosztowne finansowo i społecznie (np. wybudowanie i dostosowanych budynków, przekwalifikowanie nauczycieli itd.). Wraz z likwidacją gimnazjów zmieniamy system edukacji (a więc i programy nauczania) z 3 + 3 (to szkoła podstawowa) + 3 (gimnazjum) + 3 (liceum) na 3+5 (szkoła podstawowa) + 4 (liceum). A więc zmienić trzeba program zarówno w szkole podstawowej jak i liceum. Czy warto?

Żeby się zmiana udała, trzeba przekonać nauczycieli by rozumieli sens tych zmian. Dotychczasowe reformy, nie tylko w edukacji, zawierały zbyt mało elementu przekonywania co do sensu i istoty zmian. Teraz w ogóle tego elementu nie ma (zamiast postępu mamy znaczny regres). Zrodzi to tylko chaos, niepokoje i silne protesty. Co zresztą już widać, a będzie tylko gorzej. Może więc likwidować gimnazja tylko znacznie wolniej i z większym przygotowaniem? Najpierw przygotować koncepcję edukacyjną, potem programy (podstawę pogramową) i dopiero za kilka lat wprowadzać zmiany? I tu również rodzi się pytanie po co? Jaki byłby sens edukacyjny?

Gimnazja demoralizują czy raczej wiek jest niebezpieczny?

W dyskusji najczęściej podnoszony jest argument, że tam w tych gimnazjach to sama patologia, przemoc, chuligaństwo itd. Badania raczej tego nie potwierdzają. Gimnazja można zlikwidować, ale wieku nastoletniego nie da się „zlikwidować”. Zatem problemy wychowawcze będą i tak. Warto podkreślić, że okres nastoletniego buntu jest czymś naturalnym biologicznie, fizjologicznie i społecznie. Ten bunt dał nam sukces ewolucyjny w przeszłości (polecam zapoznać się z wykładem, dotyczącym neurodydaktyki, i jeszcze tym - trochę dłuższy).

Rolą dorosłych i szkoły jest pomóc w dobrym skanalizowaniu tego okresu buntu (uwarunkowanego fizjologicznie a nie dobrym czy złym wychowaniem) oraz uchronić przed niebezpiecznymi działaniami. Adolescencja to okres nastoletniego dorastania między dzieciństwem a dorosłością. Czas trwania adolescencji, "trudnego okresu nastoletniego", zależy również od płci i indywidualnych cech jednostki, a także od warunków środowiskowych. Z grubsza przypada na okres gimnazjum. Dlatego gimnazja trzeba wspierać, także większą liczbą godzin dla pedagogów i psychologów. W okresie tym pojawia się lub uaktywnia popęd płciowy oraz szereg nowych zainteresowań społecznych. Jest to okres odkrywania własnych potencjałów i kształtowania własnego systemu wartości, negowania autorytetów itd. Ze względu na rozwój mózgu większa jest skłonność u nastolatków do działań ryzykownych i niebezpiecznych. Pojawia się w tym okresie wiele zaburzeń emocjonalnych, np.: wybuchowość, wahania nastroju, niekiedy myśli samobójcze, częste są zachowanie agresywne. Gimnazjum można zlikwidować ale wieku nastoletniego z jego rozwojowymi problemami się nie zlikwiduje. Jeśli zostawimy gimnazjalistów w szkole podstawowej, to wcale nie będą grzeczniejsi i nie wezmą przykładu z młodszych dzieci. Wręcz odwrotnie, to starsi są autorytetem (Teraz możemy już to naocznie zobaczyć).

Poprzez likwidację gimnazjów nie zlikwidujemy problemów adolescencji a zwiększymy problemy wychowawcze w grupie młodszej. Gimnazjaliści w podstawówce irytować będą się obecnością „dzieci” – bo sami chcą podkreślać swoją „dorosłość”, będę dodatkowo fizycznie niebezpieczni dla najmłodszych (już choćby za sprawą różnicy w wielkości ciała). Właśnie dlatego utworzono gimnazja, aby zapobiec przemocy w szkole i uchronić najmniejszych. Po co psuć to co jest dobre? Lepiej optymalizować i wspierać dobre rozwiązania. Młodsze dzieci mają zupełnie inne problemy wychowawcze. Dzięki oddzieleniu młodszych dzieci i nastoletnich gimnazjalistów w osobnych budynkach i osobnych szkołach, uwaga nauczycieli i wychowawców może skupić się na konkretnych grupach wiekowych. Każdy wiek zyskuje osobną uwagę pedagogiczną i można dostosowywać metody (czytaj więcej). Jeśli jesteśmy niezadowoleni z rezultatów, to wspierajmy edukację a nie likwidujmy szkół!

Likwidując gimnazja nie zlikwidujemy np. nadmiaru testów i nauczania pod testy (szkolny wyścig szczurów), nie zlikwidujemy nadmiaru papierologii, którą są obciążeni nauczyciele (marnują energię i czas w papierach zamiast pracować z dziećmi), nie zlikwidujemy rankingu szkół i innych, szkodliwych zjawisk w edukacji. Zajmijmy się dyskusją o tych rzeczywistych problemach polskiej szkoły a nie rytualnym tematem zastępczym! To tyle tytułem dygresji.

Problemy agresji różne są w różnym wieku. Według niedawno publikowanego raportu „Bezpieczeństwo uczniów i klimat społeczny w polskich szkołach” Instytutu Badań Edukacyjnych, problemy agresji i dręczenia w największym stopniu dotyczą klas IV–VI szkoły podstawowej, w mniejszym stopniu gimnazjum (a więc wbrew naszym obiegowym opiniom). Inaczej jest z agresją elektroniczną, w której przodują uczniowie starsi, w tym gimnazjaliści.

Mobilność (kompetencje zespołowe)

Utworzenie gimnazjów zwiększyło szanse na mobilność młodzieży (ale te szanse trzeba wykorzystywać a nie marnować). Kompetencje pracy w zespołach są ważne we współczesnym świecie. Bo w życiu dorosłym często będziemy zmieniali środowiska zawodowe i społeczne, w których się obracamy. Indywidualne zmienianie szkoły trochę stygmatyzuje przenoszącego się ucznia. Przy zmianie szkoły, z podstawówki na gimnazjum i z gimnazjum na liceum, cała klasa tworzy się od nowa. Można od nowa ułożyć swoje relacje na równych prawach, z „grubą kreską” odcinająca przeszłość (sukcesami można się chwalić, porażek raczej nie będziemy przypominali). Uczeń może pozbyć się nieprzyjemnych łatek i złych opinii, może zacząć od nowa. Ponadto gimnazja dają szansę młodzieży z małych środowisk.

Osiem lat w jednej szkole? Bo nauczyciele znają? Kluczem są małe szkoły, gdzie nauczyciele rzeczywiście znają wszystkich uczniów, w przeciwieństwie do wielkich „fabrycznych” molochów. Ale dotyczy to zarówno szkoły podstawowej jak i gimnazjum. Winny jest system, preferujący ekonomię a nie efektywność edukacyjną. Likwidując gimnazja wcale nie likwidujemy mody na duże, „ekonomiczne” szkoły.

Postulat likwidacji gimnazjów jest koncepcją postępu przez regres, czyli coś logicznie i merytorycznie bezsensownego. Jednym z powodów utworzenia gimnazjów w polskim systemie edukacyjnym było zwiększenie szansy dla młodzieży ze wsi i małych miast na dobre wykształcenie. Drugim ważnym powodem było oddzielenie dzieci młodszych i starszych nastolatków, ze względów wychowawczych i ze względu na bezpieczeństwo (czytaj więcej). Teraz mamy to wszystko zaprzepaścić, „bo tak”? Edukacja jest zbyt ważna by pozwolić sobie na tak wielką niefrasobliwość.

Sytuację we współczesnej szkole porównać można do marszu z kamieniem w bucie. Uwiera i boli, czujemy dyskomfort, i że coś jest nie tak. Najmądrzej byłoby przystanąć, zdjąć but i wytrzasnąć kamień. Proponowaną likwidację gimnazjów można porównać do … rozwiązania problemu przez wyrzucenie butów. Może i przez chwilę będzie lżej i nic nie będzie uwierało. Ale daleko boso się nie zawędruje – nogi niebawem będą jeszcze bardzie pokaleczone. Likwidacja gimnazjów to jak leczenie edukacji przez wkładanie Rozalki* do pieca na trzy zdrowaśki. Działanie oparte na zabobonach a nie rzetelnej analizie (wyjaśnienie niżej).

Edukacja jest niezwykle ważna dla kultury (tożsamości) i dla gospodarki. W gospodarce opartej na wiedzy to wykształcenie i wiedza decydują o sukcesie całych społeczeństw. Wystarczy przypomnieć jakie fortuny wyrosły niemalże „z niczego”, np. Microsoft, Facebook czy na olsztyńskim podwórku sukces firmy produkującej drukarki 3 D. Nie bez przyczyny mówimy coraz częściej o dziejącej się na naszych oczach trzeciej rewolucji technologicznej, najbardziej widocznej w technologiach informatycznych i rozproszonej energii ze źródeł odnawialnych. Ale przebudowie podlega całe społeczeństwo.

Pierwsza rewolucja technologiczna zaszła w neolicie, wraz z powstaniem i rozwojem rolnictwa. Jednym z efektów było powstanie społeczeństw feudalnych z uniwersytetami i przykościelnymi szkołami (w Europie). Rewolucja przemysłowa stworzyła szkoły XIX i XX wieku takie, jakie znamy (system klasowo-lekcyjny, jednakowy program dla wszystkich, dzwonki, papierowe podręczniki itd.). Ich „filozofia” (struktura i funkcjonowanie) dobrze pasowała do państw narodowych i dużych fabryk. Obecnie jesteśmy w trakcie III rewolucji technologicznej i wiele się zmienia. Trzeba zrozumieć ten proces i dostosować szkołę do zmieniających się potrzeb i możliwości XXI wieku. Powoli się to właśnie dzieje. Szkoły się zmieniają. Jednym z przykładów jest chociażby nowa szkoła w USA,: „Takie pojęcia jak klasa lekcyjna całkiem tracą na znaczeniu. W nowej szkole (…) dominują otwarte przestrzenie. Podzielona jest na sześć oddzielonych od siebie części, które łączą się z centralną Community Commons. To duży open-space, który jest czymś pomiędzy kawiarnią, amfiteatrem, a przestrzenią socjalną. Klasyczne ściany zostały wyeliminowane, zastąpiły je szklane przepierzenia, a meble są łatwe do rekonfiguracji.” Dla wielu brzmi niezrozumiale i dziwnie.

Także i w Polsce dostrzegamy zmiany, jakie wniosły w edukacji technologie informacyjno-komunikacyjne. W nawiązaniu do zmian technologicznych postuluje się szereg możliwych już dziś rozwiązań „Zwiększenie mobilności i dostępności technologii ułatwia także dostęp do treści edukacyjnych i narzędzi komunikacji i współpracy w czasie rzeczywistym. Projektując nową przestrzeń fizyczną szkoły lub modernizując tą istniejącą powinniśmy spodziewać się, że będzie w niej równocześnie dochodziło do spektakularnych przedsięwzięć i prac osób uczących się także w wymiarze wirtualnym”. (czytaj cały tekst)

Wobec nowych technologii, wszyscy jesteśmy bezradni jak dzieci i wszyscy musimy się uczyć. Nie tak jak kiedyś, gdzie starsi (nauczyciele) wszystko wiedzieli i uczyli młodszych (dzieci). Teraz wszystkie pokolenia uczą się jednocześnie. A często to młodsi, owo pokolenie cyfrowych tubylców, może uczyć starszych korzystania z nowych technologii. Bo ucząc się szybciej i są odważniejsi.

Kilka lat temu, jadąc w pociągu myślałem, że fajnie byłoby połączyć laptop z telefonem komórkowym, by korzystać z Internetu w podróży. Teraz mobilny Internet jest już codziennością. Moja żona marzyła, żeby rozmawiając przez telefon widzieć rozmówcę tak, jak w telewizorze. I to też jest już codziennością. Do tych wszystkich zmian edukacja musi się dostosować. I gdzieś "na uboczu" trwają różnorodne eksperymenty pedagogiczne. Likwidacja gimnazjów to dyskusja zupełnie archaiczna i nie rozwiązująca żadnych problemów edukacyjnych. Jest jak przestawianie wazoników w starej szafie – absorbuje lecz niczego nie zmienia.

To zachodzące procesy cywilizacyjne wymuszają na nas potrzebę wymyślania nowych rozwiązań w edukacji (przestrzeni edukacyjnej). Jeśli chcemy, jako kraj i naród utrzymać się w czołówce cywilizacyjnej, to musimy wprowadzać zmiany w całym systemie edukacyjnym, którego szkoła jest elementem. Nie zmiany dla zmian (aby coś było inaczej), ale zmiany dostosowane do potrzeb i wyzwań XXI wieku są nam potrzebne.

W tle dyskusji o likwidacji/pozostawieniu gimnazjów zachodzą ważne zmiany w systemie edukacji. Procesy zachodzą od wielu lat, ale nie do końca są dostrzeżone i włączone do poważnej debaty. Przykładem jest chociażby edukacja nieformalna i pozaformalna (wspierające także edukację szkolną!), realizowana na różnego tylu piknikach naukowych czy w centrach nauki. Centrum Nauki Kopernik w Warszawie nawet rozpoczęło badania procesu dydaktycznego, w którym uczestniczą (dydaktyka edukacji pozafromalnej). Nowe formy są podane uporządkowanej refleksji naukowej. Wszystko da się zmierzyć, policzyć, zweryfikować. Nawet efektywność edukacji pozaformalnej.

W dyskusjach na temat likwidacji gimnazjów, które przeglądam i w których uczestniczę (to było w 2015 roku), znamienny jest jeden fakt: brak jakiegokolwiek obiektywnego uzasadnienia, żadnych badań, dotyczących „szkodliwości” gimnazjów czy pozytywnych efektów wprowadzenia ośmioletnich szkół podstawowych. Być może jakieś badania istnieją, ale nikt z moich adwersarzy na nie się nie powołuje. Jedynie osobiste wrażenie i jednostkowe obserwacje a przede wszystkim emocje. Po drugiej stronie, za utrzymaniem gimnazjów, mamy testy PISA, wskazujące na wzrost kompetencji i wiedzy 15-latków na tle innych nastolatków z całego świata. Czyli tak ważna i gruntowna decyzja opierać ma się na emocjach? Niczym edukacyjny zabobon, „bo szwagier widział”. Gimnazja jawią się jako kozioł ofiarny niezadowolenia z edukacji ( czytaj więcej . Uwiera nas kamyk w bucie i jako remedium proponuje się wyrzucić buty…

Likwidacja gimnazjów to temat zastępczy i szkodliwy, powstały na fali politycznego i wyborczego populizmu. Jest bez żadnego planu i pomysłu: zlikwidować a potem się coś wymyśli i dorobi jakąś teorię lub uzasadnienie. Na naszych oczach dokonywać się będzie swoisty rozbiór: na fali populizmu część nauczycieli z liceów popiera likwidację gimnazjów bo liczy, że będzie o jedną klasę więcej, co w dobie niżu demokratycznego może zwiększyć poczucie bezpieczeństwa zatrudnienia. Podobnie myślą niektórzy nauczyciele z podstawówek: zdobędą nowych uczniów. Partykularne interesy zamiast poważnej debaty o systemie edukacji.

Wygaszanie gimnazjów to marnowanie sił i środków, męczenie nauczycieli nieustannymi reformami i zmianami programów. Gdy trzeba tych sił i zapału do głębokich, ewolucyjnych zmian w przestrzeni edukacyjnej. Zmarnowane będzie 16 lat inwestycji w infrastrukturę, budowania i poprawiania (udoskonalania) programów oraz podręczników nie tylko w gimnazjach ale i szkołach podstawowych i ponadgimnazjalnych. Likwidacja gimnazjów to konieczność opracowania nowych podstaw programowych dla szkół podstawowych i liceów a także szkół zawodowych. Bo edukacja jest całościowym systemem, powiązanych ze sobą elementów.Tych programów jeszcze nie ma i nie ma wizji jakie miałyby być. A wygaszanie gimnazjów ma się rozpocząć od przyszłego roku szkolnego, czyli za kilka miesięcy (pisane było w 2015 r)...

Nauczyciele przez wiele lat dokształcali się, nierzadko za własne pieniądze kończyli studia uzupełniające i podyplomowe. Teraz ten czas i pieniądze będą zmarnowane. Po 16 latach (co prawna nie najlepiej i nie najsprawniej wdrażanej reformy gimnazjalnej, ale z obiektywnie mierzalnymi sukcesami – PISA) jest potrzebnych jeszcze wiele poprawek, korekt, uzupełnień. Zamiast doskonalenia proponuje się zburzenie całego systemu i budowanie od nowa. I to bez jakichkolwiek obiektywnych badań, przygotowań i pedagogicznych argumentów dobrze uzasadnionych. Jedynie opierając się na indywidualnym wrażeniu i intuicji oraz wyborczy populizm.

Szkoły są permanentnie niedofinansowane. To widać w większości szkół: bieda przykryta rysunkami dzieci i dyplomami w kolorowych ramkach. Gdy to wszystko zdjąć, to na gołych ścianach uwidacznia się mizeria wyposażenia i stanu technicznego budynków. Wiele lokali wyborczych mieściło się w szkołach – mogliśmy to oglądać. Wystarczy zajrzeć do szkolnych pracowni, jak są wyposażone (a raczej nie są) pracownie biologiczne, geograficzne, chemiczne, fizyczne. Same komputery nie zastąpią wszystkiego. Przypudrowany brak sensownych i koniecznych inwestycji (nieliczne wyjątki potwierdzają regułę). A to wszystko w kontraście do „wypasionych”: urzędów z marmurami i złotymi klamkami. W edukacji oszczędzamy na nauczycielach i wyposażeniu szkół. Pod pozorem oszczędności gminy likwidują małe szkoły (chyba, że przejmą je stowarzyszenia), które są w edukacji najbardziej efektywne, także wychowawczo (bo nie ma anonimowości jak w dużych molochach). Szkolne budynki, ze względu na bardzo dużą liczbę dzieci, zużywają się znacznie szybciej niż urzędy wojewódzkie, urzędy miasta czy sądy. Dlatego często muszą być remontowane.

Teraz ze środków UE ma (miał, bo wiadomo już że nie ruszył) ruszyć program doposażenia szkół wszystkich szczebli w sprzęt laboratoryjny i wykorzystywany do przyrodniczych eksperymentów. Pospieszne likwidowanie gimnazjów spowoduje niewykorzystanie wielu środków. A same samorządy jakoś nie kwapią się do solidnych inwestycji w podległe im szkoły… Teraz zmarnujemy pieniądze z programów Unii Europejskiej. Lata oszczędzania i likwidowania małych szkół, zwłaszcza wiejskich, pod pretekstem oszczędności finansowej (w tym likwidowanie etatów), gdy dzieciaki uczą się w licznych klasach, to prymat finansowej efektywności nad wydajnością edukacyjną. Teraz zamiast niezbędnych inwestycji (jeżeli w gimnazjach mamy nastolatków w trudnym wieku to przecież lepiej byłoby zatrudnić więcej pedagogów i psychologów) proponuje się likwidowanie gimnazjów, niczym rytualne odczynianie uroków. Widowisko będzie, ale pozytywnych efektów edukacyjnych już nie.

Nauczyciele prywatnie wspierają szkoły od lat. Wielu przynosi różne materiały, wykorzystywane w codziennej pracy, wielu za własne pieniądze dokarmia zaniedbane dzieci, funduje bilety do kina czy szkolne wycieczki (żeby dzieci przez nonszalancję rodziców nie były wykluczone). Po przyjściu do domu dalej pracują „poza etatem”, wykorzystując internet (uzupełnianie dzienników elektronicznych, korespondencja z rodzicami itd.), ponoszą prywatnie koszty, drukują na własnym sprzęcie i na własnych materiałach pomoce lekcyjne itp. Teraz wysiłek wielu nauczycieli pójdzie w błoto. Trzeba będzie wdrażać nowe programy, dostosowywać dydaktykę do nowych podręczników. Skończy się na zmęczeniu, frustracji i buncie. Stracą dzieci i całe społeczeństwo. I bardziej szkoda ludzkiego zapału niż pieniędzy. Bo pieniądze łatwo znaleźć w budżecie, natomiast zmarnowanego zapału nie da się tak łatwo odzyskać...

I wtedy, w 2015 roku, i teraz jest wiele problemów w polskiej edukacji, zarówno w szkołach jak i edukacji pozaszkolnej (pozaformalnej). Lepiej byłoby dofinansować szkoły niż marnować siły i środki na wygaszanie gimnazjów.

Czy po ponad trzech latach coś się zmieniło? Chyba tylko znacznie wzrosła irytacja nauczycieli.... A edukacja znalazła się w dużo większej zapaści.... 

20.03.2019

Spotkanie w szuwarach z jadowitym bagnikiem, zwanym także kłęboszem

(Bagnik nadwodny, kryjący się w szuwarach)
Zanim opowiem o bagniku, co się kryje w szuwarach, najpierw napiszę o Ludziach w Szuwarach. Olsztyn, jako miasto z wieloma jeziorami, nazywany bywa szuwarowym miastem. Podobnie mówi się o województwie warmińsko-mazurskim. Po części z drwiną, że to taka prowincja bagienno-szuwarowa, po części w nawiązaniu do przyrody i licznych jezior, rzek, torfowisk. Tak, w szuwary jesteśmy obfici. Ale w szuwarach jest wielu ludzi utalentowanych i twórczych. To tu, na łono przyrody, na prowincję daleko od światowego zgiełku, uciekają ludzie by tworzyć. Nie tylko w czasie urlopu. Tak jak tytułowy bagnik, który czmychnął w szuwary.

Szuwary nie stygmatyzują. Niniejszy wpis ukazuje się  na specjalna okazję. W czasie inauguracji Facebookowej grupy Ludzie w Szuwarach (polecam także stronę W Szuwarach - sztuka i rzemiosło z Warmii i Mazur). Jest to grupa, skupiająca ludzi, którzy kochają tworzyć, szanują przyrodę, cenią ręczną robotę, wolą życie z dala od głównego nurtu, czyli takich, którym szuwary szumią w głowie. Po prostu miejsce w którym można pogadać w dobrym towarzystwie.  A dzisiaj (środa 20 marca 2019 r.) o godz 11.00 rozpoczyna się krótka, wirtualna Gala Szuwarowa czyli  oficjalne otwarcie grupy na Facebooku. Inicjatorka zaprasza wszystkich miłośników szuwarowania na uroczyste otwarcie grupy facebookowej "Ludzie w Szuwarach":  "Co powiecie na wspólną kawkę w ogrodzie w środę 20 marca 2019 o godz. 11? Znaczy powitalną transmisję na żywo z Szuwarów (fachowo to się live nazywa - czyli na grupie będzie wejście na żywo i możliwość komentowania) ? Stukniemy się filiżankami chociaż wirtualnie (był plan, żeby stuknąć się kieliszkami szampana, ale wiejska logistyka bardzo utrudnia picie alkoholu w ciągu dnia).  Data wybrana jest przypadkowo, ale tak się składa, że to akurat pierwszy dzień wiosny. (...)  Zapraszamy wszystkich, którzy cenią piękno i ręczną robotę, marzy im się życie bez wiecznej pogoni, szanują przyrodę oraz generalnie czują szuwarowego ducha. Będzie miło, pozytywnie, kreatywnie. I wreszcie nie tylko Magda Z Szuwarów będzie nadawać."

Dla towarzystwa to i ja trochę ponadaję. O tym, co piszczy w szuwarach nadwodnych. Życie w krainie szuwarów oraz praca terenowa naukowca, poza różnymi niewygodami, ma także i ten plus, że zawsze coś ciekawego się spotyka. Pare lat temu, podczas przeszukiwania brzegów rzeki Pasłęki w poszukiwaniu wylinek ważki trzepli zielonej (Ophiogomphus cecilia) natknąłem się na bardzo dużego pająka. Odrobina strachu i radości z niezwykłego spotkania. Wylinki wspomnianej ważki w celach monitoringowych najlepiej szukać (wypatrywać) z wody (od strony wody). Trzeba więc wejść do rzeki i przeszukiwać roślinność wodną i nadwodną, gałęzie, nadbrzeżne drzewa, niezarośnięty brzeg. A że czasem rzeka Pasłęka jest głęboka przy samym brzegu, to brodzi się niemalże po same pachy w wodzie. Świat wtedy wygląda zupełnie inaczej, z zupełniej innej perspektywy. I dlatego dostrzega się zupełnie inne rzeczy niż w czasie spaceru brzegiem, nad wodą. Patrzy się nie z góry, ale od dołu. Wzrok niemalże nad lustrem wody. Widać liczne nory bobrów lub tylko ich wyjścia na lądowe żerowiska. Widać wiele owadów, innych bezkręgowców, roślinność wodną.

W takich właśnie poszukiwaniach ważkowych natknąłem się na bardzo dużego pająka. Tak wielkiego jeszcze nie widziałem. Był większy niż pająki krzyżaki jesienią. Ledwo zdążyłem zrobić zdjęcie, a on czmychnął. Po prostu zniknął, zapadł się jak kamień w wodę. Nie wiem czy zanurzył się pod wodę, czy schował między nadbrzeżnymi turzycami. Był na prawdę szybki. Już wcześniej słyszałem o dużym, nadwodnym pająku, zwanym kłęboszem. Dysponując jedynie zdjęciem i własną pamięcią, postanowiłem poszukać i dowiedzieć się co też widziałem. Teraz jest dużo łatwej niż za czasów mojej młodości. Jest po pierwsze dużo więcej książek z dobrymi ilustracjami. Ale jest przede wszystkim internet. Można poszukać opisów gatunków, poszukać zdjęć lub po prostu wrzucić zdjęcie na odpowiednie forum, nawet w portalach społecznościowych, a ktoś bardziej doświadczony podpowie i pomoże.

Dzięki szybkiej i łatwej komunikacji internetowej nauka nabiera coraz bardziej społecznego charakteru. Po pierwsze staje się coraz bardziej dostępna (trafia pod strzechy). Komunikacja między niszowymi specjalistami i hobbystami staje się łatwa i możliwa. Szybko i łatwo można „znaleźć igłę w stogu siana”. Internet unieważnił niektóre przysłowia… Po drugie daje możliwość uczestnictwa w badaniach naukowych i dokumentowaniu wielu osobom, tak zwanym wolontariuszom. Nauka obywatelska. Nie tylko naukowcy ale i wolontariusze, hobbyści, uzupełniają powszechnie dostępne repozytoria wiedzy o przyrodzie, różnych gatunkach, zjawiskach. Powstają najprzeróżniejsze encyklopedie i społeczności z nimi związane. Prowadzą obserwacje i odnotowują stwierdzenia tak jak typowi naukowcy.

I właśnie dzięki takiemu społecznemu wymiarowi nauki dość szybko zidentyfikowałem mojego pająka. Po samym zdjęciu nie da się pewnie rozpoznać gatunku, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa był to bagnik nadwodny (Dolomedes plantarius) znany także jako kłębosz nadwodny (a w starszych opracowania także jako łakun). Jest jeszcze drugi, podobny gatunek (tego często widywałem nad wodami, ale raczej z daleka) – bagnik przybrzeżny, kłębosz przybrzeżny (Dolomedes fimbriatus), ale jak widać na zdjęciu u mojego pająka nie widać bocznych, białawych pasów. Ponadto miejsce spotkania i siedlisko bardziej wskazują na bagnika nadwodnego.

Bagnik nadwodny (Dolomedes plantarius) to pająk z rodziny darownikowatych (Pisauridae) osiągający wielkość do 2,5 cm (głowotułów wraz z odwłokiem), a wraz z odnóżami - 7-8 cm. Samice, jak to zazwyczaj u pająków bywa, są nieco większe od samców. Bagnik nadwodny jest zazwyczaj koloru brązowego (grafitowo-brązowego) z niewielkimi biało-kremowymi kropkami. Białe pasy po bokach ciała, tak charakterystyczne dla bagnika przybrzeżnego, są bardzo słabo widoczne lub ich brak. Tak jak to dobrze widać na zdjęciu „mojego” kłębosza.

Bagnik nadwodny, jak dobrze oddaje to jego nazwa, jest związany z bagnami i ze zbiornikami wodnymi, jeszcze silniej niż bagnik przybrzeżny (ale skąd nazwa kłębosz lub łakun?). Spotkać można go nad brzegiem lub na powierzchni rowów melioracyjnych, stawów, starorzeczy i jezior. Jednym słowem w szuwarach. Zawsze wśród bogatej roślinności wodnej i szuwarowej. Potrafi poruszać się po powierzchni wody a w razie zagrożenia potrafi zanurkować i skryć się pod wodą. Być może i mój bohater szybko zanurkował pod wodę, gdy chciałem zbliżyć aparat fotograficzny by zrobić lepsze zdjęcie. Pod wodą wydaje się metalicznie srebrny, a to za sprawą pęcherzyków powietrza, pokrywających jego owłosione ciało. Podobnie jak pająk topik. Mimo, że silnie związany jest z wodą, to nie można go spotkać w opracowaniach, dotyczących wodnych bezkręgowców - choć wykazywany jest tam pająk topik. Może dlatego, że pająk topik buduje podwodne dzwonowate schronienia, a bagnik tylko okazjonalnie nurkuje?

Bagnik nadwodny – nazwa dobrze oddaje siedlisko życia, związane z „bagnami” i przybrzeżnymi strefami zbiorników wodnych. Bagnik – niczym nazwa jakiegoś starodawnego demona słowiańskiego. Pająk ten żywi się wodnymi owadami, małymi rybkami, kijankami, małymi żabkami. Nie buduje sieci łownych lecz poluje aktywnie. Bagnik nadwodny uważany jest za gatunek bardzo rzadki. Ale może dlatego, że jest podobny do bagnika przybrzeżnego i z nim mylony? Może jest jednak częstszy niż myślimy, tylko brakuje obserwatorów w terenie, którzy go wypatrzą i odnotują jego obecność w różnych miejscach i regionach? Gatunek ten zasiedla Europę i Azję, ale w wielu regionach Europy Zachodniej już wyginął. U nas także jest nieliczny. Umieszczony został wśród gatunków zagrożonych wyginięciem w międzynarodowej Czerwonej Księdze Gatunków Zagrożonych (IUCN Red List of Threatened Species).

Bliskie spotkanie z bagnikiem nadwodnym zawsze jest ekscytujące. Zwłaszcza jeśli ma się świadomość, że jego szczękoczułki z łatwością przegryzą ludzką skórę. Stanowczo odradzam próby schwytania go w rękę. Jego ukąszenia ciężko się goją, a jad powoduje silne, trwające kilka dni zatrucie organizmu, objawiające się bólem głowy, biegunką i wymiotami. Wędkarze nazywają to „wędkarskim kacem”. Ukąszenie bagnika jest podobno boleśniejsze niż ukąszenie pająka krzyżaka. Na szczęście dla zdrowia ludzi (a na nieszczęście dla nauki) bagnik jest bardzo płochliwy. Szybko ucieka lub chowa się pod wodę, zanim my go zobaczymy. Do ukąszeń dochodzi przypadkiem, gdy niechcący przyciśniemy go ręką (np. schowanego w zakamarkach łodzi wędkarskiej).

Nauka to dzielenie się wiedzą, przede wszystkim na wolnej licencji. Z efektów pracy naukowców wszyscy powinni swobodnie i bezpłatnie korzystać. Bo nauka powinna służyć przede wszystkim ludzkości.

W szuwarach kwitnie bogate i niezwykłe życie. Żeby je jednak zobaczyć, trzeba się zatrzymać i obserwować. I docenić lokalna unikalność.

15.03.2019

Czarcie jajo lub jajo wiedźmy, czyli dlaczego cuchnie w lesie


Nie od dzisiaj wiadomo, że owady wadzą nam na różne sposoby. Często na przykład spacerując po lesie czy parku, oganiając się od komarów, kuczmanów, bąków (ślepaków), much i meszek, możemy wyczuć brzydki zapach, podobny do padliny i miodu równocześnie. Na próżno będziemy się rozglądali za martwymi zwierzętami. Ten bezwstydny zapach to sprawa wyrośniętego "czarciego jaja". A wszystko przez owady. Oczywiście w ewolucyjnym kontekście. Jednym pachną kwiatki...a innym padlina.

Kwiaty mają piękne barwy i ładnie pachną, aby zwabiać owady (przenoszące niechcący pyłek). Człowiek jako okazjonalny owocożerna również lubi zapach kwiatów. A z nektaru także korzystamy - za pośrednictwem pszczół, którym miód podbieramy. Rośliny zwabiają owady nektarem i kolorami. Nektar jest "zapłatą" za pomoc w roznoszeniu pyłku i ułatwianiu zapłodnienia krzyżowego. Ponieważ jednak nie wszystkie owady lubią to samo, niektóre organizmy "pachną inaczej". Przykładem jest grzyb sromotnik bezwstydny, pospolity w naszych lasach. Z daleka go już wyczuwamy po zapachu. Zazwyczaj najpierw czujemy, a dopiero później widzimy. Nieprzyjemny zapach - przypominający nieco padlinę - zwabia muchy, które roznoszą zarodniki grzyba.

Dociekliwi naukowcy rozszyfrowali chemiczna postać tego nieprzyjemnego zapachu. Jednym ze składników jest skatol (czyli 3-metyloindol), Jest to heterocykliczny, organiczny związek chemiczny, będący metylową pochodną indolu (o indolu niżej). Skatol jest obecny m.in. w kale ssaków, w czystej postaci jest białą, krystaliczną substancją o silnym zapachu fekaliów. Ale w małym stężeniu ma raczej przyjemny, kwiatowy zapach. Trucizna i lekarstwo to rzecz względna, bo zależy od dawki. Jak widać z odczuwaniem zapachów jest podobnie. We wszystkim ważny umiar i właściwe proporcje... Skatol wykorzystywany jest w przemyśle perfumeryjnym oraz jako dodatek smakowy do papierosów. Jak już wspomniałem, skatol jest pochodną indolu - organicznego, aromatycznego związku, który wykorzystywany jest przez bogaty, przyrodniczy metabolizm (tak w uproszczeniu) jako "baza" dla wielu ważnych biologicznie związków (alkaloidy: strychnina,  brucyna; różne związki psychoaktywne, część aminokwasu tryptofan oraz neuroprzekaźnika serotoniny), w tym wspomnianego wyżej skatolu.

Bezpośrednim sprawcą brzydkiego zapachu w lesie jest grzyb, co bezwstydnie wygląda i jeszcze gorzej pachnie (delikatnie rzecz ujmując). Istna sromota. A rozprzestrzenianiu się tej sromocie sprzyjają owady. I to bardzo aktywnie.

Nieprzyjemny zapach zwabia owady, które na co dzień gustują w odchodach czy padlinie. Z zarodnikami na swoim ciele i tak potem polecą w miejsce, które będzie bardzo dobre do dalszego rozwoju grzyba - jest on bowiem saprofitem. Jest to więc nie tylko dyspersja (rozprzestrzenianie z wykorzystaniem zwierząt - zoochoria) ale i roznoszenie do siedlisk najbardziej sprzyjających rozwojowi. Tak więc ten brzydki dla człowieka zapach ma swój biologiczny sens. Po prostu grzyby pachną inaczej ludziom, a inaczej muchom. A chemicy mogą zidentyfikować związki, za pomocą których grzyb i zwabia i brzydko pachnie.

Sromotnik bezwstydny, zwany także sromotnikiem cuchnącym, przez jednych uważany jest za grzyb niejadalny ze względu na nieprzyjemny zapach. Niektórzy jednak ten grzyb nie tylko jedzą, ale i uważają za ludowy medykament. Wszystko zależy od wieku i fazy wzrostu grzyba. Jadalne jest tak zwane czarcie jajo (stadium początkowe owocnika), częściowo schowane (zagłębione) jeszcze w glebie, jajowatego kształtu, wielkości ok. 3-5 cm. Swego czasu mój znajomy, Białorusin, który wiele lat przeżył na Syberii (nie ze swej woli), podarował mi takie „czarcie jajo”, które razem znaleźliśmy na leśnej wycieczce. Polecił umieścić w słoiku i zalać wódką lub spirytusem. Miał to być medykament na różne dolegliwości. Już niestety nie pamiętam na co, więc w końcu nawet nie spróbowałem.

Może w tym syberyjsko-białoruskim przepisie zachowały się jakieś dawne, szamańskie wierzenia i etnograficzna magia? Bo przecież w jaju tkwi witalna siła. Dlaczego czarcie jajo? Bo tylko z diabelskiego jaja wykluć się może taka sromota, gorsząca, bezwstydna i cuchnąca. Las jest dziwny i tajemniczy. Nic dziwnego, że nasi przodkowie zaludniali go magicznymi siłami i groźnymi demonami. A dla tych, którzy z wyższością patrzą na "ciemnotę i zabobon" naszych przodków proponuję wybrać się w nocy do lasu, samemu i bez latarki. Zdać się tylko na odgłosy i zapachy. Będzie obco i strasznie. A wyobraźnia dopełni reszty...

Widziałem natomiast w internecie przyrządzone czarcie jaja, smażone na patelni. A więc da się zjeść, trzeba tylko umieć przyrządzić. Albo być bardzo głodnym lub ciekawym nowych doznań. Muchom z całą pewnością smakuje dojrzały owocnik. W fazie czarciego jaja sromotnik bezwstydny nie wydziela jeszcze woni padliny, podobno w smaku przypomina rzodkiew. Po przekrojeniu "jaja", widoczny jest charakterystyczny zarys owocnika, okrytego galaretowatą warstwą. Warstwa galaretowata nie nadaje się do zjedzenia. Podobne "jaja" mają trujące muchomory, ale w przekroju inaczej wyglądają. Niemniej z uwagi na możliwość śmiertelnego zatrucia odradzałbym kulinarne eksperymenty z czarcim jajem sromotnika cuchnącego.

Wróćmy jednak do naszego sromotnika bezwstydnego. Dlaczego taka nazwa? Bo kształt dojrzałego owocnika bardzo przypomina ludzkie prącie. Tak stać w lesie bezwstydnie obnażonym? Istna sromota. Naukowa nazwa łacińska dobrze to oddaje – Phallus impudictus. Można spotkać się także z innymi nazwami zwyczajowymi: sromotnik śmierdzący, sromotnik wstydliwy, panna-bedka, słupiak cuchnący, smardz cuchnący. Ostatnia nazwa bierze się zapewne stąd, że objedzona przez muchy główka przypomina kształtem smardze, jednak silny zapach padliny ułatwia rozróżnienie tego gatunku od jadalnych smardzów. Lokalnie nazywany jest także śmierdziakiem, śmierdziuchem, śmierdzielem, smrodnikiem, smrodziuchem, jajczakiem.

Sromotnik bezwstydny występuje w lasach cienistych i wilgotnych (spotkać go można od maja do listopada), w lasach liściastych i mieszanych, głównie bukowych i grabowych oraz borach sosnowych. Spotkać go można nawet w parkach i ogrodach. Jest to gatunek u nas pospolity. Jak już pisałem, młode owocniki kształtem przypominają jajo, częściowo ukryte pod ziemią. W tym stadium można byłoby pomylić go z purchawką. Wyrośnięty owocnik przypomina wyglądem smardze. Dorasta na wysokość do kilkunastu centymetrów. Białawy trzon zakończony jest zielonym kapeluszem-główką. Trzon jest walcowaty, porowaty, łamliwy i pusty w środku. Kapelusz też jest porowaty, często przykryty białą „błonką” niczym zwiewna, dystyngowaną chusteczką..

Z tej samej rodziny sromotnikowatych podobny do sromotnika bezwstydnego jest sromotnik fiołkowy (Phallus hadriani) oraz sromotnik woalkowy (Phallus duplicatus). Znacznie mniejsze i nie tak nieprzyjemnie pachnące są mądziaki, np. mądziak psi. Ale wygląd mają równie penisowaty. Z tej samej rodziny sromotnikowatych (Phallaceae) dotarł do Polski z Australii okratek australijski, przypominający czerwoną rozgwiazdę.

Tak jak koniom i zakochanym siano pachnie inaczej, tak i w przyrodzie sromotniki bezwstydne muchom i ludziom pachną inaczej. A wszystko przez owady i ich koewolucję z grzybami. Można powiedzieć, że to grzyby bezwstydnie wykorzystują muchy do roznoszenia zarodników, a więc współuczestnictwa w rozmnażaniu. Wspomniany okratek australijski w tym celu czasem wykorzystuje człowieka. Bowiem do Europy dostał się prawdopodobnie wraz z żołnierzami australijskimi, którzy przybyli do Francji w czasie pierwszej wojny światowej. I być może na bucie jednego były zarodniki tego grzyba. No cóż, trzeba czasem uważać, w co się wdepnie, bo skutki mogą być nieobliczalne i dalekosiężne.

Można przy okazji zadać sobie pytanie jak to się stało, że rośliny ewolucyjnie wytworzyły kolorowy, pachnący kwiat z nektarem? Czy kwiatowy nektar jest jakimś ewolucyjnym naśladowaniem soków owocowych, do których wcześniej owady przylatywały?

Odkrywanie tajemnic świata ożywionego może być niezwykle pasjonujące. I jeszcze jedno pytanie, co wspólnego ma sromotnik bezwstydny z muchomorem sromotnikowym? W sensie taksonomicznym nie mają nic wspólnego, ale jeden sromotnie śmierdzi (i wygląda), drugi sromotnie truje. A żeby się ludziom owe sromoty nie myliły, zmieniona została polska nazwa muchomora - obecnie, by uniknąć nieporozumień, nazywa się on muchomor zielonawy. Czy zmiana nazwy się przyjmie i czy pomoże?