27.06.2019

Letnia przestrzeń publiczna w wielkim mieście


Inne spojrzenie na wielkie miasto. Do stolicy zazwyczaj jeździłem w sprawach służbowych. Przyjechać, załatwić, wyjechać. Czasem jednak wybieram się na wycieczkę (wakacyjna przygoda może być wszędzie). Poznawanie innego kraju, innych zwyczajów. Inne spojrzenie na stolicę, dostrzeganie detali, ciekawość życia "tubylców". Zapach lip. Sadzą drzewa wszędzie, choć trudny ich los. I nie koszą namiętnie trawników. Małe bazarki z owocami i warzywami. Sporo miejskiej przestrzeni publicznej i życie na ulicy. Wiele kontrastów. Moje, wycieczkowe spojrzenie na świat. Tym razem ze stolicy.




 (więcej zdjęć)

26.06.2019

Warmiobook nagrodzony czyli refleksje nad metodą projektu w edukacji akademickiej

(Anna Wojszel przed swoją, malowaną lodówką z książkami)
Ogromnie ucieszyła mnie wiadomość o przyznaniu Srebrnej Odznaki dla projektu studenckiego WARMIOBOOK za akcję uwalniania książek i tworzenia półek bookcrosingowych w nietypowych miejscach. Autorami pomysłu jest grupa studentów kierunku dziedzictwo kulturowe i przyrodnicze na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. Więcej o odznakach przeczytacie tutaj : Odznaki Promotorów Czytelnictwa 2018.

Od dawna wykorzystuję metodę projektu na zajęciach ze studentami. Głównie były to różnego typu akcje sprzątania świata czy selektywnej zbiórki elektrośmieci w ramach zajęć z ochrony środowiska dla studentów biologii. Przygotowująć program dla międzywydziałowego kierunku dziedzictwo kulturowe i przyrodnicze, założyliśmy że trzeba jak najwięcej zaplanować zajęć studyjnych i projektowych. Oprócz teorii niezwykle ważne w kształceniu akademickim sa praktyczne działanie i kształcenie kompetencji miękkich, praca zespołowa, dyskusja, przekonywanie, współpraca z mediami, wykorzystanie internetowych środków przekazu itd. Takie przedsięwzięcia wymagają współpracy i ciągłej komunikacji ze studentami.

Projekt Warmiobook był przewidziany na 2-3 miesiące, po półtora roku jest ciągle żywy i to cieszy mnie ogromnie. A nagroda Srebrną Odznaką Promotorów Czytelnictwa cieszy jeszcze bardziej. Wysiłek i kreatywność zostały dostrzeżone. Efekt jest widoczny, są półki z książkami, przynajmniej niektóre cały czas funkcjonują, co prawda nie o wszystkich piszą studenci (teraz już absolwenci) na blogu, ale są i działają. Pojawiają się kolejne inicjatywy, mimo, że już są absolwentami i dawno projekt się zakończył.

Z dydaktycznego punktu widzenia metoda projektu jest dobrym rozwiązaniem edukacyjnym nawet wtedy, gdy docelowy projekt się nie uda. Bo ważniejszy jest proces i nabywanie kompetencji a nie sam "produkt" finalny. Na własnych błędach tez się można uczyć (refleksję i ewaluację trzeba wpisać w sam proces). Przecież chodzi o kształcenie i zdobywanie wiedzy przez działanie a nie zrealizowanie jakiegoś zadania. Istota metody projektu dobrze mieści się w konstruktywizmie - wskazuje na uczenie się jako proces oraz na samodzielne zdobywanie wiedzy, w relacjach społecznych i w działaniu (jest i nawiązanie do konektywizmu). Jak oceniać postępy studenta, odchodząc od behawiorystycznych teorii nauczania i skupiania się na rankingach, ocenach? Skupić się na wiedzy? Czy może na rozumieniu? Bo żeby rozumieć, to najpierw trzeba coś wiedzieć. A może działanie jest najważniejsze? Czyli zastosowanie wiedzy w praktyce. Wiedza w sensie informacji powstaje w indywidualnych konstruktach studenckich niejako przy okazji. Najprościej można to ująć tak: żeby działać, to trzeba mieć wiedzę i ją rozumieć. Inaczej nic się nie zdziała. W także i tym projekcie chodziło także o umiejętność komunikacji we współczesnym świecie (stąd dedykowany blog i Fanpage na Facebooku oraz upowszechnianie w mediach). Uzyskana nagroda jest jeszcze jednym elementem ewaluacji projektu.

Studencki projekt "Warmiobook" został zrealizowany w ramach przedmiotu ekologia i ochrona środowiska na kierunku dziedzictwo kulturowe i przyrodnicze. Był formą egzaminu. Jak to? Egzamin bez pisania testów czy odpowiedzi na pytania w formie ustnej czy pisemnej? Ale przecież nie chodzi o sprawdzanie wiedzy, nawet nie tylko o jej rozumienie (to już znacznie trudniej ocenić na egzaminie). To po prostu jest inne podejście teoretyczne w odniesieniu do teorii i praktyki nauczania. Dominujący w Polsce, nie tylko na uczelniach,  behawioryzm jest już mocno przestarzałą koncepcją. Przez dziesięciolecia wiedza pedagogiczna zgromadziła już bardzo dużo nowych obserwacji i hipotez. Eksperymentowaliśmy i do całkiem nowych koncepcji uczenia się doszliśmy. Pora to zastosować w praktyce, zwłaszcza uniwersyteckiej. I tej nowej dydaktyki uczę się wraz ze studentami. Eksperymentujemy na samych sobie. Razem odkrywamy choć każdy nieco różne przestrzenie.

Co to jest metoda projektu? To taki sposób wspólnego uczenia się (podkreślam, że nie nauczania a właśnie tworzenie środowiska do aktywnego uczenia się - najlepiej moim zdaniem opisuje to konstruktywizm), w którym ważna jest strategia wygrana-wygrana. Albo się uda i wszyscy wygrywają, albo jest porażka. Współpraca a nie rywalizacja. Refleksja nad błędami i niepowodzeniami też może być budująca. Przecież nauka rozwija się głownie przez popełnianie błędów. Ale jest i refleksja nad tymi błędami, wyciąganie wniosków i ciągłe doskonalenie. 

Metoda projektu wymaga współpracy (ważne są więc kompetencje miękkie) i uczenie się zachodzi w środowisku społecznym, poprzez interakcje. Ważne jest dochodzenie do rozwiązania, czyli uczenie się zarówno organizowania projektu jak i współpracy, odkrywanie swoich mocnych stron, przyjmowanie ról w grupie. Uczymy się na błędach, eksperymentach, próbach. W kontekście procesu dydaktycznego to właśnie te zdobywane przez studentów kompetencje i wiedza są najważniejsze. W końcu uczenie się jest procesem całościowym. I dlatego nie skupiam się tylko na treściach merytorycznych danego przedmiotu. Nie traktuję zajęć jako przekazywania jedynie wąskiej, specjalistycznej wiedzy. Ona musi pasować do całego systemu wiedzy i kompetencji. Jest więc to nie tyle nauczanie co tworzenie warunków do uczenia się (środowiska edukacyjnego szeroko rozumianego). Na uczelni, w której od lat odwołujemy się do modelu mistrz-uczeń, wspólne odkrywanie, wspólne uczenie się powinno być ważniejsze od nauczania. Bo przecież nie o jednokierunkowa transmisję wiedzy chodzi.

Projekt w nauczaniu wykorzystuję od dawna. W miarę upływu lat poświęcam jednak więcej czasu na refleksję i tworzenie dobrego środowiska edukacyjnego. Mniej skupiam się na efekcie projektu - bardziej na sukcesach studentów, ich doskonaleniu kompetencji twardych i miękkich. Najpierw były do zadania realizowane z kołem naukowym: obozy naukowe, konferencje, spotkania, wydawnictwa. Potem akcje realizowane w ramach przedmiotu ochrona środowiska na kierunku biologia (akcje sprzątania świata, zbiórka elektrośmieci czy zbieranie petycji w sprawie ograniczenie liczby rozdawanych toreb foliowych w supermarketach), później w ramach przedmiotu autoprezentacja. Teraz staram się metodę projektu częściej wykorzystywać na wszystkich przedmiotach.

Tworzenie dobrych warunków do studiowanie to sprawianie by studenci w jak największym zakresie brali udział w czymś więcej niż tylko wkuwania i odpytywanie. Powinni uczyć się dla życia ze wszystkimi kompetencjami miękkimi. Trzeba im tylko stworzyć odpowiednią przestrzeń edukacyjną z interakcjami interpersonalnymi i w kontakcie ze specjalistami, mistrzami, bardziej doświadczonymi badaczami. Ale także w grupie rówieśniczej.

Początkowo chciałem, aby studenci dziedzictwa w ramach projektu zajęli się jakąś akcją typu "sprzątanie świata". Bo takie projekty tkwiły w mojej pamięci, realizowane wcześniej wspólnie ze studentami biologii. Zakres miał dotyczyć szeroko rozumianej ekologii i ochrony środowiska. Ale studenci dziedzictwa mieli własne pomysły, bardziej związane z ich doświadczeniem i aktualnymi potrzebami. Nie narzucałem swojej wizji świata i swoich pomysłów. I dobrze się stało. Trzeba tylko pozwolić na samodzielność i kreatywność. Zaufać. Pomysłów było kilka. Ale ostatecznie studenci wybrali pomysł swojej koleżanki, która chciała, aby w piekarni na jej osiedlu pojawiły się książki. Na tym osiedlu nie ma biblioteki. Zatem by zaspokoić swoje i innych potrzeby zaproponowała zorganizowanie półki bookcrossingowej właśnie w piekarni. Przesłanie? Mniejsza konsumpcja dóbr różnorodnych na przykładzie książek. Nie wyrzucaj, wykorzystaj jeszcze raz. Przykład ekonomii dzielenia się i współużytkowania różnorodnych dóbr. Ma to przełożenie na świat przyrodniczy i eksploatowanie ekosystemów. Od doświadczenia do teorii. Takie trochę odwrócenie procesów. Student (a i uczeń także) może być dla siebie źródłem wiedzy. Od działania do teorii.

Jednym z elementów projektu było wywieranie wpływu na innych, w tym poprzez upublicznienie i otwartą dyskusję. Realizowali to za pośrednictwem Facebooku (https://www.facebook.com/Warmiobook-551988551812396/) jak i bloga: https://warmiobook.blogspot.com. Za pomocą małego celu, konkretnego, próbowali zmieniać świat i oddziaływać na postawy konsumenckie innych. Studenci zorganizowali zbiórkę książek, opracowali plakat, zakładki książkowe, wlepki. Wyszukali miejsca na kolejne książki. Korzystali ze swojej wiedzy, umiejętności i kontaktów (ktoś potrafił opracować graficznie - bo umie posługiwać się profesjonalnie grafiką komputerową), ktoś inny ma umiejętności poligraficzne, ktoś inny potrafi przekonać restaurację by powstała tam półka bookcrossingowa. I w końcu musieli się nauczyć prowadzić fanpage, tworzyć treści do bloga itd. Było ich niewielu, zaledwie pięć osób. Osiągnęli dużo.
Jak zawsze byłem uczestnikiem, nie stałem z boku. Czasem trzeba pomóc więcej, czasem mniej. Dzieliłem się swoimi umiejętnościami i uczyłem się od studentów. Zawsze ktoś w grupie w danym temacie wie lub umie więcej. Jedni więcej inni mniej (bo już mieli doświadczenie i kompetencje), uczyli się planowania, współpracy, motywowania się, negocjowania z innymi podmiotami itd. A przy okazji dyskutowali o szerszych problemach ochrony środowiska (w tym przypadku recyklingu, reusingu, wielokrotnego użycia, wydłużenie cyklu użytkowania produktu), problemów ochrony przyrody, zmian w ekosystemach. I pisali. Nie było to wypracowanie na ocenę wykładowcy ale wypowiedzi publiczne... poddane publicznej ocenie i reakcjom.

Ostatecznie w proponowanej piekarni półka (chyba) nie powstała. Nie powstała w czasie zajęć, ale nie wiem czy teraz jej tam nie ma. Powstało za to kilka innych półek bookcossingowych w innych miejscach, do działań dołączyły inne osoby, spoza grupy studenckiej. I po ponad roku ciągle się coś dzieje. Trwały efekt. Ale znacznie ważniejsze jest to, czego nie widać. Mam na myśli wiedzę, umiejętności i kompetencje studentów. Bardzo pośrednio można wnioskować po efektach pracy. Ale tylko oni sami wiedzą czy i ile wynieśli z przedmiotu (wykłady, ćwiczenia) i w jaki sposób taka nietypowa forma egzaminu przysłużyła się w utrwaleniu wiedzy, umiejętności i kompetencji miękkich, przydatnych w ich codziennym życiu, w tym zawodowym.

Z wieloletniej perspektywy pracy ze studentami rodzi się taka obserwacja: lepiej i sprawniej organizacyjnie wychodziły projekty studentom ... zaocznym. Albo takim 40+. Najwyraźniej mieli już doświadczenie i kompetencje miękkie. Studenci dzienni mają zazwyczaj mało okazji do działania i zrobienia czegoś od początku do końca. W szkole (ale i na studiach) skupiają się zazwyczaj na przyswajaniu wiedzy...  Wrastają w system szkolny odrabiania lekcji i odpowiadania na pytania. Pierwszy poziom wiedzy: wiem. Czasem drugi - rozumiem. Tym bardziej więc to im projekty są potrzebne. By nabywali umiejętności niezbędnych do pozaszkolnego (pozauniwersyteckiego) życia.

Swoją naukę działania i myślenia projektowego zaczynałem w czasie studiów w kole naukowym i w działalności studenckiego Klubu Docent (Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Olsztynie). Wszystko poza programowymi zajęciami. Zatem należy studentów zachęcać do "pozalekcyjnej" działalności i rozwijania własnych zainteresowań (uniwersytet to coś więcej niż program studiów!), a z drugiej strony systematycznie zmieniać tradycyjne zajęcia. Na przykład przez więcej działań o charakterze projektów. Zmieniać, nawet jak to jest trudne, bo obecny system mocno krępuje i utrudnia poza schematyczne działania. Ot na przykład mamy w systemie USOS możliwość oceniania za poszczególne kolokwia, ćwiczenia czy testy. Wpisujemy do komputera i student widzi swoją ocenę. Ale ja oceniam punktowo, student zbiera sumę punktów na konkretną oceną. W systemie jest tylko możliwość stawiania ocen i ewentualnie wyciąganie średniej. Nijak nie jest to mi przydatne.

Już jako pracownik zdobywałem doświadczenie jako opiekun koła naukowego, we współpracy z różnymi stowarzyszeniami i organizacjami pozarządowymi (np. Fundacja Ecobaltic, centra edukacji ekologicznej w Kwidzynie, w Ełku itd.). A potem już wdrażając metodę projektu w "normalnej dydaktyce". Walidacja w praktyce a nie tylko przez egzamin czy pisemne sprawozdanie czy przygotowaną prezentację.

Od małej akcji do wielkich grantów (i miejsca pracy! - to z myślą o absolwentach, bo przecież studenci stają się absolwentami). Długi proces, od planowania, przygotowania, współpracy z zespole (strategia wygrana-wygrana), po działanie, świętowanie, motywowanie, kontakt z mediami i ewaluację. Typowa nauka przez działanie. 

Jaki ma być cel akcji? Wykonanie prostej czynności czy raczej zmiana świadomości, stylu życia i codziennych nawyków (przewrót kopernikański w myśleniu) samych studentów a także przez oddziaływanie i upowszechnianie także i innych osób? W tym konkretnym działaniu dostrzegamy problemy biogospodarki, usługi ekosystemowe, poznajemy cykl życiowy produktu (LCA), uzmysławiamy sobie skutki konsumpcji towarów jednorazowych - rosnące wysypiska, śmieci zalegające w lasach, pływające w oceanach. Przez działanie nawet w małej skali można pokazać i zobaczyć jak prostymi działaniami można to zmieniać. Im więcej osób uda się bezpośrednio i pośrednio zaangażować, tym większy sukces akcji. Przyznana Odznaka projektowi Warmiobook będzie jednym z dodatkowych elementów wywierania wpływu.

Zmienianie świata na lepsza najlepiej zaczynać od siebie samego. Udział w czymś wielkim, ważnym motywuje do działania. W jest grupie łatwiej i przyjemniej. Zacząć od siebie, przełamać swoją nieśmiałość, nauczyć się efektywnego działania.

Planowanie (w projekcie) uwzględnia kilka elementów: Kto (role i zadania, kto za co jest odpowiedzialny), Co (jakie będą poszczególne zadania, np. przynieść worki, skontaktować się z odbiorcą wypełnionych worków, przygotować ognisko, kontakt z mediami), Kiedy (harmonogram działań, etapy, kamienie milowe, kto, co i kiedy wykona), Monitorowanie (jak sprawdzać czy planowanie, przygotowanie i realizacja są właściwie wykonywane (zebrania, czy wszyscy mają worki, czy zostały zabrane, czy ukazał się artykuł w prasie itd.). Ewaluacja też wymaga wcześniejszego zaplanowania i przemyślenia, jak zbierać informacje zwrotne, czy były informacje w mediach, ile osób przyszło lub się do działań włączyło, jakie są efekty, co w nas się zmieniło? Dla doświadczonych w działaniu osób jest to oczywiste. Ale dla studentów, którzy spędzili kilkanaście lat w systemie szkolnym, z metodami podającymi i wiedzą spływającą od nauczyciela/profesora, nie jest to takie oczywiste. Przynajmniej nie w działaniu. Bo czym innym jest przeczytać, wyuczyć się i odpowiedzieć na egzaminie, a czym innym samemu wykonać. Wtedy nie nauczyciel/profesor weryfikuje i ocenia a tak zwane życie. Najbardziej obiektywny egzaminator.

Etapów realizacji jest zazwyczaj kilka. Najpierw musi być cel akcji, świadomość co i po co chce się zrobić (potrzebna jest więc dyskusja). Potem planowanie akcji (kto, co, kiedy, monitoring, ewaluacja). O sukcesie decyduje dobry pomysł, dobra współpraca w grupie oraz konsekwencja w działaniu. Ważnym elementem jest zarządzanie (kierowanie), zarówno w czasie przygotowywania akcji, kierowanie jej realizacją jak i zakończeniem. Skoro praca zespołowa to potrzebne jest przypisanie ról i zadań poszczególnym osobom. Każdy coś potrafi, każdy wnosi wkład. Najczęściej bardzo różnorodny i dopełniający się. Na wyznaczonych lub w naturalny sposób samo-ujawnionych liderach spoczywa funkcja motywowania, kierowania, przydzielania zadań, sprawdzanie wykonania. W projekcie mogą brać udział konsultanci czyli osoby z doświadczeniem w realizacji podobnych przedsięwzięć. W moich działaniach bywali to członkowie koła naukowego, czasem ja, czasem osoby spoza uczelni. 

I jeszcze jest jeden ważny element każdego projektu - świętowanie. Szczególnie ważny w pracy z wolontariuszami. Wspólne spotkanie (np. ognisko) na zakończenie jest sposobem świętowania i spotkania towarzyskiego, dyskusji, refleksji i cieszenia się sukcesem, równie istotnym jak samo sprzątanie świata czy inna forma akcji. Namacalnym elementem takiego świętowania mogą być dyplomy okolicznościowe oraz.. zdjęcia z działań. Gdy za jakiś czas do nich wrócą, to przypomną sobie sukces. Że można, że potrafią.

W akcji czy projekcie ważne są dwa elementy: 1. zrobić coś ważnego oraz 2. przyjemność spotkania (człowiek istotą społeczną). Cała akcja wraz z ogniskiem (lub spotkaniem w klubie) może być dodatkowym elementem integracji grupy studenckiej lub całego roku. Czasami bywało tak, że dopiero w czasie świętowania na zakończenie akcji odbywała się pierwsza impreza całego roku. Wcześniej były pomysły, były próby... ale być może samo świętowanie, bez zrobienia czegoś ważnego, nie jest wystarczająca motywacją na spotkanie całego rocznika.

Dlaczego wykładowca uniwersytecki miałby zajmować się czymś więcej niż treścią merytoryczną z własnego przedmiotu? Bo dla mnie kształcenie jest całością, w tym osobowości człowieka i jego kompetencji miękkich. Wiadomości to sobie może sam przeczytać w książce lub wysłuchać wykładów w internecie. Ale razem działać można tylko w "realu", na przykład na uniwersytecie jako dobrym środowisku edukacyjnym. 

A czy uniwersytet jest dobrym środowiskowym edukacyjnym? Jeśli nie, to można samemu coś ku naprawie zrobić. Nawet jeśli ma się pod górkę.... i wiatr wieje w oczy. Podobnie mają nauczyciele w szkołach wszystkich typów.

23.06.2019

Kto w łubinie zaśnie, już się nie obudzi

 
Prof. Dr. Otto Wilhelm Thomé; 
Flora von Deutschland, Österreich und der Schweiz
- 1885, Gera, Germany 
Bardzo zaintrygowała mnie ta tytułowa kwestia z łubinem. A było to tak. Przy okazji wspominania dziewczęcego sypania kwiatkami na procesji Bożego Ciała, administratorka fanpage W Szuwarach - ludzie tworzą cuda napisała "Moi rodzice i dziadkowie mówili mi, że łubin wydziela jakieś olejki usypiające. Gdy zaśnie się w polu łubinowym, a one długo działają, to zapadnie się w sen wieczny. Może warto sprawdzić czy tak jest faktycznie. Nigdy o tym nie myślałam przez tyle lat, teraz wróciła do mnie ta informacja ze wspomnieniem z dzieciństwa."

Owszem, w dziecięcych latach i w czasie wakacji spędzanych na mazowieckiej wsi, słyszałem coś o tym, by nie zasypiać w południe na polu. Już nie pamiętam, czy wspominano wtedy o południcy. W każdym razie spanie na słońcu grozi udarem słonecznym. Co najmniej kończyło się to bólem głowy, czasem i śmiercią. Nawet praca w polu w upalne południe narażała na udar słoneczny. Nic dziwnego, że nasi przodkowie widzieli w tym siły nieczyste i spersonifikowane do południcy - demona, ukrywającego się w zbożu. Ale o polnych demonach będzie niżej. Najpierw zajmijmy się łubinem.

Zatem znałem z dzieciństwa przestrogę by nie spać w południe na polu. A z etnografii znałem podania o południcach. Ale jak to ma się do łubinu, rośliny obcej, przybyłej do nas stosunkowo niedawno, chyba w wieku XIX? Na pewno w czasach już mocno chrześcijańskich. Przestroga przed spaniem w łubinie nie mogła mieć więc korzeni dawnych, przedchrześcijańskich. Może zatem to jakieś współczesne obserwacje?

Łubin najczęściej kojarzy się z kwiatami fioletowymi (łubin trwały), ale są i żółto kwitnące łubiny. I to one naprowadziły mnie na ślady dawne, być może związane z demonem południcą. Łubin trwały to zadomowiony antropofit, pochodzi z Ameryki Północnej. Klasyfikowany jest także jako kenofit i agriofit. Zasiedla stanowiska suche, w pobliżu lasów, na polanach i bezdrożach, kwitnie od czerwca do lipca. Jest rośliną lekko trującą aczkolwiek znane są odmiany nietrujące.

Rodzaj łubin (Lupinus) liczy około 200 gatunków. Największe zróżnicowanie gatunkowe występuje w Ameryce Północnej - tam też należny poszukiwać ewolucyjnego powstania tej rośliny. W obszarze śródziemnomorskim występują głównie rośliny jednoroczne. Rośliny z tego rodzaju zasiedlają zwykle siedliska wydmowe i pustynne: suche, piaszczyste lub kamieniste, a także zbiorowiska trawiaste. Niektóre gatunki uprawiane są jako rośliny pastewne, bogate w białko. Liczne gatunki są jednak trujące z powodu zawartości alkaloidów. W Polsce liczne gatunki są uprawiane, natomiast łubin trwały (ten o fioletowych kwiatach) jest zadomowionym antropofitem. Zatrzymajmy się przez chwilę przy alkaloidach chinolozydowych (lupanina, sparteina, anagryina) - efekt ich spożycia może powodować arytmię serca. Czyżby więc znany był skutek szkodliwy a może nawet śmiertelny i stąd przestroga przed spaniem w łubinie? No tak, tyle tylko, że alkaloidy to nie olejki eteryczne, trzeba łubin zjeść a nie wąchać. Może więc jakieś powiązanie z trującą rośliną i spaniem? Myślę, że chodzi o coś zupełnie innego i pomocne będzie rozważenie samej nazwy.

Łubin żółty (Lupinus luteus L.) to gatunek rośliny jednorocznej z rodziny bobowatych (dawniej motylkowe). Pochodzi z południowo-zachodniej Europy, Afryki Północnej i Azji Zachodniej. W Polsce roślina uprawiana i często dziczejąca (efemerofit). Żółty kolor kwiatów jest ważny dla dalszych rozważań, bowiem dawniej łubinem nazywano inne, rodzime rośliny polne o żółtych kwiatach: rzodkiew świrzepa, łopucha (Raphanus raphanistrum L.) oraz gorczyca polna, ognicha (Sinapis arvensis L.). I te rośliny mogli znać nasi słowiańscy, przedchrześcijańscy przodkowie. Tym bardziej, że to rośliny polne, jak najbardziej z południcą związane. Zatem tytułowe powiedzenie (przysłowie, przestroga) miałoby dawne korzenie i odnosiło by się do innych roślin, choć dawniej łubinem nazywanych. Z kolei do łacińskiej nazwy Lupinus dawniej powiązane były takie nazwy polskie: lubień, lupin, lupinus, łupin, łubin, pyszny jędrzej, słunecznik, słonecznik, wilcza stopa, wilczy groch, wilczyn. Niektóre nazwy aż o kolejne dygresje się proszą...

Jeszcze chwilę zatrzymajmy się przy dziwnym słowie świrzopa (w Panu Tadeuszu świerzopem określane). W słowniku etymologicznych języka polskiego Aleksandra Bruckera takie znalazłem objaśnienie tego słowa: 1. klacz lub ogier. 2. roślina - roślina, dzika, polna. Natomiast rdzeń "swer-" Brukner odnosi do "groźny", "dziki", "srogi". Mamy więc coś dzikiego, polnego i groźnego. Zasypianie w takim sąsiedztwie rzeczywiście musiało być niebezpieczne.

Rzodkiew świrzepa w Europie występuje od neolitu, uznana jest za archeofit, kwitnie od maja do sierpnia. Rozsiewa się wraz z nasionami zbóż. Zatem jej występowanie wiąże się z obecnością i aktywnością społeczeństw rolniczych. Naukowo ten proces rozsiewania nazywany jest spejrochorią i ergazjochorią. Obecnie rzodkiew świrzepa występuje na siedliskach ruderalnych i segetalnych (Trudne słowa? Przecież łatwo sprawdzić co oznaczają). Spotkać ją można głównie w zbożach jarych oraz w uprawach okopowych. Jest rośliną trującą, niebezpieczną dla koni, bydła i owiec. Powoduje stany zapalne, podrażnienie błon śluzowych, brak apetytu, senność, drgawki, biegunkę i ogólne osłabienie.  Czy ta senność może być interesującym nas śladem? Dotyczy ona zwierząt, bowiem ludzie jedzą, na przykład sałatkę z młodych liści i pędów. A dawniej nasiona spożywano jako "gorczycę z Durham" - w smaku zbliżoną do gorczycy białej.

Przejdźmy teraz do gorczycy polnej, obecnie gatunek kosmopolityczny, zaliczany do archeofitów, obecną u nas od neolitu - roślina jednoroczna, miododajna. Spotkać ją można w siedliskach ruderalnych, na polach, miedzach, ugorach, preferuje gleby żyzne, gliniaste. Nasiona zachowują zdolność do kiełkowania nawet przez 35 lat. Jest lekko trująca ale dla koni i bydła, pogarsza jakość mleka. Uznawana jest za uciążliwy chwast. Dawniej z nasion wytwarzano olej i musztardę (teraz musztardę robimy z gorczycy białej i gorczycy czarnej). Gorczyca polna dawniej wykorzystywana była w lecznictwie - stosowano dla łagodzenia nieżytów żołądka. W większych ilościach jest rośliną trującą.

Zatem podsumujmy dotychczasowe rozważania: łubin to dawna nazwa innych roślin o żółtych kwiatach, m.in. rzodkwi świrzepy i gorczycy polnej, chwastów, związanych z polami uprawnymi. Rzodkiew świrzepa ma nawet właściwości nasenne ale dla zwierząt domowych. Ważniejsze jest jednak miejsce ich wzrostu - pola. I tu dochodzimy do prasłowiańskiego demona - południcy, zwanej także przypołudnicą, żytnią babą, rżaną babą, babą o żelaznych zębach. Według dawnych wierzeń słowiańskich był to złośliwy i morderczy demon, polujący latem na tych, którzy niebacznie w samo południe przebywali w polu. Lub spali na polu. Jest to w jakimś stopniu personifikacja zgubnego w skutkach udaru słonecznego. I doskonały powód, by w upalne lato przerywać pracę w polu i odpocząć w cieniu. Robota nie zając nie ucieknie, a i życie uratować można.

Południca była uważana za bardzo niebezpiecznego demona polnego płci żeńskiej. Powstawała z kobiety, która zmarła tuż przed własnym ślubem lub tuż po ślubie. Zazwyczaj odziana była w białe szaty. Wyobrażano sobie południcę jako chudą, kościstą i pomarszczoną  kobietę z dużymi i ostrymi zębami. Mieszkała wśród kłosów dojrzałego zboża. Czasami o jej obecności świadczył wir powietrzny (w upalne lato, przed burzą nic nadzwyczajnego w zjawiskach pogodowych).

"Kto w łubinie zaśnie, już się nie obudzi" - być może jest śladem dawnego życia i archaicznych wyobrażeń o przyrodzie. I przestrogą by nie zasypiać "na słońcu" w polu. Przestroga jak najbardziej właściwa, aczkolwiek obecnie inaczej byśmy ją uzasadniali.

Na poobiednią drzemkę w upalne lato polecam cień dużego drzewa.

21.06.2019

Warmińska Sagalasówka na skraju dawnego lotniska


Działo się to pewnego, lekko deszczowego dnia majowego. Przed planowanym plenerem w Ornecie sprawdzaliśmy potencjalne miejsca noclegów. Zajechaliśmy do Sagalasówki. Skojarzenia z bronią myśliwską i Panem Tadeuszem okazały się właściwe. Przejechaliśmy przez wieś po pięknym, starym bruku. Oczom ukazały się dziwne hangary o charakterze schronu. Później okazało się, że były to budynki dawnego lotniska w Ornecie. Trochę historii uratowanej od zapomnienia. Otoczenie pensjonatu agroturystycznego było urokliwe, zwłaszcza plac zabaw dla dzieci, ze starymi garnkami, rondlami i patelniami, jako instrumentami muzycznymi. Potem uwagę zwróciły liczne dachówki. Niestety, przeznaczone na dach. Być może jednak znajdą się tam jakieś wybrakowane, które można będzie pomalować.  I przywrócić im ważność oraz użyteczność.

Wnętrze zrobiło wrażenie. Od razu zauważyłem pojemniki do recyklingu. To znak, że zwraca się tu uwagę na środowisko. W rozmowie z właścicielką okazało się, że pojemniki do recyklingu to efekt studiowania ochrony środowiska na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie. Dobra wiedza nie poszła w las. Kapitał ludzki procentuje. Po raz drugi zauroczony zostałem ... spiżarnią z domowymi przetworami, udostępnianą gościom. Lokalna produkcja i wykorzystanie wielokrotne szklanych słoików. A trzeci raz zaskoczony zostałem półką bookcrossingową w salonie. Dla gości. Moją uwagę zwróciła książka Zbrodnie robali. A potem kuchnia z fajerkami, pod wiatą, dogodne miejsce na spotkania integracyjne. I pretekst do rozmyślań o przeszłości.

Przeszłość i przyszłość w jednym miejscu. Troska o dziedzictwo kulturowe i dziedzictwo przyrodnicze. Miejsce urokliwe i tajemnicze. Trzeba tam będzie przyjechać na dłużej, nie tylko na plener.









20.06.2019

Skąd się bierze łąka miejska?


Skąd się bierze (jak powstaje) łąka miejska? Z nasion i zarodników (to drugie, jeśli uwzględnić mszaki i grzyby). Prosta odpowiedź rodzi kolejne pytania. A skąd te nasiona (i zarodniki)? To już wymaga dłuższej opowieści (ale nie za długiej, spokojnie, możesz czytać).

Życie z życia, nasiona z innych roślin. Życie wymaga ciągłości, łąka kwietna także. Muszą być więc rośliny i grzyby (o owadach nie zapominając, ważne dla roślin owadopylnych i tych, których nasiona roznoszą owady). Jednym słowem bioróżnorodność. Już dawno odrzuciliśmy teorię samorództwa. Sama z siebie łąka kwietna się "nie zalęgnie", jeśli wcześniej nie było różnych gatunków roślin naczyniowych i grzybów (przynajmniej w najbliższej okolicy). Natomiast czekanie na ewolucyjne powstanie nowych gatunków wymaga czasu. Dużo czasu. Nie mamy go.

Po drugie nasiona biorą się z glebowego banku nasion. Nie wszystkie od razu kiełkują. Czasem leżą w glebie kilka czy kilkanaście lat, by w sprzyjających warunkach wykiełkować. Czekają na swoją okazję. Czasami przy pracach budowlanych na koniec przywozi się ziemię, sypaną na pobocza dróg i chodników. Wraz z tą ziemią przywożone są niechcący nasiona roślin. Stąd zaskakujący pojaw maków i chabrów w tym roku, na obrzeżach Łynostrady w Olsztynie). Jak powstaje glebowy bank nasion i diaspor? Patrz punkt pierwszy - z roślin, które rosły w tym miejscu wcześniej. Przeszłość ma znaczenie.

Po trzecie dyspersja. Nasiona mogą być przenoszone wiatrem lub przez inne zwierzęta. Wędrują w przewodzie pokarmowym zwierząt (dlatego ewolucyjnie powstały smaczne owoce by skusić do konsumpcji i zagwarantować roślinom podróż na nowe obszary), przyczepione do sierści, piór, łap itd. Ekolodzy nazywają to zjawisko zoochorią. Ale muszą być miejsca z zasobami różnorodności biologicznej (ekosystemowe banki nasion), swoiste refugia, żeby je miał skąd wiatr przywiać a zwierzęta przynieść. Różnego typu bariery utrudniają naturalną dyspersję diaspor. Czasami brak jest tych ekosystemowych banków bioróżnorodności w krajobrazie, zwłaszcza miejskim.

Po czwarte człowiek może zasiać. W swej mądrości ratowania swojego zdrowia, jakości życia w mieście i z myślą o globalnej ochronie różnorodności biologicznej.  Można nazwać to nieświadomą i świadoma antropochorią. Jedni kupują nasiona w sklepach inni zbierają w siedliskach naturalnych. I przenoszą do miasta, wysiewają.

Łąka miejska to nie tylko uroda dla ludzkich oczu i siedlisko dla owadów czy schronienie dla małych zwierząt. To także mniejsze koszty pielęgnacji zieleni miejskiej i łagodzenie negatywnych skutków ocieplenia klimatu. A także specyficzny rezerwat przyrody - mała wyspa z zasobami różnorodności biologicznej. Wiele terenów rolniczych jest intensywnie uprawiana, stosowane są środki ochrony roślin. "Chwasty" nie mają tam lekkiego życia i po prostu wymierają. To miasto i pobocza dróg mogą być miejscem ich egzystencji, takim rezerwatem przyrody. Miejska łąka może być wyspą różnorodności biologicznej i "zasobnikiem" z nasionami i diasporami, zasilającym okoliczne tereny.

Same jednak nasiona nie wystarczą. Muszą być jeszcze odpowiednie warunku środowiskowe: nasłonecznienie, wilgotność, jakość gleby. Nawet na zwykłym trawniku możemy obserwować sukcesję ekologiczną. Poza czynnikami abiotycznymi są i biotyczne, czyli interakcje z innymi gatunkami, w tym zwierzętami. Nie ma już roślinożerców w mieście (krów, owiec, koni - nie ma więc wypasu i naturalnego "koszenia"). Najważniejsza jest aktywność człowieka, w tym koszenie. Jeśli zbyt często i zbyt nisko (do samej ziemi) koszone są trawniki, to spada różnorodność biologiczna (radzą sobie tylko trawy, których stożek wzrostu jest nisko - to ewolucyjne przystosowanie do znoszenia roślinożerności dużych ssaków) a czasem tworzy się przesuszone klepisko. Przydałoby się więcej edukacji i wykształcenia przyrodniczego w władzach miasta, spółdzielni mieszkaniowych i właścicieli gruntów. A także w firmach wykonujących koszenie. Wiedza ma kolosalne znaczenie. Chodzi o kształtowanie zieleni a nie jej niszczenie i eliminację. Chodzi o nasze zdrowie i naszą przyszłość.I nie jest to przesadzone.

Łąka miejska to ekosystem, gleba, rośliny, bezkręgowce i wiele innych organizmów. Na łące - w porównaniu do trawnika - więcej odkłada się materii organicznej (próchnica), a więc więcej węgla wiązane jest w glebie i nie ucieka do atmosfery. W taki prosty sposób możemy wpływać na korzystniejszy bilans węgla i gazów cieplarnianych. Próchnica magazynuje więcej wody a sama roślinność spowalnia spływ powierzchniowy po opadach. Jest to więc przeciwdziałanie podtopieniom i poprawianie retencji wody w dużej skali. A wody zdaje się że w Polsce coraz bardziej brakuje. W końcu łąka więcej zatrzymuje pyłów i zanieczyszczeń w porównaniu do trawnika krótko przystrzyżonego.

Wielkie przedsięwzięcia składają się z małych i drobnych działań. Ty też możesz coś dobrego zrobić, w swoim najbliższym otoczeniu. Zadbaj o łąkę miejską w twoim sąsiedztwie. Dostarcz nasion (by zwiększyć bioróżnorodność), zadbaj o dobre warunki środowiskowe.


19.06.2019

Zmierzchnica trupia główka czyli motyl co trąbi, ludzi straszy i miód pszczołom podbiera

(Zmierzchnica trupia główka, Wikimedia Commons, autor Didier Descouens)
W 2014 roku zanotowano obecność zmierzchnicy trupiej główki w okolicach Morąga (we wsi Jurki). Mniej więcej w tym samy czasie podobno widziana była w Wymoju. Być może to ślad migracji z południa (w tym roku masowo przyleciały rusałki osetniki a rok wcześniej fruczaki gołąbki). Motyl nocny, który rozbudzał i rozbudza wyobraźnię oraz emocje. Będzie to opowiedzieć o niezwykłej ćmie, wiążąca się z etnografią i dawnymi zwyczajami. Choć wydaje się to niemożliwe, to czasem można usłyszeć pisk motyla. A jeżeli dodamy, że w ubarwieniu tej piszczącej ćmy dopatrzeć się możemy ludzkiej czaszki, to nie powinno nas dziwić, iż dawniej wierzono, że jest zwiastunem śmierci. 

Zmierzchnica trupia główka (Acherontia atropos) zwana także zmorą trupią-głową, jest największym europejskim motylem: rozpiętość skrzydeł wynosi 10–14 cm, gąsienice dorastają do 13 cm i ważą do 10 g. Zmierzchnica – jak sam nazwa sugeruje – jest motylem nocnym czyli ćmą. Należy do rodziny zawisakowatych (Sphingidae, niektóre z tych motyli mylimy z kolibrami, bo są duże i przy spijaniu nektaru zawisają w locie, niczym kolibry znane z telewizji). Na grzbietowej stronie tułowia ma charakterystyczny rysunek, przypominający ludzką czaszkę. Człowiek ma wrodzoną umiejętność rozpoznawania twarzy. Nawet w różnych plamach.

Trupia głowa, która lata o zmierzchu. Trudno jej nie zauważyć. Łacińska (naukowa) nazwa zmierzchnicy wiąże się z mitologiczną rzeką Acheron oraz Mojrą o imieniu Atropos. Skojarzenia jak najbardziej uzasadnione w kontekście zachowania i wyglądu tego motyla nocnego. Jak zapewne każdy wie motyle mają trąbki (zwijane ssawki) i za ich pomocą spijają nektar z kwiatów, czasem różne płyny z uszkodzonych drzew, gnijących i fermentujących owoców a nawet z padliny czy odchodów zwierząt. Ale zmierzchnica trupia główka za pomocą swojej trąbki potrafi wydawać dźwięk – w momencie zaniepokojenia piszczy, a głos jej podobny jest do głosu nietoperzy. Dźwięk jest słyszalny z daleka. Jest to wyjątkowa cecha u motyla. Okazuje się więc, że ćmy mogą wydawać dźwięki. I to nie w postaci trzepotu skrzydeł. Trupia główka – ćma co dźwięki wydaje. Czemu wydaje dźwięki? Jedni sądzą, że to sposób odstraszania napastników (drapieżników), inni że myli swoim dźwiękiem pszczoły, gdy im miód podpija w ulu. Trąbka służy jej więc także do trąbienia a nie tylko wysysania płynów.

U nas pojawia się rzadko. Jej ojczyzną jest południowa Europa i Afryka. Czasem do nas zalatuje wiosną i wczesnym latem (dociera nawet do Skandynawii bo jest dobrym lotnikiem). Składa jaja na liściach ziemniaka, pomidora, bielunia lub pokrzyku (same trujące rośliny, co jej mroczność tylko podkreśla). Jesienią mogą pojawić się dorosłe osobniki drugiego pokolenia. Ale nie zostają u nas tylko lecą na południe, wracają do siebie. Co nie jest takie rzadkie u naszych motyli. Bo nie tylko ptaki na zimę od nas odlatują. Wraz z ocieplaniem się klimatu można spodziewać się przesuwania się na północ zasięgu występowania tego motyla oraz częstszych wizyt w naszym regionie.

Dawniej, gdy się u nas pojawiała, wywoływała strach i sensacje. Tak zanotował w swoim sztambuchu generał Joachim Jauch, (1684-1754) „1749: Taka Szarańcza padła na milę od Kalisza, z którey dwie złapano, y jednę serwują w Kapitule Gneźnieńzskiey, a drugą OO. Reformaci w Kaliszu, tę gdy wzięto w rękę skrzeczała jako Gacek, y pianę żółtą z pyska toczyła, cała była kosmata, jak axamit, Śmierć na piersiach, nogi dwie kosmate y zęby wiewiórcze mająca etc.” Straszliwa i skrzecząca niczym nietoperz gacek, nazwana szarańczą spod Kalisza. W swoim sztambuchu generał zamieścił nawet rysunek tej strasznej szarańczy (ilustracja wyżej). Można wnioskować, że rysował nie z natury lecz z opowieści, bowiem w jego sztambuchu są realistyczne rysunki zwierząt i roślin (ilustracja niżej). Zamieszczony rysunek jest bardzo niedokładny. Widać, że generał słyszał o niej głównie z opowieści (lub oglądał w stanie mocno zniszczonego, zasuszonego owada). Odnotowane skrzeczenie to był dźwięk wydawany na trąbce, wspomniana piana – to zapewne hemolimfa, którą czasem niektóre owady wyrzucają z ciała w celach obronnych. Wspomniane „zęby” to raczej czułki lub tylko wyobraźnia przestraszonego człowieka. Nazwa „szarańcza” wzięła się chyba z grozy, bo dawniej naloty szarańczy i w Polsce wyrządzały duże szkody. Możemy jeszcze złożyć na karb nieugruntowanej w tamtych czasach wiedzy biologicznej (entomologicznej).

Rysunek z pamiętnika Joachima Daniela Jaucha (1684-1754)
Zmierzchnica trupia główka w wielu kulturach była (i niekiedy jeszcze jest) kojarzona ze śmiercią. Jeszcze w XIX w. mieszkańcy Anglii uważali, że zmierzchnica trupia główka towarzyszy wiedźmom i szepcze im do ucha imiona ludzi, którzy wkrótce umrą. To coś dla Oskara Kolberga i jego współczesnych, etnograficznych naśladowców. Ciekawe czy wśród naszego ludu zachowały się jakieś ślady spotkań ze zmierzchnicą i interpretacji jej niezwykłego wyglądu oraz zachowania? Zmora, zwana także marą (stąd powiedzenie sen mara, Bóg wiara), w wierzeniach słowiańskich była istotą pół demoniczną, duszą człowieka żyjącego lub zmarłego, która nocą męczyła śpiących, wysysając z nich krew. Słowianie duszę ludzką najczęściej wyobrażali sobie pod postacią ćmy (owada), czasem ptaka. Nasi przodkowie na tego owada zwrócili uwagę już dawniej, może za sprawą plamy na tułowiu, przypominającą ludzką czaszkę? A może ze względu na niezwykłe zachowanie i tryb życia tego owada?

Zmierzchnica występuje w lasach liściastych a dorosłe, fruwające owady, spotkań można od kwietnia do lipca. Gąsienice żyją na różnych drzewach liściastych, np. na lipach, wierzbach, dębach, olchach. W atlasach zazwyczaj spotkamy motyla z rozłożonymi skrzydłami. Żółte, jaskrawe kolory skrzydeł drugiej pary widoczne są znakomicie. Gruby brązowo-żółty odwłok przypomina ubarwienie szerszenia. Ta mimikra - upodabnianie się do żądlących owadów - jest obroną przed potencjalnymi drapieżnikami. Bo który ptak czy mały ssak chciałby zjadać tak niebezpiecznego owada? Lepiej czmychnąć przed żądlącą boleśnie osą. Jeśli dodamy to tego dźwięk, to rzeczywiście zmierzchnica może odstraszać nie tylko ludzi.

fot. Marcin Korczakowski
Jednak w pozycji spoczynkowej, gdy ćma siedzi na pniu drzewa, jej brązowe ubarwienie zlewa się z fakturą kory drzew. W takiej pozycji zmierzchnica jest niewidoczna (to inny rodzaj mimikry). Rozłożone skrzydła mają natomiast kontrastowe, żółto-czarne barwy, przypominające żądlące błonkówki (np. szerszenia) co najpewniej motyl wykorzystuje do odstraszania drapieżników.

Dorosłe motyle spotkań można w ulach lub w dziuplach dziko żyjącej pszczoły miodnej. Co robi ta ćma w ulu pszczelim? Spija miód. Jako duży owad zmierzchnica może dużo zjeść. Jednorazowo spijają od 6 do 10 gram miodu (objętość łyżki do zupy). A dzięki chemicznej mimikrze (mamy już trzeci rodzaj mimikry) nie jest przez pszczoły zazwyczaj atakowana. Zdarza się jednak, że pszczoły rozpoznają dużo większego intruza, podkradającego miód i zamurowują kitem pszczelim tego złodzieja (za duża, żeby po prostu wyrzucić z ula) – zmierzchnica ginie unieruchomiona i uduszona. Zdziwiony pszczelarz może taką "mumię" w swoim ulu spotkać.

Zmierzchnica nie oblatuje kwiatów by spijać nektar. Spija oskołę spływającą z drzew. Oskoła to staropolska nazwa soku brzozowego o słodkawym smaku. Napój ten o leczniczych właściwościach stosowany na obszarze całej Słowiańszczyzny jako eliksir zdrowia i urody.

Zmierzchnica jest gatunkiem ciepłolubnym. Jej naturalny obszar występowania znajduje się głównie w Afryce oraz Azji Mniejszej. Spotkać ją można w południowej Europie, w basenie Morza Śródziemnego. Motyl ten migruje w dużej liczbie na teren Europy aż po koło podbiegunowe. Potrafi przemierzać w locie tysiące kilometrów, a fruwa dość szybko (jak na motyla). Już dawniej zaobserwowano, że w zależności od temperatury (głównie w czasie przepoczwarczenia) pojawiają się różne ubarwienie u motyli (różnych gatunków). Podobnie jest i u zmierzchnicy – europejskie populacje różnią się więc ubarwieniem w poszczególnych latach (zmienność temperatur w okresie wegetacyjnym). To gratka dla entomologów-kolekcjonerów. Oczywiście dokumentować można fotograficznie, co jest sposobem bardziej przyjaznym dla przyrody niż dawniejsze nabijanie na szpileczkę i zasuszanie.

W sprzyjających warunkach pogodowych, gdy lato jest ciepłe i długie, nawet w Europie gąsienice kończą cykl rozwojowy ale nowe pokolenie motyla migruje z końcem lata na południe. Mróz dla nich jest zabójczy. U nas gąsienice zmierzchnicy żerują na zielonych częściami roślin rodzin z psiankowatych, np. ziemniaka, pomidora, psiance słodkogórz oraz na bieluniu, dyni czy pokrzyku wilczej jagodzie. Zjadają także rośliny z rodzin werbenowatych i oliwkowatych. Same zaś atakowane są przez parazytoidy takie jak gąsieniczniki (Ichneumonidae) i rączycowate (Tachinidae).

Zmienność ubarwienia obserwowana jest nie tylko u osobników dorosłych ale i u gąsienic. Spotkać można osobniki zielonożółte z pasami ciemnoniebieskimi, a nawet czarnymi. Inne są z szarobrązowymi pasami, składającymi się z jaśniejszych i ciemniejszych kropek. Na końcu odwłoka gąsienica ma charakterystyczny wyrostek w kształcie wygiętego rogu, przypominającego literę „S”. Mimo dużych rozmiarów oraz żarłoczności zmierzchnica nie jest u nas uważana za szkodnika. A to dlatego, że rzadko występuje i zazwyczaj pojedynczo.

Przed przepoczwarczeniem gąsienice zakopują się do 25 cm pod ziemię i tworzą ziemne kolebki poczwarkowe o jajowatym kształcie, wykonane z ziaren piasku i cząstek gleby, zlepionej wydzielinami. Przeobrażenie trwa około 30-45 dni i odbywa się pod koniec lata. Poczwarka jest bardzo duża, w kolorze ciemnobrązowym i z połyskiem. Można je spotkać w czasie jesiennej orki po uprawie ziemniaków. Teraz, gdy orka odbywa się za pomocą ciągników, raczej trudno taką poczwarkę zauważyć. Dawniej, gdy rolnik szedł za pługiem, ciągniętym przez konia, widział co w bruździe się znajduje. Miał więc szansę zobaczyć tę dużą i niezwykłą poczwarkę.

Zmierzchnica trupia główka jest gatunkiem południowym, dawniej rzadko do nas zalatującym ale obecnie widywanym nawet w północnej Polsce (i tu się rozwija) – co jest znakiem ocieplającego się klimatu. A przy okazji może jest zwiastunem złych konsekwencji ocieplającego się klimatu za sprawą działań samego człowieka (emisja gazów cieplarnianych). Jest więc jak zwiastun kłopotów…

Więcej o zmierzchnicy trupiej główce:
Zmierzchnica w kolekcji entomologicznej

17.06.2019

Orszoł, który trzmiela udaje

(Fot. Beata Płoszaj, połowa czerwca 2019, Derc, Warmia)
Ogrody z kwiatami, a zwłaszcza kwietne łąki, zachwycają nie tylko różnorodnością kwitnących roślin ale i bogactwem życia małych bezkręgowców. Jedne przylatują najeść się pyłku lub napić nektaru, inne zapolować. Ruch jest wielki, wystarczy przystanąć lub usiąść na ławeczce (jeśli to w parku miejskim lub na miejskiej łące) i obserwować. Można robić zdjęcia i potem szukać pomocy w identyfikacji. By wiedzieć, by się pełniej zachwycać. Ot na przykład takim orszołem. Koleżanka z pracy zrobiła w swoim ogrodzie. Prawda, że piękny ten chrząszcz? Wielokrotnie widywałem ilustrację orszoła prążkowanego w ksiązkach entomologicznych. Ale nigdy nie spotkałem w naturze.

W Polsce występują trzy gatunki orszołów, najpospolitszy z nich jest Trichius fasciatus (L.) czyli orszoł prążkowany. W internetowej, specjalistycznej bazie danych zaznaczone jest tylko jedno stanowisko w szeroko rozumianych okolicach Olsztyna. Warto więc odnotować jego obecność w Dercu. Co prawda po samym zdjęciu nie da się poprawnie i pewnie zidentyfikować gatunku, bo pozostałe gatunki orszołów są podobnie ubarwione. Niemniej siedlisko i częstość występowania wskazują na orszoła prążkowanego.

Drugi polski gatunek to Trichius sexualis Bebel. 1906. Dla tego gatunku na czerwonej liście zwierząt ginących i zagrożonych zaznaczono zagrożenie LC - gatunek najmniejszej troski. Trichius sexualis  nie ma polskiej nazwy i jest gatunek bardzo rzadko spotykany, w Polsce występuje w górach. Gatunek o rozmieszczeniu eurosyberyjskim,  znany we Francji z Alp i Wogezów, północnych Włoch, Austrii, południowych i środkowych Niemiec, spotykany na Węgrzech, Morawach i Słowacji, notowany nadto z Użhorodu na Ukrainie. Jak podają dostępne źródła w  Polsce wykazany z pojedynczego stanowiska na podstawie jednego osobnika, schwytanego na kwiatach wiązówki błotnej (Filipendula ulmaria). Biologia tego żuka (bo orszoły należą do żukowatych i plemienia kruszczyc) jest słabo poznana. We Francji rozwój larwalny odbywa w starych pniakach olszy. Imagines poławiano zwykle na ciepłych zboczach i skrajach lasu, na kwiatach krzewów i roślin zielnych.

Trzecim polskim gatunkiem z rodzaju orszoł jest Trichius zonatus (German, 1831), zagrożenie DD - dane niepełne. I również ten gatunek jest bardzo rzadko spotykany. Przedplecze ma ubarwione bardziej pomarańczowo-brązowe. Ponieważ  pojawiają się różne nazwy synonimiczne i podgatunkowe to z Polski wykazywanych jest 6 taksonów. Nie znam się na tej grupie owadów i nie potrafię podać uporządkowanej, aktualnie obowiązującej wiedzy (Fauna Polski wymienia trzy, wyżej wspomniane), ale bazy internetowy wskazują na: Trichius abdominalis, Trichius fasciatus, Trichius gallicus gallicus,  Trichius gallicus zonatus,  Trichius orientalis,  Trichius sexualis.

Wszystkie orszoły występują lokalnie, dorosłe można spotkać na kwiatach, odżywiają się pyłkiem,  larwy odżywiają się rozkładającym się drewnem.

Orszoł prążkowany Trichius fasciatus (wnioskuję, że to on jest na zdjęciu) jest gatunkiem rzadkim, wykazywanym z Wielkopolski, Łodzi oraz Krakowie i okolicach. W Polsce preferuje pogórza i góry, na niżu występując tylko lokalnie.  Osiąga długość 9–14 mm. Na głowie, przedpleczu, tarczce, pygidium i spodzie ciała występują gęste, kremowo-żółtawe włoski, które upodabniają tego chrząszcza do trzmiela. Efekt ten wzmacnia pasiaste czarno-białokrenowe ubarwienie pokryw skrzydłowych. Przykład mimikry - upodabnianie się do innego owada, groźnego i z żądłem. Dodatkowo, zaniepokojony, unosi ciało na tylnych odnóżach, przypominając wówczas jeszcze bardziej trzmiela. A kto by chciał atakować trzmiela z żądłem?

Imagines (postać doskonała) spotyka się na skrajach lasów, polanach i porębach, łąkach, nieużytkach (czyli tam, gdzie brakuje intensywnie koszącej ingerencji człowieka),  najczęściej w czerwcu i lipcu. Aktywne są w dni słoneczne. Dorosłe najczęściej żywią się nektarem ostów, jeżyn, głogów, wiązówek, niektórzy wskazują na rośliny baldachowate. Warto więc notować na jakich kwiatach siadają i się odżywiają. Dane z różnych źródeł są rozbieżne. Może żadnych gatunków nie preferuje? A może jednak. Dawniej gatunek był  rozpowszechniony, obecnie występujący tylko lokalnie i nielicznie. Może być uznany za wskaźnik zdrowia ekosystemu i różnorodności biologicznej krajobrazu.

Liczniejsze występowanie orszoła dobrze świadczy o zasobności ekosystemów leśnych w rozkładające się, martwe drewno. Ponieważ siedliska larw i imagines są różne, to lasy zasobne w martwe drewno powinny być uzupełniane zaroślami na polanach i skrajach lasów, bogate w kwitnące gatunki, w tym rośliny zielne.  Jednym słowem łąka kwiatowa na skraju lasu.

Zauroczony zdjęciem i urodą orszoła, namalowałem także i jego podobiznę w czasie charytatywnego pleneru na olsztyńskiej Starówce.


15.06.2019

Mówiący poster na konferencji naukowej


Technologia sprzyja powstawaniu nowych form komunikacji w nauce (w nie-nauce także). Kiedyś uczeni spotykali się i rozmawiali. Do tej pory referaty, wykłady plenarne, krótkie komunikaty i nie ujęte w programach dyskusje kuluarowe, są istotnym elementem każdej konferencji naukowej. Bo przypomnę, że jednym z ważniejszych narzędzi badawczych... jest dyskusja (nauka jako proces i wiedza jako produkt są konektywne). Gdy powstało pismo, pojawiły się książki, listy i publikacje naukowe. Obecnie powstanie około 2 milionów artykułów naukowych rocznie. Nawet zawężając do własnej, wąskiej specjalności, nie da się tego wszystkiego przeczytać. W każdym razie pismo i druk wzbogaciło konferencje naukowe o wydrukowane programy sympozjów (wiedzieć gdzie i co jest wygłaszane) oraz tomiki streszczeń lub abstraktów, czasem zaopatrzone w pełne teksty referatów plenarnych. Potem pojawiają się drukowane materiały pokonferencyjne (obecnie zanikają ze względu na małą liczbę punktów do dorobku....). Czasem pełne teksty konferencyjnych referatów są wcześniej drukowane i dostępne w czasie konferencji. Czytasz, a potem dyskutujesz.

Gdy na konferencję zjeżdża się dużo naukowców, to nie sposób zapewnić każdemu czas na wygłoszenie referatu, nawet jeśli kongres trwa kilka dni a obrady odbywają się w kilku równoległych sesjach. Wymyślono więc postery. Takie plakaty, tyle że naukowe, pisano-rysowane. A w wyznaczonym czasie przy wywieszonym plakacie (papierowej planszy z wykresami, danymi,, tabelami, wnioskami) dostępny jest autor, z którym można podyskutować, zapytać. Spośród wielu wybierasz tylko to, co cię interesuje (na tradycyjnej sesji referatowej musisz czekać aż przyjdzie kolej na interesującego cię prelegenta). Najpierw były postery ręcznie rysowane, np. patyczkiem i tuszem. Potem pojawiły się komputery i przyspieszyły proces graficznej produkcji posteru. Wielkoformatowy druk kolorowy jest obecnie tani. Postery i sesje posterowe (opowiadanie na tle swojego plakatu) stały się nieodłącznym elementem konferencji, najpierw w naukach przyrodniczych, potem i humanistycznych. Trudno być jednak w dwu miejscach naraz: dyżurować przy swoim posterze i oglądać inne, czasem daleko wystawione. I jak zwrócić uwagę na siebie i swoje badania pośród różnorodnej wielości?

Referaty wzbogacone zostały najpierw o wyświetlane materiały ilustracyjne w postaci folii kolorowych czy fotograficznych slajdów (tak, to już przeszłość i młodsi mogli nie widzieć), potem w formie ruchomych prezentacji multimedialnych. Komputer i rzutnik stały się stałym elementem każdej sali konferencyjnej. Programy takie jak Power Point (i kilka innych) umożliwiają nie tylko łatwe pokazanie zdjęć, animacji ale i filmów z dźwiękiem. Nawet nie musi być prelegenta - może być telekonferencja, wyświetlana na ekranie monitora. Nowe technologie trzeciej rewolucji technologicznej stwarzają coraz większe możliwości. Możliwe, że niebawem pojawią się prezentacje holograficzne... To znaczy już są, ale jeszcze się nie upowszechniły.

A czy poster można jakoś uatrakcyjnić i rozszerzyć jego możliwości przekazu? Kilka lat temu, a może już kilkanaście (nie pamiętam, czas szybko biegnie) zobaczyłem przy ściankach prezentacyjnych małe monitory z klawiaturą. Można było wyświetlać obrazy i filmy, sterować przekazem. Rozwiązania te są widoczne w biznesie ale za drogie na konferencje naukowe. Który organizator zapewni tak dużo stanowisk z monitorami? Teraz ma zapewnić stelaże to powieszenia posterów naukowych (może być nawet tylko kawałek ściany). Z drugiej strony samemu przywozić ze sobą to kłopotliwe. I też kosztowne. W każdym razie marzyło mi się pokazanie ruchomych obrazów na papierowym posterze. Liczyłem, że może powstanie papier, jak zwijany ekran. Dałoby się zwinąć w tubę, przewieźć na konferencję a tam tylko podłączyć do prądu i wgrać plik z posterem, zawierającym filmiki. Oglądający sam naciskałby palcem wybrane fragmenty, uruchamiając film, pokazujący na przykład teren badań, metody zbioru materiału itd. Ot pokazać rzekę, z której pochodzą chruściki i sposób ich pobierania. Obraz - zwłaszcza ruchomy - wart tysiąca słów. A przecież na posterze wiele słów się nie zmieści. I kto chciałby czytać długie teksty?

Rozwiązanie technologiczne okazało się prostsze niż myślałam. I bardzo tanie. Trudniejsze okazało się dokonanie zmiany w głowie. Tym rozwiązaniem jest "chmura" i telefony komórkowe. Teraz mają je wszyscy i z bardzo łatwym dostępem do internetu. Wystarczy nagrać lub napisać i umieścić link na posterze. Tyle tylko, że ręczne wpisywanie do tabletu czy smartfona długiego adresu internetowego jest mocno kłopotliwe. Owszem, łatwo umieścić adres własnej strony internetowej lub bloga (te są zazwyczaj krótkie). I tam w aktualnościach umieścić polecane materiały uzupełniające. Robię tak od lat. Ale nie to jest najlepszym rozwiązaniem.

Od kilku lat umieszczam qr kody (każdy w swoim telefonie może zainstalować bezpłatny czytnik kodów qr) na plakatach, z linkami do publikacji lub popularnego omówienia wybranych fragmentów. A dlaczego nie umieścić filmiku? I na filmie opowiedzieć o sobie oraz tym, co jest na plakacie? Podejmowałem takie próby ale dopiero teraz odważyłem się na pełen eksperyment. Dzięki współpracy i równie otwartej na eksperymenty dr inż Małgorzacie Gorzel z Lublina. Okazja nadarzyła się na czerwcowym Ideatorium. Seminarium (nazwane warsztatami) odbyło się w formie malowania kamieni, przygotowania filmików i przyklejania qr kodów do tych kamieni. Niech one "autorem" opowiadają. Ale przecież można taki qr kod umieścić na posterze! Ot i proste rozwiązanie.

Uważny czytelnik zobaczy na plakacie naukowym (fotografia u góry) dwa przyklejone qr kody. Dodane już po wydrukowaniu posteru. Eksperyment przyniósł bardzo obiecujące rezultaty. Na pewno powtórzę. Że trzeba nauczyć się nowych umiejętności? Zakładania konta w różnych portalach, na których łatwo można umieścić film? Trzeba go wcześniej nagrać, może edytować, poprzycinać, dodać napisy itd. Dużo nauki. Nowa rzeczywistość komunikacji międzyludzkiej wymaga nieustannego uczenia się. Na przykład obsługi niby prostego smartfonu. Ale ważniejsza jest wyobraźnia, odwaga i gotowość... na porażkę. Większość eksperymentów się nie udaje. Ciągle trzeba coś poprawiać, modyfikować i nieustannie próbować. Na pewno trzeba wychodzić poza strefę komfortu i dotychczasowego rytuału.

Eksperyment udał się dlatego, że zaistniało kilka sprzyjających czynników. Najpierw były marzenia by zrobić coś zupełnie nowego. Potem odważny partner do działania. Zespołowo znacznie przyjemniej jest odkrywać nowe rzeczywistości. Jest wsparcie i wzajemna motywacja. Po trzecie inspirująca konferencja (nie wszyscy jeszcze organizatorzy chcą wychodzić po za utarty rytuał i oklepane schematy). I w końcu dyskusja z innymi uczestnikami konferencji. Pozytywnie zaskoczyła mnie łatwość wchodzenia w nowe obszary uczestników warsztatów malowania kamieni. Większość po raz pierwszy nagrywała autoprezentację, generowała qr kody itd. I to wszystko na telefonach komórkowych... Byli ciekawi i odważni. I to mnie bardzo motywuje do dalszego działania i odkrywania... tego co w zasadzie jest w zasięgu ręki.

A obok posteru leży dachówka i kamień z doklejonymi qr kodami. Kamienie można przenieść w inne miejsce i... będą jeszcze długo po konferencji opowiadać. Czy można zachęcić widza do konwersacji za pomocą pędzla na dołączonym obok kawałku papieru? Można. Na razie poczyniliśmy pierwsze kroki. I nie po to by zastąpić bezpośrednią rozmowę (bo na konferencji najważniejsze są rozmowy kuluarowe) lecz by ją uzupełnić. Zwłaszcza, gdy jesteśmy w innym miejscu. A ludzie lubią malować. Może czasem są trochę nieśmiali, może nie wierzą, że potrafią. Trochę trwa zanim powrócimy mentalnie do odważniejszego dzieciństwa.

I tak powstał mój (współautorski) pierwszy gadająco-malujący poster (w dialogu z innymi - czy wspominałem już, że dyskusja jest nieodłącznym elementem metodologii naukowej?).

Eksperymentuję z formami komunikacji na konferencjach naukowych. Potem dzielę się zdobytą wiedzą ze studentami na seminariach dyplomowych. To był eksperyment i prototyp. Niebawem znowu spróbuję. Krok dalej. I na pewno znajdę odważnych i kreatywnych współeksperymentatorów.

Czytaj też: Tworzenie przestrzeni edukacyjnej i kamienie, które opowiadają historie - czyli rzecz o slow science i nowych przestrzeniach komunikacji

12.06.2019

Czerwończyk nieparek z osuszonego Jeziora Płociduga Mała w Olsztynie

Czerwończyk nieparek (Lycaena dispar)
Świat postrzegamy także przez pryzmat tego, co już wiemy. Niejako dostrzegamy co, co już wiemy. Ot na przykład idąc z pracy do domu (lub odwrotnie) przez zaniedbany teren zielony. Cóż widzimy? Jakieś chwasty i latające owady, niektórzy nawet rozróżnią motyle, wazi, i inne "robactwo". Cóż w tym fascynującego lub ciekawego? Może komary, krwiopijne? Na te zwrócimy uwagę, ale wtedy gdy dobiorą się nam "do skóry" lub usłyszymy brzęczące koło ucha. Ale gdy potrafimy rozpoznać i nazwać konkretne gatunki roślin, grzybów czy zwierząt, wtedy dostrzegamy więcej i głębiej. Możemy się zachwycać, tym co pozornie niewidoczne. Dostrzegamy pojęcia, procesy, zjawiska abstrakcyjne.

Idąc przez osuszone i zaniedbane jezioro Płociduga Mała na początku czerwca zauważyłem czerwonego motylka. To na pewno jakiś czerwończyk z rodziny modraszkowatych. Podszedłem bliżej i zrobiłem kilka zdjęć. Bez wątpienia to samica czerwończyka nieparka gatunku "naturowego". A wiec coś niezwykłego, rzadkiego. Od razu w głowie pojawia się ciąg różnych skojarzeń, dotyczących sukcesji ekologicznej, terenów podmokłych i bioróżnorodności w mieście. Dzień wcześniej, gdy zszedłem ze ścieżki nieco głębiej na potrzeby sesji zdjęciowej (dla Gazety Wyborczej, ilustracja do artykułu o wysychaniu Polski), na skarpie odnowionego rowy melioracyjnego zauważyłem liczne pszczoły samotki. Wraz z tragedią osuszenia dla jednych gatunków pojawia się szansa na nowe siedliska dla innych. Od jakiegoś czasu liczne są rusałki osetnik, migranci i nomadzi z południa. Tym razem uwagę zwrócił czerwończyk nieparek i o tym gatunku chcę nieco więcej napisać.

Nie jest to pierwsze spotkanie z czerończykiem nieparkiem w tym miejscu. 11 lipca 2014 roku, idąc ścieżką przez osuszone, dawne Jezioro Płuciduga Mała, pośród licznym rusałek kratkowców (Araschnia levana, pokolenie letnie) i bielinków, zobaczyłem samicę czerwończyka nieparka (Lycaena dispar). Co w tym niezwykłego? Ano niezwykle jest to, że w mieście można spotkać gatunek naturowy (umieszczony w załączniku Dyrektywy Siedliskowej obszarów Natura 2000). Uganiają się za nim przyrodnicy z całej Europy, a on w mieście sobie żyje. Dzika przyroda i rzadkie gatunki w zasięgu ręki? Wracając tą ścieżką kilka godzin później zobaczyłem innego, prześlicznego motyla – mieniaka tęczowca (Apatura iris). Wtedy pomyślałem, ze trzeba aparat fotograficzny stale nosić ze sobą… Teraz zawsze mam smartfon z aparatem. Co prawda zbliżeń nie da się zrobić, ale zawsze jest po ręką.

Rozpisuję się o motylach chcąc podkreślić, że działania w zakresie ochrony przyrody odnoszą skutek. Bóbr niegdyś rzadki, czy wydra, stają się pospolite, nawet w mieście (przynajmniej w Olsztynie). To owoce wytrwałej i wieloletniej pracy i starań wielu ludzi. Teraz powinniśmy skoncentrować wysiłki na innych, obecnie zagrożonych, gatunkach, na przykład na bezkręgowcach.

Opinia publiczna jest w jakimś sensie mocno "zapóźniona" i siłą bezwładu koncertuje się jeszcze na gatunkach, które wymagały intensywnej ochrony przed wielu laty. Ale to zupełnie inną opowieść (bo niektóre treści wydają się kontrowersyjne, a więc wymagają staranniejszego i dokładniejszego wyjaśnienia). Wróćmy do czerwończyka nieparka. Czemu się nim zajmować, kiedy w Polsce wydaje się jeszcze stosunkowo pospolity? W Polsce jeszcze tak, ale w innych krajach jest już rzadki a na przykład w Wielkiej Brytanii wyginął. Brytyjczycy kosztem sporych pieniędzy próbują go reintrodukować. A my w Olsztynie mamy to za darmo…

(Czerwończyk nieparek, samiec)
Czerwończyk nieparek (nazwa taka, bo wyraźny dymorfizm płciowy, jakby samiec i samiczka były nie do pary) to motyl o aktywności dziennej. Łatwo go więc zauważać na kwiatach w czasie wakacyjnych spacerów, nawet w mieście. Zazwyczaj występuje jedno pokolenie w roku, ale w sprzyjających warunkach mogą być i dwa. Dorosłe motyle spotkać można już od czerwca. Fruwają do końca sierpnia (gdy pojawi  się drugie pokolenie). Gąsienice tego motyla żerują na szczawiu lancetowatym, ale ostatnio coraz częściej konsumują także inne gatunki szczawiu. Motyl ten występuje w niewielkich zagęszczeniach. Nawet gdy występuje, to nie jest liczny. Każde spotkanie to przygoda (są podobne gatunki, więc nie wszystko co czerwone to czerwończyk nieparek, ale rozpoznać łatwo).

Wpisany został na listę gatunków "naturowych", bowiem na wielu stanowiska w Europie wyginął, przede wszystkim na skutek zanikania torfowisk. W połowie XIX wieku wyginął całkowicie w Wielkiej Brytanii. W Polsce gatunek chroniony, na czerwonej liście zwierząt umieszczony z kategorią LR (niższego ryzyka). Na międzynarodowej czerwonej liście IUCN jako gatunek niskiego ryzyka (LR). W Konwencji Berneńskiej wymieniany w II Załączniku. W Dyrektywie Siedliskowej wymieniany w Załącznikach II i IV. Wynika, że jakiś "ważny" ten motyl. Bo jest jednocześnie wskaźnikiem stan środowiska. Związany jest z podmokłymi łąkami oraz torfowiskami niskimi.

Możliwe, że występują czerwończyki nieparki na mokradłach po dawnym Jeziorze Płociduga Mała oraz na podmokłych łąkach nad Łyną w okolicach Brzezin (dawne Jezioro Płociduga Duża). Mamy więc w Olsztynie na prawdę wspaniałą przyrodę. I dobrze byłoby ją zachować a nie degradować. Dorosłe motyle w poszukiwaniu nektaru, którym się odżywiają, odwiedzają różne gatunki roślin kwiatowych, preferując głównie te mające kwiaty o barwie fioletowej i żółtej, rzadziej białej. Zagrożeniem dla tego gatunku owada jest zmiana warunków siedliskowych (gdzie występuje i się rozwija), w tym przede wszystkim melioracje i osuszanie terenów podmokłych.

Do uratowania tego gatunki (i innych podobnych, choć mniej znanych) potrzebne jest odpowiednie gospodarowanie przyrodą. Czyli zachowanie siedlisk poprzez ekstensywne użytkowanie łąk wilgotnych i nie dopuszczaniu do ich zarastania oraz utrzymywaniu śródleśnych oczek wodnych, wokół których występują rośliny żywicielskie gąsienic.

Czerwończyk nieparek (Lycaena dispar) należy do  rodziny modraszkowatych (Lycaenidae), które mają bardzo ciekawe relacje z mrówkami. Około 75 % gatunków z tej rodziny wchodzi w relacja ekologiczne z mrówkami, nazywane myrmekofilią. jedne gatunki modraszkowatych są komensalami (korzystają pokarmowo i siedliskowo z obecności mrówek, a te ostatnie nie odnoszą strat ani korzyści), inne wchodzę w relacje mutualistyczne (obopólna korzyść motyli i mrówek) a jeszcze inne są pasożytami społecznymi (tak, to gąsienie motyli są pasożytami). Pozostałe 25 % gatunków zaliczana jest do myrmekoksenów (unikających relacji z mrówkami), ale nie są przez mrówki atakowane.  Gąsienice modraszków mają gruby oskórek, chroniący przed żuwaczkami mrówek oraz posiadają gruczoły, wydzielające substancje oszukańczo działające na mrówki. Substancje te eliminują atak mrówek. Taka sytuacja występuje u opisywanego czerwończyka nieparka. Po prostu gąsienice czerwończyka "pachną mrówkom inaczej" niż coś do zjedzenia. Zwabione mrówki nie tylko nie atakują gąsienic ale swoją obecnością odstraszają inne, potencjalne drapieżniki, groźne dla gąsienic. Larwy czerwończyka nieparka spotkać można w towarzystwie mrówki wścieklicy zwyczajnej (Myrmica rubra). Jeszcze dale ta zależność ewolucyjnie ukształtowała u innych modraszków. Gąsienice wydzielają krople płynu nektarowego. Po pewnym czasie mrówka zanosi gąsienicę do mrowiska. A tam gąsienica zaczyna żywic się larwami, jajami i poczwarkami mrówek. Można w dalekiej analogii napisać, że gąsienice produkują chemiczne fake newsy, otumaniając mrówki, które potem postępują wbrew swojemu interesowi.

 A ze względu na to, że czerwończyk nieparek jest gatunkiem „naturowym”, czyli umieszczony na liście gatunków szczególnie ważnych dla obszarów Natura 2000, wzbudza zainteresowanie przyrodników i tych, którzy zajmują się monitoringiem i waloryzacją ekosystemów.

Czerwończyk nieparek (zwany także czerwończykiem większym) związany jest z siedliskami podmokłymi. Wierzch skrzydeł samca jest czerwony z odcieniem złocistym oraz czarnymi obrzeżeniami skrzydeł. Samica ma skrzydła podobnego koloru ale z szerszymi obrzeżeniami, większą liczbą czarnych kropek na przednich skrzydła oraz brązowo-czerwonymi skrzydłami drugiej pary z czerwonym obrzeżeniem. Samice są nieco większe od samców. Przednie skrzydło ma długość ok. 2 cm. Podobny do czerwończyka nieparka jest nieco mniejszy czerwończyk dukacik (Lycaena virgaurea L.), zasiedlający stanowiska bardziej suche: łąki, skaje lasów, polany, polne drogi rzadko używane i porośnięte bogatą roślinnością zielną.

Czerwończyka nieparka spotkać możemy w czerwca i lipcu (czasem drugie pokolenie pojawia się także w sierpniu) na torfowiska niskich, podmokłych leśnych łąkach, śródleśnych moczarach, skrajach lasów łęgowych. Właśnie ze względu na te preferencje został wybrany jako gatunek wskaźnikowy dla siedlisk zagrożonych w Europie i objętych ochroną w ramach obszarów Natura 2000. Ze względu na liczne melioracje i osuszanie wilgotnych łąk w wielu regionach wyginął. Na przykład w Anglii wyginął już w XIX w. W późniejszym czasie gatunek ten introdukowano ale rodzima (angielska) populacja całkowicie wyginęła. Obecnie spotykany w różnych siedliskach łąkowych, a nawet ruderalnych. Dobrym przykładem jest właśnie dawne Jezioro Płociduga Mała, zasypywana gruzem, śmieciami itd.  Gąsienice żerują głównie na szczawiu lancetowatym (Rumex hydrolapathum). Na stanowiskach suchych obserwowano żerowanie na szczawiu tępolistnym (Rumex obtusifolium), szczawiu kędzierzawym (Rumex crispus) i szczawiu zwyczajnym (Rumex acetosa).

Gąsienice rozwijają się na szczawiu. Zimują gąsienice (jeśli rozwijają się dwa pokolenia to zimują gąsienice drugiego pokolenia). W zależności od regionu i szerokości geograficznej występuje jedno, dwa lub nawet trzy pokolenia w roku. Czerwończyk nieparek występuje w Europie i Syberii. W Polsce spotkać go można na terenach nizinnych i na pogórzu (do 1000 m n.p.m.), liczniej w północnej i wschodniej Polsce.

Wiedza, zgromadzona przez ludzkość, jest ogromna. Nie sposób wiedzieć wszystkiego. Ba, nie sposób wiedzieć dużo. Ale dzięki opowieściom innych specjalistów można zobaczyć i zrozumieć więcej. wystarczy być ciekawym, zadawać pytania i być otwartym na opowieści innych ludzi. Trzeba tylko odróżniać fake newsy, by nie dać się wykorzystać różnorodnym "pasożytom" i ułudnikom.

Bibliografia:
  • Buszko J., Masłowski J., 1993. Atlas motyli Polski. Część I. Motyle dzienne (Rhopalocera). Warszawa. 
  • Lafranchis T., 2007. Motyle dzienne, ponad 400 gatunków motyli dziennych polskich i europejskich. Wyd. Multico, Warszawa 
  • Novak I., Severa F., Motyle. Wyd. Delta, Warszawa, ISBN 83-85817-76-X 
  • Reichholf-Riehm H., 1996. Motyle. Wyd GeoCenter, Warszawa. 
  • Sielezniew M, Dziekańska I., 2010. Motyle dzienne, Multico, Warszawa

Samica czerwończyka nieparka, 10 czerwca 2019,
osuszone jezioro Płociduga Małą, Olsztyn



7.06.2019

Tworzenie przestrzeni edukacyjnej i kamienie, które opowiadają historie - czyli rzecz o slow science i nowych przestrzeniach komunikacji


Kiedy wykonujemy coś, co jest piękne, czujemy się przydatni i potrzebni. W wieku automatyzacji i sztucznej inteligencji (tworzącej dla nas obrazy i treści masowo i łatwo powielane) coraz większego znaczenia nabiera rękodzieło i praca niepowtarzalna, wykonana przez człowieka, własnoręcznie. Wartością jest unikalność i autentyczność. Sztuka, nawet ta amatorska, jest sposobem komunikacji i tworzenia relacji międzyludzkich, sposobem tworzenia przestrzeni do wspólnej komunikacji (dialogu). Daje poczucie sprawstwa. Jest bardzo archaicznym sposobem budowania wspólnoty, budowania więzi i komunikacji. Ale ciągle jest sposobem użytecznym.

Szkoła i uniwersytet jest przestrzenią rozmowy, dialogu a nie tylko miejscem egzaminów. A przynajmniej powinna być przestrzenią tejże rozmowy. Wspólne malowanie jest sposobem do organizowania przestrzeni edukacyjnej, ułatwiającej dyskusję. Skupienie się wokół prostej aktywności, tak jak kiedyś przy darciu pierza, łuskaniu fasoli, szatkowaniu kapusty, międleniu lnu, ułatwia niewymuszoną i autentyczna rozmowę. Łatwiej się wypowiedzieć, gdy uwaga skierowana jest nie na mówcę ale na inną aktywność. Można milczeć. Nie ma punktów, rywalizacji, rankingów (bo malują pracownicy naukowi z innych dyscyplin niż sztuka - im się to do niczego nie liczy). Można dzielić się wrażeniami, emocjami. I można poruszać tematy bardziej abstrakcyjne, ambitne. Mówić można, ale nie trzeba. Nikt nie jest wywoływany do tablicy a cisza nie jest kłopotliwa. Nie trzeba jej na siłę zabijać niepotrzebnymi słowami. Malowanie w przestrzeni publicznej jest pretekstem do refleksji nad zmieniającymi się w dziejach ludzkości sposobami komunikacji, od komunikacji niewerbalnej (zapach, gest, mimika, ruch rytm, taniec itd.), poprzez komunikację słowną (kultura oralna) i pismo (kultura pisma) aż do coraz silniej ujawniającą się komunikację z wykorzystaniem technologii cyfrowych (Jacek Dukaj nazywa ją kulturą bezpośredniego transferu przeżyć).

W nauce ważna  jest komunikacja, w edukacji także. Dlatego  z warsztatami malowania kamieni jadę na VII Konferencję Dydaktyki Akademickiej Ideatorium 2019. Warsztaty te prowadzę wspólnie z dr Małgorzatą Gorzel z Lublina. A z uczestnikami konferencji podyskutujemy o formach komunikacji w nauce, wykorzystując formy archaiczne jak i zupełnie nowoczesne. Malowane kamienie zostaną w części wymieszane z komunikacją cyfrową. Stąd hybrydowa komunikacja. Nie tylko słowo i tekst ale i wspólne przeżywanie, doświadczanie. Akademickie eksperymentowanie w czasach przechodzenia z kultury pisma na kulturę bezpośredniego transferu przeżyć. Może przy okazji uda się odkryć dlaczego pojawił się autyzm i utrwalił w populacji ludzkiej?


Mówić (komunikować) można na różne sposoby. Poprzez wzniosłe słowa lub przez zwykłe, wspólne prace, w których mówi się milczeniem oraz obrazem, współobecnością w doświadczaniu i przeżywaniu. Refleksja wymaga wyciszenia, zwłaszcza w czasach nadmiaru i szumu informacyjnego (w przenośni - nie słyszymy własnych myśli). Wspólne malowanie butelek, kamieni czy dachówek (akademicki streetart) ułatwia rozmowę, tak jak kiedyś, w społecznościach agrarnych, wspólna praca w polu, przy darciu pierza czy łuskaniu fasoli. Daje poczucie sprawstwa i ważności. Po woli to odkrywam, z dorosłymi, z młodzieżą z pracownikami uczelni wyższych. Już od kilku lat. Ale jak komunikować o swoich odkryciach, przemyśleniach, pomysłach? Pisać publikacje? Mówić na wykładach? Pisac na blogu, vlogu czy jeszcze inaczej? Malowac kamienie w parku?

Sztuka amatorska dostępna jest dla wszystkich, rozbudza kreatywność i daje poczucie sprawstwa. Jest dogodną przestrzenią edukacyjną, w które możemy się spotykać i komunikować, nawet milczeniem oraz niewerbalną aktywnością, kształcić kompetencje miękkie i poczucie istotności. Komunikować się z uczniami, studentami, dorosłymi. I wydłużyć przekaz.

Czy kamienie mogą opowiadać ciekawe historie? My je w Gdańsku nauczymy opowiadać w czasie warsztatów, konektywnie i kolektywnie. Wiedza jest rozproszona już nie tylko w głowach ludzi ale i w zewnętrznych nośnikach pamięci (w tym książki, repozytoria cyfrowe itd.). Malować każdy umie (udowodnimy to na warsztatach, także tych w Gdańsku, w czerwcu 2019). Ale przy okazji każdy z uczestników nauczy się prezentacji błyskawicznej, nagra krótką wideoprezentację a następnie umieści ją na… kamieniu. To wszystko za pomocą dostępnych i bezpłatnych narzędzi. Wszak telefon komórkowy każdy ma a dostęp do internetu jest powszechny. Przyszłość już jest, tyle że nierównomiernie rozmieszczona. Poszukamy tych futurystycznych wysp w swoim otoczeniu.

Współczesny polski uniwersytet choruje na punktozę, na pogoń na publikacjami. Cechuje go szybkie tempo życia, bez czasu na oddech, refleksję i zwykłe poleniuchowanie. Tradycyjne środki upowszechniania wiedzy i komunikacji w nauce to: publikacje, wygłaszane referaty, postery naukowe. XXI w przyniósł nam komunikację internetową, szybką i globalną. Czy można jedno z drugim połączyć? Moim zdaniem tak. I to w czasie malowania... pod słońcem prowincji (czyli z dala od gwarnego i dynamicznego centrum), w cieniu lipy, dębu lub kasztanowca, na trawniku. A tym razem w czasie konferencji naukowej.

Od lat kilkunastu hobbystycznie maluję butelki, wyrzucone, nikomu już nie potrzebne. Przywracam im sens i znaczenie. Niedawno odkryłem, że można to robić zespołowo, gdzie ważniejsze od tworzenia perfekcyjnego dzieła jest kreowanie wspólnej przestrzeni do przeżywania i dyskutowania. Skupiamy się  na procesie a nie na produkcie. 

Podczas malowania można rozmawiać bez wykwintnie uczonych słów. Teraz przyszła pora na kamienie. Są i leżą. Całkiem za darmo, czasem zawadzają. Tanie, więc bezwartościowe? Każdy człowiek potrzebuje choć odrobiny sensu i piękna. Każdy człowiek jest twórcą, nawet lepiąc pierogi czy sprzątając mieszkanie. W tym drugim niczego nie wytwarza, utrzymuje jedynie stan. Stan estetyki, porządku i piękna. Czy malując kamienie lub stare butelki coś wytwarzamy? Jest produkt? Może usługa? A może także (lub tylko) doznanie?

Sprzątając lub wprowadzając porządek przywracamy to, czego potrzebujemy. Sens i organizację. Sensem tej pracy (malowanie wyrzuconych, niepotrzebnych rzeczy) nie jest więc wzrost, produkcja, PKB ani nawet konsumpcja. Sensem wspólnego malowania kamieni jest spotkanie integracyjne lub tworzenie przestrzeni do jeszcze innego dialogu. I nie jest celem zastąpienie tradycyjnych, akademickich wykładów czy seminariów. Celem jest uzupełnienie, rozszerzenia, zwiększenie różnorodności dostępnych form.

W czasie wspólnego malowania mówić można ale nie trzeba. Ciszy nie trzeba zabijać słowem. Można milczeć. Słów jest zbyt dużo. Mało kto ich słucha, a niektóre są takie mądre, że nawet mówiący ich nie rozumie. Czysty rytuał. Pozasłowny.

Warsztaty z malowaniem kamieni, zaplanowane na Ideatorium, nie będą ani wykładem ani komunikatem konferencyjnym ani tradycyjnym referatem ani publikacją z impact factor. Będą wspólnym przeżywaniem, tak jak w powstającej kulturze post-pisma. Nie będzie splendoru i oklasków. Ale będzie komunikacja międzyludzka, tak jak kiedyś pod drzewem oliwnym.

W cyfrowym świecie brakuje nam doświadczenia wspólnotowości. Odszukamy ją. Maljąc kamienie i milcząc. Bo nie tylko słowem przekazujemy treści. To wyjście poza schematy i utarte, akademickie rytuały. Poszukiwać nowego by odszukać to, co utracone. Takie swoiste slow science na prowincji. Brzmi trochę prowokacyjnie. Przynajmniej mam taką nadzieję. Powstaną popaćkane kamienie. I te kamienie kultury (bo jak pomalowane, to już troszkę kultury nabiorą) rzucimy na szaniec. Bo potrzebna nam prowokacyjna rewolucja w myśleniu o świecie, o konsumpcji i sensie. I o współczesnym uniwersytecie.
(1. czerwca 2019 r., Olsztyn, Park Centralny, piknik naukowy,
pt. "Naukowo-artystyczne śniadanie na trawie w Parku Centralnym")
Recyklingowy street art to tworzenie przestrzeni edukacyjnej na uniwersytetach i akademiach i „odzyskiwanie” pozornie niepotrzebnych już rzeczy, to także element animacji społecznej, realizowanej w przestrzeni publicznej. Odzyskiwanie uniwersyteckich relacji mistrz-uczeń i wspólnoty nauczających i nauczanych, klimatu wspólnego odkrywania z ciekawości (a nie dla punktów, sprawozdawczości i rankingów). Może trzeba spróbować, przynajmniej od czasu do czasu, komunikować swoje przemyślenia, odkrycia, przeżycia nie w formie książki czy publikacji w renomowanym czasopiśmie a w formie streetartowej wystawy?  Czy to ma sens? Warto to sprawdzić. Potrzebni więc odważni ludzie z uczelni wyższych, którzy zechcą spróbować.

Surowcem w tym streetartowych happeningach są rzeczy zbędne i niepotrzebna, czasem traktowane jako śmieci: stare dachówki, szklane butelki i słoiki (zbędne już opakowania), polne kamienie czy wybrakowana ceramika (odpady po remontach domów). Poprzez wspólne malowanie w przestrzeni publicznej (parki, skwery, biblioteki, szkoły, uniwersytety itd.), w czasie konferencji naukowych, festiwalów filozofii, pikników naukowych i w czasie spotkań typu „śniadanie na trawniku”, powstają drobne elementy (detale), umieszczane później w przestrzeni publicznej lub jako uliczne wystawy oraz elementy małej architektury.

(Olsztyn, Park Centralny)
Pomalowane kamienie mogą być użyte do gier terenowych (z wykorzystaniem QR Kodów i mobilnego internetu) a take do edukacyjnych opowieści o historii, przyrodzie i przekształceniach krajobrazu. Taki swoisty wykład - lecz nie osadzony w kulturze oranej. Jako swoista opowieść lecz nie całkiem osadzona w kulturze pisma. Całkiem coś nowego. Nowe jest zawsze ryzykowne, że się nie uda. Ale jakże nie spróbować?

Spotkania przy malowaniu to także forma upowszechniania wiedzy (np. biologicznej, o ekologii, o owadach i innych zwierzętach, grzybach czy roślinach o ekosystemach) oraz emanacja kształcenia ustawicznego i pozafromalnego. Wiedza jest bogactwem i dobrem ogólnym, które jest warunkiem rozwoju cywilizacji i do którego prawo ma każdy. Tak jak do wody i powietrza czy pięknego krajobrazu. Nie można więc zamykać i ograniczać dostępu do wiedzy. Podobnie jest ze sztuką. Nauka i sztuka zachwycają się światem, każda na swój sposób i w odmiennej formie. Najefektywniej poznawać wiedzę i sztukę... przez własne uczestnictwo i aktywność. Malujący naukowiec to negocjacje tych dwóch światów. W wymiarze osobistym malowanie jest dla mnie relaksem i wyjściem z wąskich ram życia zawodowego. A teraz uświadomiłem sobie, że jest to arteterapia chroniąca przed wypaleniem zawodowym.

Jadę do Gdańska na konferencję naukową by malując z innymi pracownikami akademickimi, zastanawiać się nad potrzebnymi zmianami w dydaktyce akademickiej. Jadę by we wspólnej dyskusji "ładować swoje akumulatory".