30.04.2018

Laboratorium w szufladzie. Zoologia – coś dla nauczyciela


Czasem z sentymentem wspominam dawny, szkolny podręcznik do przyrody. I przepiękne ryciny kolorowe zamieszczone na końcu, z ukwiałami, koralowcami i innymi egzotycznymi dla chłopca z wiejskiego podwórka zwierzętami. Wtedy książek było mało. Inspiracją zainteresowań przyrodniczych był podręcznik szkolny i obserwacje w terenie, na podwórku.

Jak samodzielnie poznawać? Jest już sporo różnych popularnonaukowych książek dotyczących roślin i zwierząt, w sam raz do obserwacji w terenie, na trawniku, na łące, w lesie i nad wodą. I jest jeszcze internet – czyli szybka możliwość sprawdzenia, poszerzenia wiedzy czy nawet zapytania się „co to jest?”. Można prowadzić własne hodowle, od akwarium poczynając. Najłatwiej obserwować ptaki i zbierać rośliny do zielnika. Mniej jest pomysłów na doświadczania. I tę lukę bardzo dobrze wypełnia Laboratorium w szufladzie. Zoologia.

Jest to książka moim zdaniem bardzo przydatna dla nauczyciela oraz rodzica (także w nauczaniu domowym). Książka zawiera opisy zróżnicowanych pod względem trudności eksperymentów ze zwierzętami. W większości dotyczą organizmu, fizjologii oraz zachowania. Te ostatnie wykonywane są z domowymi pupilami (psy, koty) lub z koniem. Z zachowaniem etyki, by nie męczyć zwierząt. Są eksperymenty z mrówkami, muszkami owocowymi, pszczołami samotnymi, ślimakami czy rozwielitkami. Szczegółowy opis doświadczenia oraz proponowane notatki do wykonania (obserwacje) uzupełnione są wyjaśnieniem teoretyczny. Taki układ bardzo przydatny jest dla nauczyciela, przygotowującego doświadczenia biologiczne z uczniami (a dawno nic się nie ukazywało). Są także propozycje badań anatomicznych… z wykorzystaniem kupionych w sklepie fragmentów zwierząt kręgowych: serce, wątroba, płuca świni. Mogą zaciekawić do dalszych obserwacji i zgłębiania wiedzy. Zachęcam zwłaszcza rodziców, by wspólnie z własnymi dziećmi (lub z rodziny) poznawali tajniki przyrody. Na uczenie się i eksperymenty nigdy nie jest za późno. I zawsze jest to fascynujące. Wakacyjne obserwowanie krowy na łące? Czemu nie. Ciekawy problem badawczy, uporządkowane obserwacje i ćwiczenie się w sporządzaniu naukowych notatek.

Laboratorium w szufladzie. Zoologia to kolejna propozycja z ciekawej serii, wydawanej przez PWN. Tym razem stawiane są pytania: jak to możliwe, że kurczak oddycha wewnątrz jajka, dlaczego krowy ciągle coś przeżuwają, czy koty są „lewołape” lub „prawołape”, jaki jest ulubiony kolor pszczoły, czy koń jest dobry w zagadkach pamięciowych, co zniechęca mrówki, jak działa serce ssaków?

(Inne, starsze książki-poradniki dla nauczyciela,
dotyczące eksperymentów biologicznych)
Dobór treści odzwierciedla zainteresowania samej autorki. Marta Trzeciak to lekarz weterynarii, która prowadzi warsztaty z kreatywności m. in. na Uniwersytecie Trzeciego Wieku oraz w instytutach kultury miejskiej (m. in. Instytut Kultury Miejskiej w Gdańsku). Ma więc doświadczenie w edukacji pozaformalnej. Jest na studiach doktoranckich Life Sciences and Mathematics Interdisciplinary Doctoral Studies (Międzyuczelniany Wydział Biotechnologii Uniwersytetu Gdańskiego i Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego). Czyli sama uczestniczy w poznawaniu świata. Jednym słowem wiedza z pierwszej ręki, od uczestnika a nie tylko kibica.

Blog Profesorskie Gadanie poleca książkę Laboratorium w szufladzie. Zoologia.

Laboratorium w szufladzie to cykl książek przeznaczonych dla osób ciekawych świata, pasjonatów, hobbystów, a przede wszystkim praktyków. Czytelnicy znajdą w nich wiele inspiracji do własnych doświadczeń i eksperymentów. Wszystkie książki z tej serii są bogato ilustrowane materiałami graficznymi i zdjęciami. Każdy poruszony temat zawiera praktyczny opis zjawiska, doświadczenia, przyrządu czy aktywności. Autorzy nie stronią od wejścia na poziom wyższy, niż tylko popularne ujęcie tematu. To zamierzona prowokacja intelektualna. Pogłębione ujęcie pozwala poczuć smak eksperymentu, doświadczyć radości poznawania i odkrywania różnorodności świata oraz stojącej wobec niego – twórczej wyobraźni.

Do tej pory ukazały się:
  • Anatomia człowieka 
  • Biologia 
  • Matematyka
  • Chemia 
  • Fizyka 
  • Optyka 
  • Modelarstwo i robotyka 
  • Elektrotechnika, elektronika, miernictwo




28.04.2018

Łaziga, pluskwogon, pluskwogon igielnik, topielnica – co było najpierw?

John Curtis British Entomology (1824-1840)
Folio 281 Ranatra linearis,
 the Linear Water-scorpion and
Gentiana pneumonanthe(Calanthian Violet), 1836
Poznawanie i opisywanie świata wiąże się z nadawaniem nazw. Przez tysiące lat ta wiedza, zapisana w słowach, żyła tylko w kulturze mówionej. Trwała, przechodząc z ust do ust, nieustannie modyfikowana, uzupełniana, ale i zapominana. Ewoluowała wiedza i język. Trudno się cofnąć w czasie i odtworzyć te poplątane ścieżki. Wiele nazw i opowieści zapewne bezpowrotnie zaginęło.

Dużym postępem w nauce było ujednolicenie słownictwa naukowego i nazw roślin i zwierząt. System Linneuszowski umożliwił szybki postęp, bo wyeliminował pomyłki. Powstały nazwy naukowe, dwuczłonowe. Współcześnie mamy odpowiednie kodeksy nazewnictwa i łatwo już zapanować nad różnorodnością i nieokreślonością nazw. Nazwa gatunkowa powinna być jedna i niepowtarzalna. Co przy ponad 1,7 mln opisanych gatunków nie jest łatwe. Wymaga ciągłej pracy.

Dużo więcej dowolności jest w nazwach potocznych (np. polskich). Ale i w tej dziedzinie nieustannie dokonuje się porządków i systematycznego kodyfikowania. Jednocześnie część słów ulega zapomnieniu. Szkoda. To także nasze, piękne dziedzictwo z wieloma skojarzeniami.

Erazm Majewski w swoim „Słowniku nazwisk zoologicznych i botanicznych polskich, zawierający ludowe oraz naukowe nazwy i synonimy polskie, używane dla zwierząt i roślin od XV-go wieku aż do chwili obecnej”  (uwagę zwraca ten rozbudowany, długi i objaśniający tytuł – takie wtedy były zwyczaje), z 1894 roku, takie podaje nazwy dla Ranatra i Ranatra linearis (jest tylko jeden gatunek u nas, więc nazwa rodzajowa zawsze odnosi się do jednego gatunku)” łaziga, pluskwogon, pluskwogon igielnik, topielnica igielnik.

Łaziga występuje tylko w nazwie jednoczłonowej, natomiast dwa pozostałe w obu postaciach. Współczesne określenie topielica ma chyba bardzo niedawny rodowód. Można traktować jako współczesną topielnicę. O ile topielica odnosi się zarówno do owada jak i starosłowiańskiego demona, to współcześnie topielnica tylko do owada. Aczkolwiek dawniej i w utworach literackich używane było słowo "topielnica" (Bibliografia Polska: XIX. stólecia. (R-U), Tom 4, Autorzy Karol Estreicher, Kraków 1878 M.). Zmiany językowe zaszły ale rygorystycznie trzymają się bardziej popularnego określenia, dotyczącego topielicy jako żeńskiej formy topielca (osoby utopionej) oraz mitycznej nimfy wodnej. Gdyby więc rygorystycznie podejść i dla owada zarezerwować archaiczną topielnicę to już w nazwie byłaby różnica między topielnica a topielicą - owadem i człowiekiem czy demonem.

(Topielnica - w utworze Jawornickiego, 1878)

Kiedy w XIX wieku różni przyrodnicy spisywali wiedzę biologiczną, to musieli nadać zwierzętom i roślinom nazwy. Czerpali albo z tradycji potocznej (ludowej), posługując się określeniami, które już znali, albo sami musieli tworzyć słowa. Czasem były to tłumaczenia z łaciny (nazwy gatunkowe), czasem własna fantazja. A że komunikacja wtedy była znacznie słabsza i wolniejsza, to i różne pojawiały się nazwy. Z jednej strony oddawały istniejącą różnorodność regionalną a z drugiej fantazję słowotwórczą. Współcześnie, na skutek znacznie szybszego przepływy informacji, nastąpiło znaczne ujednolicenie i uproszczenie nazewnictwa. Część synonimów i nazw regionalnych uległa zapomnieniu. Pluskwogon i pluskwogon igielnik pojawia się w książce P.E. Leśniewskiego „Galerya obrazowa zwierząt Reichenbacha” z 1839 roku. Owad należy do pluskwiaków, jest wydłużony, rurka oddechowa wygląda jak ogon. Zatem nazwa bierze się z wyglądu zwierzęcia – pluskwa z ogonem, wyglądająca jak igła. Do oryginału nie dotarłem, wiec nie wiem jak brzmi oryginalny zapis w tej książce.

Podobne określenia, odnoszące się do wyglądu, pojawiają się w innych językach. W języku angielskim - water stick czyli wodny kij. Podobnie w niderlandzkim – staafwants, waterstaafwants czyli pręt, kij lub pręt (kij) wodny, w rosyjskim pанатра палочковидная, палочник водяной – ranatra kijowata (kijopodobna), kij wodny. Tak samo w niemieckim Stabwanze (kij wodny) oraz Wassernadel – wodna igła. Można zatem przypuszczać, że igielnik, jako nazwa gatunkowa (zarówno pluskwogon igielnik jak i topielnica igielnik) ma swoje pochodzenie z określenia niemieckiego. Jedynie w języku litewskim znajdujemy Ilgoji skorpionblakė czyli długi skorpion. Czasem określenie, nawiązujące do skorpiona pojawia się i w starczych opracowaniach niemieckojęzycznych i angielskojęzycznych (linear water-scorpion) a czasem i polskich. Z tym, że wodny skorpion zarezerwowane jest bardziej dla krewniaka topielnicy – płoszczycy. Dla odróżnienia pojawiają się zatem dodatki – podłużny wodny skorpion.

(Jarocki 1851 "Treść zoologii dla użytku młodzieży",
w nawiasach nazwy rosyjskie, zapisane cyrylicą)
Niezwykle oryginalne jest określenie Łaziga – kojarzy się z powolnym, jakby niezdarnym poruszaniem się tego owada. Też odnosi się do cech zwierzęcia, ale chyba nie znajduje analogii w innych językach (chyba, żeby zrobić dużo dokładniejsze poszukiwania). W każdym razie u Majewskiego pojawia się raz a źródłem jest pozycja: Maksymilian Nowicki, „Przyczynek do owadniczej fauny galicyjskiej”, Kraków 1864. Kolejne znalezisko z łazigą pochodzi z początku wieku XX –”Akwarium pokojowe. Krótkie wskazówki dla miłośników”. Wyd. M./ Arcta w Warszawie, 1908, Konrad Prószyński.


Łazigę znalazłem także w Starych encyklopediach (http://tradycja.wikia.com/wiki) „Łaziga - topielnica, owad z podrzędu pluskwiaków wodnych. W Polsce pospolity w wodach stojących." (Encyklopedia Powszechna dla Wszystkich, Trzaska, Evert, Michalski, Warszawa 1936). Tu już występuje wyjaśnienie przez topielnicę, a więc wtedy chyba bardziej powszechnie używaną nazwę. Natomiast w czasopiśmie „AS. Duży Przyjaciel Małego Zdzisia”, nr 39, 1936 r. (Ilustrowany Magazyn Tygodniowy, 27 września 1936), występuje tylko łaziga. W 1931 roku „Topielnica ob. łaziga” występuje jako słowo główne a łaziga jako oboczność (1931. Lam, Stanisław (red.), Trzaski, Everta i Michalskiego Leksykon ilustrowany A-Z, Warszawa : Nakł. Księgarni Trzaski, Everta i Michalskiego). Po II wojnie światowej nie znalazłem tego określenia (ale przyznaję, ze szerszych poszukiwań nie zrobiłem).

(Fragment z czasopisma AS, 1936)
(Fragment z czasopisma AS, 1936, ilustracja topielicy-łazigi)
Podobne określenia w języku polskim to łazęga i łazik. Być może i regionalnie występowało „łaziga”, ale bardziej prawdopodobne jest kreatywne słowotwórstwo autora (tylko, który był pierwszy?). Łązęga – łażenie, włóczenie się ale także ten, kto lubi łazić, włóczyć się. Łazik – człowiek wałęsający się, włóczęga. Bez porównania łaziga brzmi i bardziej oryginalnie i sympatyczniej.

U Majewskiego Topielnica, topielnica igielnik pojawia się trzy razy (z kilku różnych źródeł). Można więc sądzić, że było to w XIX wieku bardziej powszechne określenie niż łaziga czy pluskwogon. I pojawiało się w poważniejszych, zoologicznych opracowaniach.

Ponadto pojawia się w „Słowniku języka polskiego, Tom 2, Wilno 1861 (za Nową encyklopedią powszechną PWN, 2004) Ranatra – topielnica, Historya obyczajów i zmyślności zwierząt, z podziałami metodycznemi i naturalnemi wszystkich ich gromad, Tom 2 (zwierzęta niekręgowe) (Autorzy Julien Joseph Virey przełożył Antoni Waga Antoni Waga, 1844, Warszawa).

Arcta Słownik ilustrowany języka polskiego z 1916 używa określenia topielnica  "Topielnica, owad półpokrywy, należący do pluskiew wodnych”, ale w tym samy słowniku topielica, to „forma ż. od Topielec; nimfa wodna, wabiąca na głębie młodzieńców; owad skrzydlaty z gromady pluskwowatych. (Topielec - człowiek, który utonął, rozbitek z okrętu; ciało tego, co utonął; mniemany strach wodny, wciągający ludzi w głębie i topiący ich). Można by z tego wstępnie wywnioskować, że najpierw była topielnica jako określenie owada, a dopiero później pojawiła topielica (reforma językowa) jako określenie tożsame z mityczną postacią – nimfą wodną.

(Słownik języka polskiego pod red. W. Doroszewskiego)
Współczesne słowniki jako poprawna podają formę „topielica”, także topielec - 1. «zwłoki utopionego człowieka; też: człowiek uratowany od utonięcia» 2. «w baśniach, podaniach ludowych: pokutujący duch utopionego człowieka». Słownik ortograficzny języka polskiego PWN z 1986 roku podaje dwie formy: topielica i topielnica. Słownik poprawnej polszczyzny PWN z 1980 nie zawiera ani topielicy ani topielnicy, jest tylko topielec z znaczeniu utopionej osoby. Podobnie w Małym Słowniku Języka Polskiego PWN z 1989 r. A współcześnie jedynie „topielnica - dopuszczalne w grach”.

Topielica (dawniej topielnica) to imienniczka słowiańskiego demona czającego się w zbiornikach wodnych, bagnach, topielach, moczarach itd. Ta dawna mitologia funkcjonowała w kulturze języka mówionego. Jedynie nieliczne ślady zostały zapisane. Współcześnie pojawia się wiele bogatych opisów. Zarówno co do (domniemanych) wierzeń jak i opowieści raczej się więcej domyślamy i fantazjujemy niż odtwarzamy przeszłość.

Słowianie, jako że osiedlali się zazwyczaj nad rzekami i innymi wodami, musieli w swoich opowieściach nawiązywać do wodnych demonów. Powstawało wiele nazw i wiele literackich wcieleń. Prawdopodobnie wszystkie topielice, rusałki, nimfy itd. miały wspólny rodowód. Ale w każdej opowieści pojawiały się nowe, oryginalne sytuacje, dostosowane do lokalnej topografii i aktualnych potrzeb opowiadaczy. Dzisiaj tych opowieści nie odtworzymy, a w dużym stopniu, nawiązując do dawnej tradycji, tworzymy zupełnie nowe, inspirowane przeszłością i współczesnymi wyobrażeniami o tamtej przeszłości.

Najciekawszym, moim zdaniem, wyborem dawnych opowieści jest „Bestiariusz słowiański” Pawła Zycha i Witolda Vargasa. Jest tam oczywiście topielica, zamieszkująca dorzecza Bugu i Narwi. Powstająca z utopionej dziewczyny. Po śmierci, jako piękność wypływała na powierzchnię, zazwyczaj w jasne, księżycowe noce, rozpuszczała włosy i wabiła piękną melodią. Potrafiły czarami sprawić, że nawet w zimny listopadowy wieczór człowiek zapragnął kąpieli w zimnej rzece. Ludowi znane były oczywiście środki zaradcze, ot na przykład noszenie gałązki jarzębiny. Odnaleźć można w tak opisanej topielicy jakieś analogie do syren, czy chociażby nocy świętojańskiej. Bo wtedy pokonawszy złe moce można było bezpiecznie kąpać się w jeziorze czy rzece. Ale wodne demony nie jedno miały imię. Był i Topielnik (na pewno znany koło Przemyśla) – co wciągał ofiarę pod wodę i topił, był i Topich znany na Mazurach. Były Wodnice – piękne panny co zwłaszcza wiślańskim flisakom uprzykrzały życie i kusiły do wody. Były Wirniki i Wirusy, były Jeziornice, był i Wodnik i Utopiec. Były oczywiście Rusałki. Duża różnorodność słowotwórcza. W sam raz do wykorzystania przy opisywaniu nowych gatunków nie tylko owadów.

27.04.2018

Topielica co wzbudza zainteresowanie i odrobinę respektu

(Ranatra linearis, 23 kwietnia 2018, jez. Gołdopiwo koło Kruklanek, fot. Andrzej Sulej)
Nad wodą i w wodzie spędziłem wiele chwil. Było to pobieranie prób hydrobiologicznych i poszukiwanie makrobentosu, w szczególności chruścików (Trichoptera). Wiele godzin przebierania materiału na białej kuwecie, na brzegu lub w pracowni. Nawet jak szukałem tylko chruścików (choć często wybierałem cały owadzi makrobentos, w tym pluskwiaki), to i tak przed oczami był cały podwodny świat bogatego życia. Tak więc topielicę widywałem wielokrotnie, zarówno larwy jak i dorosłe. Niekiedy nawet udało się zauważyć dorosłą topielicę na brzegu – czyli najpewniej gotowała się do lotu. Widywałem przyczajone na roślinach, łażące po dnie, widywałem takie z „czerwonymi kropkami” (pasożytujące larwy wodopójek) jak i wystawiające rurkę oddechową nad powierzchnię wody. Ale latającej topielicy nie widziałem. Nie widziałem nawet jej skrzydeł. Aż tu niedawno dostałem taką przesyłkę elektroniczną ze zdjęciem:

„Panie Profesorze, zwracam się do Pana, jako specjalisty od zwierząt wodnych, z prośbą o pomoc w oznaczeniu owada, którego znalazłem wczoraj na brzegu jez. Gołdopiwo k. Kruklanek. Całkowita długość ciała ponad 7 cm. Czy to jakaś widelnica? Andrzej Sulej”

Na ilustracjach w książkach topielica (pluskwiak wodny)  także przedstawiana jest ze złożonymi skrzydłami. Tak więc nic dziwnego, że załączona na zdjęciu sytuacja wzbudza nie tylko zainteresowanie ale i zdziwienie, co to jest. Nie jest to oczywiście widelnica – aż tak dużych nie ma u nas w kraju. Sylwetka jest na tyle charakterystyczna, że bez trudu rozpoznać można topielicę. Długość ok. 7 cm to na pewno liczona jest z rurką oddechową. Samo ciało to 3-4 cm długości.

Dawniejsze nazwy (spotykane w pracach entomologów i przyrodników w XIX wieku) dobrze oddają jej wygląd i sposób życia: łaziga, pluskwogon, pluskwogon igielnik, topielnica igielnik. Łaziga – bo kojarzy się z powolnym, jakby niezdarnym poruszaniem się tego owada. Należy do pluskwiaków więc pluskwa w nazwie, a że długi „ogon” to pluskwogon, Na dodatek bardzo smukła sylwetka, więc skojarzenie z igłą: pluskwogon igielnik. A topielnica? W pokroju przypomina nieco modliszkę. Podwodną modliszkę. Nieruchomo czatuje na ofiary, odnóża pierwszej pary są chwytne i nieco przypominają te u modliszki. Gdy schwyta swoją ofiarę to ją przytrzymuje i wysysa. Jakby topiła. Nie wiem, czy chwyta owady z powierzchni wody, a tym bardziej znad powierzchni. Zatem trudno powiedzieć, żeby topiła w pełnym słowa tego znaczeniu. Bo przecież jej ofiarami są organizmy wodne (żyjące w wodzie).

Dlaczego więc utrwaliła się nazwa topielica (wcześniej była topielnica)? Może inspiracją wcale nie było domniemane topienie ofiar ale skojarzenie ze starosłowiańskim demonem – topielicą (wodnicą itd.)? W nazwach gatunkowych wielu gatunków owadów zachowały się nazwy dawnych demonów słowiańskich (świtezianka, rusałka topielica, żyrytwa itd.). Dawni przyrodnicy inspirowali się folklorem ludowym i utrwalili nazwy dawnych demonów słowiańskich.

Topielnica, topielica (Ranatra linearis L.) to gatunek wodnego pluskwiaka (Heteroptera) z rodziny płoszczycowatych (Nepidae). Bliskim kuzynem jest płoszczycaNepa cinerea, mniejsza ale za to szersza. Dojrzałe topielice osiągają długość do 8 cm (wraz z rurką oddechową i odnóżami), są więc jednym z największych pluskwiaków Europy a na pewno największym wśród wodnych. Samice są nieco większe od samców. Długość ciała dochodzi do 3-4 cm, wraz z rurką oddechowa do 7 cm, a jeśli uwzględnić pierwszą parę odnóży to całkowita długość dorosłego owada osiąga 8 cm. Smukła i dostojna piękność. Choć nieco przerażająca. Ciało ma barwę szarobrązową, larwy są jaśniejsze. Spód ciała jest zazwyczaj jaśniejszy. Na zamieszczonym zdjęciu, po rozchyleniu skrzydeł, widać czerwonawo zabarwiony odwłok. Rzadki widok kolorystyczny dla topielicy.

Topielice spotkać można przy brzegu wód stojących, czasem w rzekach w miejscach z wolnym nurtem i obfitą roślinnością wodną. Ponieważ oddychają powietrzem atmosferycznym to najczęściej przebywają blisko lustra wody.

Poruszają się i przemieszczają się powoli, zazwyczaj wśród roślinności. Rzadziej pływają - w pozycji ukośnej, odwłokiem do góry. Topielica co by nie mówić jest słabym pływakiem. Przemieszcza się powoli krocząc majestatycznie po roślinach. Oddycha powietrzem atmosferycznym, zatem co pewien czas musi podejść do powierzchni wody, powietrze pobiera za pomocą długiej rurki oddechowej, znajdującej się na końcu odwłoka. Ponieważ całe ciało jest bardzo smukłe jak i wszystkie części ciała topielicy są wydłużone i cienkie, to znakomicie maskuje się między roślinami wodnymi. Skojarzenia z modliszką są uzasadnione, aczkolwiek brak pokrewieństwa. To podobieństwo wynika z podobnego trybu życia – polowanie na ofiary z zasadzki. Modliszki polują na lądzie - topielice pod wodą.

W literaturze specjalistycznej można znaleźć informację, że tylko niewielka część osobników z populacji zdolna jest do lotu. U większości topielic mięśnie skrzydłowe zanikają. Zróżnicowanie populacji na zdolne do lotu i osiadłe częste spotykane jest u owadów wodnych jak i samych pluskwiaków wodnych. Osobniki zdolne do lotu zużywają część energii na mięśnie skrzydłowe jak i sam lot. W rezultacie mogą złożyć mniej jaj. Ale dzięki dyspersji mogę skolonizować nowe siedliska, nowe zbiorniki. Z kolei samice „nielotne” mogą złożyć więcej jaj ale tylko w miejscu, gdzie same dojrzały i urosły. Taka strategia korzystna jest w środowisku stabilnym. W przypadku zmian w środowisku, większa liczba złożonych jaj nie przekłada się na większy sukces reprodukcyjny w dłuższej perspektywie czasowej.

Topielice (łazigi) są drapieżnikami, czatujący nieruchomo na ofiary, którymi padają owady wodne i ich larwy, wodopójki, kijanki i nawet małe rybki. Tak jak i inne pluskwiaki topielica posiada aparat gębowy typu kłująco–ssącego.

Zimują w stadium imago. Z zamieszczonego zdjęcia wynika, że wiosną może migrować. Ciekawe czy migrują (latają) tylko wiosną czy w ciągu całego roku (sezonu wegetacyjnego)? I czy lotne są samce i samice czy jest jakieś zróżnicowanie w „lotności” u obu płci? Jaja składane są od maja do lipca, na łodygach roślin, zaopatrzone są w charakterystyczne dwie rurki oddechowe. Dorosłe (imago) żyją około dwóch lat. Topielica jest gatunkiem palearktycznym, często występującym w Europie. Teoretycznie łatwo ją spotkać. Ale trzeba uważnie szukać wśród roślinności przy brzegu wód stojących. Okazje, by zobaczyć ją w trakcie lotu, są chyba nieliczne.

Ciąg dalszy opowieści: Łaziga, pluskwogon, pluskwogon igielnik, topielnica – co było najpierw?

25.04.2018

O nauce, jako procesie społecznym i łańcuchu zazębiających się ogniw


„Niekiedy słyszy się głosy, że wszystkich „przeciętniaków” należy odseparować od uprawiania nauki. Nawet gdyby to było wykonalne, byłoby to szkodliwe. W nauce jest do wykonania wiele roboty, do której nie potrzeba geniuszu, lecz tylko dobrego przygotowania i pracowitości. (…) Praca wielu przeciętnych, ale odpowiedzialnych naukowców jest niezbędna do tego, aby wyprodukować jednego geniusza. Potem przeciętni mają udział w jego sukcesach.”

Michał Heller „Jak być uczonym” Wyd. Znak, Kraków 2009 r.

Nauka to pracą zespołową. Każdy się przyda, każdy jakąś rolę wypełnia. Nie wydałoby drzewo owoców, gdyby nie ukryte pod ziemią korzenie, gdyby nie szary pień i zwykłe gałęzie oraz liście. Ponadto nawet wybitni naukowcy czasem pracują wydajniej, czasem znacznie mniej. W zespole przydaje się zarówno ten, który ma innowacyjne pomysły, jak i ten co wytrwale pracuje oraz ten. który zadba by były czyste probówki. Sukcesy odnosimy jako całe społeczeństwo. Porażki także.

A że człowiek jest gatunkiem społecznym to nawet i w nauce sukcesy odnosi nie koniecznie najlepszy, czy najmądrzejszy. Czasem ten, co dobrze dba o relacje i kontakty społeczne czy międzyludzkie sojusze. Często rolę gra także przypadek i łut szczęścia.

Zatem wytrwale do przodu! Każdy się przyda, duża różnorodność jest czymś typowym dla społeczności ludzkich.

23.04.2018

Moja sąsiadka z trawnika - pszczolinka trójbarwna (Andrena clarkella)


Mieszkanie na parterze ma swoje atuty - można wyglądać przez okno i obserwować świat. Nawet w mieście sporo się dzieje. Mam na myśli przyrodę, także i tę "dziką". Odkąd przypadkiem zobaczyłem przed swoim blokiem pszczolinki trójbarwne (Pszczolinka trójbarwna (Andrena clarkella) pod moim blokiem), przy każdej okazji, czy to przy śniadaniu, czy obiedzie, wyglądałem przez okno i wypatrywałem pszczół.

9 kwietnia, koło południa zobaczyłem dwie jednocześnie. Szybko chwyciłem za aparat fotograficzny i wybiegłem przed blok, na trawnik. W jednym miejscu norka była nieco naruszona, najpewniej przez psa, załatwiającego swoją potrzebę. Pszczolinka długo szukała wejścia. Jakby nie mogła znaleźć. Długo - oczywiście w skali mojej podekscytowanej niecierpliwości. Po chwili znalazła, odkopała wejście i zniknęła we wnętrzu. Podobnie zrobiła druga. Ale ta druga po chwili (może 2 minuty) wyszła z norki i zaczęła w pobliżu szukać czegoś na powierzchni gleby. Z początku myślałem, że szuka czegoś do zjedzenia. Natknęła się na mrówkę i po bardzo krótkiej szamotaninie z daleką kuzynką (wszak mrówka to też błonkówka) zajęła się przeszukiwaniem gleby. Zatrzymała się przy norce dżdżownicy (widać było kilka takich norek z wypróżnieniami dżdżownic) i zaczęła kopać. Po chwili wykopała sobie nową norkę i zniknęła w "podziemiach".

Szybko sięgnąłem do literatury i doczytałem, że pszczolinki robią po kilka norek z gniazdami i złożonymi jajami. Czyli może ta pierwsza była już pełna a ona zaczęła przygotowania do zapełniania kolejnej? Może to jakaś strategia minimalizowania strat, wynikających z działalności pasożytów (np. muchówki bujanki lub inne pszczoły - nomady)? I może wygodniej jest wykorzystać korytarzyk wydrążony już przez dżdżownicę niż samodzielnie kopać w twardym gruncie?

Rozejrzałem się wokół. Na powierzchni kilku metrów kwadratowych naliczyłem około 20 norek, przypominających te pszczolinkowe. Niektóre miały wejście odkryte (większość zasypane). To chyba gniazdo innych pszczół samotek (o tym za chwilę). Początkowo myślałem, że moja mała populacja pszczolinek na trawniku liczy około 20 samic. Ale skoro mogą budować po kilka norek, to może być ich znacznie mniej. Przy ruchliwej ulicy, gdy za pokarmem muszę przelecieć i kilkadziesiąt metrów i to miedzy jadącymi samochodami, nie wszystkie być może szczęśliwie dożyją końca sezonu. Doczytałem, że pszczolinka w poszukiwaniu pyłku i nektaru spędzić może do 90 minut. Zatem zbyt często nie wraca do swojej norki-gniazda. Dlatego tak trudno było mi obserwacyjnie je wszystkie policzyć. Tym bardziej, że nie miałem czasu by prowadzić systematyczne obserwacje. Norek naliczyłem około 20, w jednym momencie jednocześnie widziałem dwie pszczolinki trójbarwne. Ile liczy moja kolonia? Nie wiem.

Gdy druga pszczolinka fruwała przy swoim gnieździe zauważyłem inną pszczołę. Przyczaiła się w pobliżu i wyraźnie zerkała na "moją". W pierwszym momencie pomyślałem, że to kleptopasożytnicza nomada rozgląda się za swoja ofiarą. Ale gdy sprawdziłem na ilustracjach, wyraźnie się różniła. Nomadę spotkałem kilka dni później, gdy odwiedziłem pobliskie ogródki działkowe (ale to już opowieść na inną okazje). Potem pomyślałem, że to może samiec. Wszak nie na próżno inna nazwa to pszczolinka nieparka (wyraźny dymorfizm płciowy). Tyle tylko, że chyba trochę za późno było na samce. Mateusz Sowiński w szybkich konsultacja facebookowych zasugerował, że może to być inna pszczoła samotna - lepiarka wiosenna. Wygląd się zgadzał, pora wiosenna także. A zatem na moim trawniku żyłyby co najmniej dwa gatunki wiosennych, samotnych pszczół. Być może te inne norki, z otwartymi wejściami, to własnie gniazda lepiarek.

Jeszcze chyba z raz widziałem aktywne pszczolinki trójbarwne (nieparki) pod moim blokiem. Ale po 15 kwietnia już ich aktywnych nie widziałem. Wiosenny deszcz zostawił ślady na ziemi a po deszczu nie było widać poruszonej ziemi w pszczolinkowych gniazdach. Być może dla nich wiosna się zakończyła a larwy spokojnie rozwijają się pod ziemią. Na drugi rok będę ich pilnie wypatrywał.

Teraz widzę kręcące się trzmiele i osy. Na miejskiej ulicy i na trawniku ciągle się coś dzieje. Warto wyglądać przez okno. Albo usiąść na trawniku i patrzeć, co w trawie piszczy... Roślin kwitnie coraz więcej.



(Znalazła wejście i wchodzi do środka)

(ponownie na wierzchu, pszczolinka wychodząca ze swojego gniazda)

(Nowa norka prawie wykopana, w korytarzyku wydrążonym przez dżdżownice)

19.04.2018

O blogowaniu, konektywizmie i uniwersytecie

Wykorzystanie QR Kodów i mobilnego internety w edukacji i komunikacji,
element wystawy)
Wiedza nie powstaje w centrach powstawania wiedzy. Wiedza powstaje wszędzie. Ona musi być wymieniana i aktualizowana. Jest jak życie biologiczne, potrzebuje ciągłego odtwarzania, przetwarzania, reprodukowania się. I dzieje się to w relacjach, konektywnie, w sieci społecznej. Kiedyś odbywało się to analogowo, poprzez język i przekaz niewerbalny, poprzez kontaktowanie się ludzi ze sobą: współuczestnictwo, współdziałanie, rozmowę, dialog. Potem - za sprawą ewolucji kulturowej - ludzkie mózgi zaczęły wspomagać się pamięcią zewnętrzną. Najpierw było to pismo ręcznie zapisane, potem wydrukowane a więc szybko powielone i zwielokrotnione. Do sieci współpracujących mózgów dołączyły... książki i czasopisma. Kolejny element sieci.

A teraz mamy jeszcze większą pamięć zewnętrzną i poszerzone możliwości komunikacji (telekomunikacji). Krąg społeczny osób, z którymi się kontaktujemy listami, telefonami, e-mailami, różnorodnymi kanałami internetowymi, znacząco się poszerzył. I zwęszyła się nasza pamięć zewnętrzna w postaci dysków, serwerów, pamięci smartfonów i internetowo dostępnych repozytoriów. Jeszcze większa sieć kontaktujących się mózgów ludzkich, pamięci zewnętrznej i... sztucznej inteligencji. Większa i bardziej różnorodna. Mózgi i elementy sztuczne, wytworzone przez człowieka (a więc i te mózgi). Ewolucja biologiczna przenika się z ewolucją kulturową. Warto skupić się na systemie a nie jedynie na dzieleniu elementów na naturalne i antropogeniczne. Tak jak w ekosystemie. Zakotwiczony jestem mocno w myśleniu systemowym i ewolucyjnym. I tak też patrzę na człowieka. Stąd te dygresje.

Wiedza powstawała konektywnie już u swojego zarania. Teraz, w dobie internetu i komputerów, rola konektywizmu się zwiększyła i bardziej uwidoczniła. Dlatego dostrzegliśmy i nazwaliśmy. Konektywizm. Ma to znaczenie dla teorii uczenia się (nauczania).

Kolektywizm pełniej zrozumiałem w czasie wykładu Stephena Downsa. w czasie konferencji w Centrum Nauki Kopernik. Znacząco uporządkował moje przemyślenia, doświadczenia i wcześniej zdobytą wiedzę także w zakresie filozofii nauki. A teraz jadę na konferencję do Ciechanowa  ("Mózg - umysł - uczenie się") by dalej dyskutować. Przygotowałem się do tej dyskusji w formie referatu pt. "Czy ludzi mózg przystosowany jest do uczenia się w epoce cyfrowej?" Konferencja jest interdyscyplinarna, w zasadzie bardzo medyczna. Jadę jako biolog.

Pierwszy etap to przemyślenie i przygotowanie referatu. Drugim będzie wygłoszenie i ewentualna dyskusja. Trzecim elementem będzie wysłuchanie innych i zastanowienie się nad zasłyszanymi treściami. Tego nigdy nie zaplanujemy, bo treści będą nowe. Tak jak i spotkani ludzie. Niniejszy tekst jest uzupełnieniem referatu, wygłoszonego w Ciechanowie (konferencja "Mózg - umysł - uczenie się"). Praktycznym i eksperymentalnym odniesieniem się do treści tam wypowiedzianych. Jest kolejną próbą wyjścia poza tradycyjne schematy i tradycję konferencji naukowych. To nie jest publikacja (np. pokonferencyjna).

Sądzę, że obowiązkiem uczonego/naukowca/pracownika akademickiego jest rozpoznawanie, opisywanie otaczającej nas rzeczywistości, poszukiwanie i zrozumienie zachodzących procesów a potem relacjonowanie i opowiadanie o uzyskanych rezultatach. Zatem jadę do Ciechanowa nie tylko przekazywać wiedzę ale i przez dialog oraz eksperyment tę wiedzę tworzyć, razem z innymi.

Connect - przyłącz się, podłącz się do rozproszonej, wspólnej wiedzy już rozpoznanej. Kiedyś odbywało się to w postaci rozmowy "analogowej". I tak było przez dziesiątki tysięcy lat. Construct - buduj, zarówno rzeczy jak i zasoby oraz strukturę wiedzy. Contemplate - kontempluj i zastanawiaj się (do tego potrzeba czasem ciszy i wyjścia na pustynię). Refleksja, nad tym co zbudowane lub nauczone się, przyswojone. I w końcu Continue - idź dalej. 4 C konektywizmu.

Najogólniej rzecz ujmując - ludzki mózg nie jest przystosowany do uczenia się w epoce cyfrowej. Cóż zatem czynić? Czekać na efekty ewolucji? Jest jeszcze druga możliwość: zmienić środowisko edukacyjne tak, aby nasz mózg dobrze "działał" w zastanej rzeczywistości. Nie ma więc co narzekać na telefony komórkowe i mobilny internet. Trzeba zrozumieć zagrożenia i szanse i tak zmieniać środowisko edukacyjne by wyeliminować negatywne skutki. Bo nasz odziedziczony system kształcenia jest... nieprzystosowany do cyfrowego świata i naszych możliwości biologicznych. Łatwiej zmienić system edukacyjny niż ludzki mózg...

Nasz mózg od dawna był społeczny i jego "moce przerobowe" tworzyły się własnie do obsługi złożonych relacji społecznych. Tyle tylko, że w znacznie mniejszych grupach niż obecnie.

(Kamishibai w parku)
Utwierdzony wiedzą teoretyczną z filozofii nauki (konstruktywizm) śmielej bloguję. Bo jest to uzupełniająca forma refleksji jak i dyskusji w cyfrowym, nowym świecie, bo jest to sposób na wyrażanie myśli, co po głowie się kłębią, kiełkują niczym wiosenne kwiaty. A jeszcze jednym elementem będzie QR Kod, linkujący do niniejszego tekstu, umieszczony na slajdzie w czasie konferencyjnego referatu. Kolejny raz chcę sprawdzić czy można rozszerzyć dyskusję konferencyjną o przestrzeń internetową. Chcę opowiedzieć o przystosowaniach mózgu do uczenia się w epoce cyfrowej i dać możliwość uczestnikom szybkiego sprawdzenia. Nie tylko słowa ale i działania.

Tak jak wiele innych osób mam problem z wyrażaniem myśli. Z precyzyjnym formułowaniem, trafnym dobieraniem argumentów. Nasi przodkowie znacznie więcej czasu spędzali na plotkowaniu, opowiadaniu i "bezproduktywnym gadaniu". Trochę z tej dawnej sieci społecznej straciliśmy.  Coraz mniej jest okazji do publicznych dyskusji na uniwersytecie – pozostają tylko te oficjalne, uroczyste a przez to rzadkie. To nie smartfony i "facebuki" są przyczyną. Przestrzenie internetowe są reakcją i sposobem na utrzymanie szerokich relacji społecznych i komunikacji. Stare potrzeby a nowe technologie. I tej sytuacji dopiero się uczymy. Brak czasu i nadmiar informacji zaczął się już w czasie rewolucji neolitycznej, gwałtownie przyspieszył w epoce przemysłowej i w miastach. Umiejętność współpracy staje się coraz bardziej kluczowa. Mózg społeczny w epoce cyfrowej... z przystawkami.

Coraz bardziej brakuje codziennej, spokojnej dyskusji. Pośpiech? Rosnące wymagania wydajności akademickiej, rosnące wskaźniki. Bo być może brakuje odpowiedniej przestrzeni publicznej oraz zbyt bardzo stajemy się korporacją z wyścigiem szczurów. Dyskutować? A po co, czy będą z tego jakieś punkty? Punkty żadne ale jest przecież zaspakajanie własnej ciekawości i społeczne obcowanie z innymi… I konektywne tworzenie wiedzy. Punkty przeminą, wiedza pozostanie. O ile będzie w użyciu.

Wiele osób w trakcie dyskusji wie, co chciałoby powiedzieć… tylko jak to zgrabnie ubrać w słowa? Myśl nie znajduje słownej konkretyzacji. Ponadto dochodzi strach, że może niechcący popełni się jakiś błąd językowy i inni będą głośno lub w duchu śmiać się? Przecież tak bardzo lubimy zaocznie obgadywać i wyszydzać innych. Więc milczymy z obawy. Ja także. Wielokrotnie. Hejt to internetowe wcielenie dawnej plotki. Społecznie nic nowego.

Prowadzenie bloga (a w dawnych czasach dziennika-pamiętnika) to praktyka, która czyni mistrza w posługiwania się słowem (komunikacja i relacje społeczne). Ćwiczyć trzeba często a nie tylko na olimpiadzie raz na cztery lata. Takie pisanie wydaje się jałowe – przecież punktów z tego nie ma, żadnych impact factor, żadnego akademickiego uznania i nagród. Być może wzrastają tylko (aż!) umiejętności w formułowaniu myśli, argumentowaniu. Wielokrotne próby by szlifować myśl. Kiedyś odbywało się to w rozlicznych dyskusja. Ulotnych, bo tylko w postaci niezapisanych słów.

Konektywne współtworzenie wiedzy. Bo ona powstaje wszędzie a nie w jakichś centrach produkowania wiedzy. Blogowanie-pisanie zmusza do czytania, poszukiwania, dokształcania się. Efekty w postaci umiejętności formułowania swoich wypowiedzi przydadzą się każdemu. Mnie na pewno. Jakże często dziwię się, gdy ludzie z tytułami, wykształceni mają ogromne trudności z napisaniem krótkiego tekstu, prostej informacji. Lub mają kłopoty ze składną i jasną wypowiedzią ustną, publiczną. Przecież nie dlatego, że mają pustkę w głowie, że nie mają wiedzy i ciekawych przemyśleń. Chyba dlatego, że nie ćwiczą. Piszą tylko w hermetycznym stylu publikacje naukowe. One są niewątpliwie potrzebne. Ale zamykają świat naukowy w specyficznym getcie.

Umiejętność wypowiedzi i składnego formułowania myśli przydają się każdemu, nawet najbardziej utytułowanemu naukowcowi (a może przede wszystkim właśnie jemu!), czy to w życiu zawodowym czy też w porozumiewaniu się w rodziną. Bez prawidłowego (jasnego, precyzyjnego, interesującego) wyrażania myśli trudno o dobrą komunikację, zarówno w świecie naukowym jak i w komunikacji ze studentami. Bez tej umiejętności rośnie ilość konfliktów, nieporozumień i w konsekwencji stresu. 

Dlatego piszę sobie, tu na blogu, choć niektórym wydaje się to bezcelowe i bezproduktywne (zabiera czas, który można byłoby przeznaczyć na robienie kariery). Piszę, by ćwiczyć. Piszę, bo uważam, że świat nie jest jedną wielką korporacją. Pisanie niezawodowe, nie przekładające się na wymierny efekt finansowy czy karierę, tym bardziej dostarcza satysfakcji. Piszę dla siebie i dla ludzi, nie oczekując gratyfikacji czy poklasku.

Piszę by tworzyć i utrzymywać więź. I by się uczyć. A jeśli chcesz, drogi Czytelniku, to napisz swoje uwagi (refleksje) do niniejszego tekstu w komentarzu. Nie jest to tak atrakcyjne jak bezpośrednia dyskusja, ale jest jednak możliwością dialogu w znacznie poszerzonym kręgu społecznym. W większej sieci powiązań.



A na koniec wyniki szybkiej komunikacji z uczestnikami konferencji, w czasie referatu. Duża sala. Rozdawanie kartek zajęłoby sporo czasu. To samo dyskusja z kilkudziesięcioma uczestnikami. Mobilny internet to możliwość szybkiej interakcji. Wyniki widoczne od razu dla uczestników. 




18.04.2018

O ogrodach, owadach i kwitnących chwastach - przedfilmowy wykład w kinie


Kino to nietypowe miejsce na edukację przyrodniczą. Drugi raz zdarzyło mi się opowiadać o przyrodzie przed szkolnym seansem filmowym. Tym razem w kinie Helios. Krótki wykład zamiast bloku reklamowego to dobry pomysł. A miejsce na edukacja pozaformalną także nietypowe. Sala na 400 miejsc, w części wypełniona uczniami. Niektórzy z obowiązkowymi kubkami popkornu... Poza strefa komfortu prelegenta.

A ja opowiadałem o przygodach w ogrodzie, parku i na trawniku miejskim. Zachęcając młodych widzów (uczniowie), by zostali obrońcami ogrodów i przyrody (w nawiązaniu do tematyki filmu przygodowego). Opowiadałem o tym, by nie wypalać traw wiosną, nie zostawiać śmieci w lesie i na łące (butelki jako śmiertelne pułapki dla wielu owadów), by zadbać o kwiaty (dziko rosnące gatunki roślin kwiatowych) i miejsca dla owadów zapylających w mieście. O wczesnowiosennych kwiatach, pszczołach samotnicach, trzmielach, motylach i pożytkach z owadów zapylających. W sam raz przed Dniem Ziemi. Był na koniec mały konkurs przyrodniczy. Zaskakująco duża wiedza przyrodnicza i entomologiczna.

Od czasu opracowania logo niniejszego bloga pojawia się ono na slajdach tytułowych, by wskazać gdzie więcej opowieści przyrodniczych można znaleźć.

I jeszcze jedna dygresja. Miejsce na wykład bardzo nietypowe, odbiegające od standardowego rytuały akademickiego. Zbieram doświadczenie by potem dzielić się nim ze studentami przy różnych okazjach. Jak przygotować prezentację, jak sobie radzić z zapamiętaniem treści (nie ma podglądu na monitorze itp.), jak sobie poradzić w ciemności i bardzo nietypowym miejscu.


15.04.2018

Domowe eksperymentowanie czyli "Laboratorium w Szufladzie. Anatomia Człowieka"

W dawnych latach bawienie się w lekarza na podwórku, by poznać anatomię człowieka, miało niecny podtekst (wypowiadane było żartem). Czy zatem można zachęcać by w domowych warunkach poznawać anatomię człowieka? Można, i taką książkę gorąco polecam (logo bloga znajduje się na książce, jako potwierdzenie tego polecania).

Anatomia człowieka wydaje się ostatnim tematem, który można byłoby proponować do amatorskiego zgłębiania wiedzy. Czyżby sekcje na człowieku? Brrr. A jednak to możliwe dzięki dobrze przemyślanej książce "Laboratorium w szufladzie. Anatomia człowieka", autorem której jest Zasław Adamaszek. Oczywiście żadnych sekcji nie ma. Za to dużo majsterkowania.

"Laboratorium w szufladzie. Anatomia człowieka" to kolejna pozycja przydatna nauczycielom, rodzicom i uczniom, wydana przez Wydawnictwo Naukowe PWN.

Anatomia człowieka wydaje się trudną dziedziną do samodzielnego eksperymentowania. W połączeniu z majsterkowaniem, czyli prostym i samodzielnym wykonaniem modeli, poznawanie anatomii człowieka i zrozumienie działania różnych narządów staje się możliwe. I fascynujące. Sam jestem zaskoczony. "Anatomia człowieka" to książka, dzięki której samodzielnie można odkrywać jak fascynujący, niezwykły i tajemniczy jest ludzki organizm. Miliardy neuronów układu nerwowego, tysiące kilometrów naczyń krwionośnych, setki metrów powierzchni sorpcyjnych w jelitach i płucach. Nasze serce pompuje cysterny krwi, a więzadła są mocniejsze niż powłoki kamizelek kuloodpornych. Gdzie to wszystko się mieści i jak działa fascynująca maszyneria, którą co dzień widzimy w lustrze - nasze ciało? Czy można zrobić własne domowe laboratorium anatomiczne? W co je wyposażyć? Z czego skonstruować wykrywacz kłamstw, fonokardiograf, dermatoskop i transiluminator? Te egzotycznie brzmiące słowa to nazwy przyrządów, które pomagają poznawać tajniki naszych organizmów. Możemy je badać bezpiecznie w domowym lub szkolnym laboratorium. Przy okazji wyposażyć się też we własnoręcznie zbudowane modele anatomiczne. Odkryć, jak działa wspaniała biochemiczna maszyneria, jaką są nasze ciała!

Modele są bardzo pomocne w poznawaniu świata. Są uproszczeniem złożonej rzeczywistości ale koncertują się na wybranych, najważniejszych kwestiach. Majsterkowanie i modelowanie to główny pomysł na poznawanie anatomii człowieka. Wiele pomocy dydaktycznych przyda się zarówno nauczycielom jak i uczącym się w szkole.

I jeszcze kilka słów o autorze. Jest elektronikiem z powołania a chciał być neurochirurgiem. Zaskakujące i owocne jest połączenie tych dwóch dziedzin zainteresowania. Współczesne osiągnięcia medycyny pokazują, że ten mariaż właśnie ma miejsce. Na przykład ślimakowe implanty słuchu lub sterowane cyfrowo protezy narządów ruchu. Zasław Adamaszek został jednak przy elektronice, a medyczne zainteresowania zawiodły go do Instytutu Biocybernetyki i Inżynierii Biomedycznej. Praca tam była dekadą ogromnej, naukowej przygody. Później, samodzielnie już, konstruował i produkował urządzenia elektroniczne wspomagające słuch i wzrok. Zawodowy zwrot związał jego losy z Centrum Nauki Kopernik, które miał przyjemność przez sześć lat współtworzyć. I to doświadczenie edukacyjne widoczne jest w rekomendowanej książce.

Książkę poleca m.in. blog Profesorskie Gadanie.

14.04.2018

Nieustająca podróż... bez ruszania się z miejsca


Jestem imigrantem bez ruszania się z miejsca. Jak to możliwe? Nowy cyfrowy świat zmienił moje społeczne otoczenie i codzienne życie. Sytuacja ta dobrze koresponduje z mechanizmami ewolucji biologicznej. Jeszcze do niedawna uważaliśmy, że organizmy są przystosowane do środowiska, w którym żyją. Teraz sentencja ta została zmodyfikowana: organizmy nieustannie się przystosowują do ciągle zmieniającego się środowiska. Zatem w pewnym stopniu są... nieprzystosowane, bo środowisko ciągle się zmienia. Podobnie jest w przypadku ewolucji kulturowej. Sam człowiek gwałtownie zmienia środowisko nie tylko w sensie przyrodniczym ale i społeczno-kulturowym.

Nigdzie się nie ruszyłem a jestem imigrantem. Cyfrowym imigrantem. Jestem obcy tu gdzie się urodziłem. W jakimiś stopniu wyalienowanym....To środowisko (otoczenie) się zmieniło. Dlatego świat cyfrowy jest dla mnie obcy, ciągle się go uczę. Skala i tempo zmian jest olbrzymie, stąd być może u wielu osób poczucie wyalienowania, zagubienia, obcości. Zupełnie tak samo jak po emigracji do nowej, obcej kultury.

Nieustająca podróż i odkrywanie. Poznawanie nowego. Na ten nowy świat można być otwartym, zaciekawiony i chętnym do poznawania lub... zamkniętym, przestraszonym, wrogo nastawionym. Widać to chociażby w naszym stosunku do nowych technologii, "facebooków" i portali społecznościowych. W nowym trudno się odnaleźć. Jedni z fascynacją "wsiąkają" (niekoniecznie mądrze korzystając z tych nowych przestrzeni i form komunikacji), inni nastawiają się w nieufnością i wrogością. Próbują zakazywać, zabraniać, izolować się. Tak jak od imigrantów.

Zgodnie z hipotezą Czerwonej Królowej trzeba ciągle biec.... by być w tym samym miejscu. Ewolucyjnie przystosowywać się do ciągle zmieniającego się środowiska, w sensie przyrodniczym i kulturowym. A przecież to my sami zmieniamy i modyfikujemy to środowisko. Inne gatunki podobnie wpływają na swoje otoczenie. Człowiek nie jest wyjątkiem. Różnica jest jedynie w skali tych zmian.

A co, jeśli fenotyp nie jest dobrze przystosowany (zaadoptowany) do środowiska, w którym się znalazł (na skutek migracji, dyspersji lub zmian samego środowiska)? Albo się dostosuje i przetrwa w obliczu konkurencji z innymi gatunkami, albo... wyginie. Ewentualnie zmieni miejsce i środowisko czyli "wyemigruje". Dyspersja jest więc nieustanną koniecznością życia (organizmów żywych). Nawet jeśli są to gatunki osiadłe.

Ekologia to organizm w środowisku. I ich wzajemne relacje. Jeśli uwzględnimy czas, to włączymy procesy ewolucyjne. Poza genetyką coraz więcej uwagi badaczy kierowana jest na poznanie mechanizmów epigenetycznych. I jest jeszcze przypadek, losowość.

Leśne tulipany w Silginach znalazły się w pewnym sensie przypadkowo. Daleko poza swoim obszarem naturalnego zasięgu występowania. W środowisku antropogenicznym utrzymują się już wiele lat. Organizm w środowisku i losowość. Trzy zmienne, opisywane prawami i... losowością. Można więc mówić o chaosie deterministycznym. Wydaje się paradoksalne: jak chaos może być zdeterminowany?

Teoria ewolucji czeka na nową syntezę. Nagromadziło się sporo faktów, które nie mieszczą się w dotychczasowej teorii. Nie znaczy to, że ewolucja darwinowska jest nieprawdziwa. Wymaga jedynie rozszerzenia i nowego ujęcia, tak by znalazły się "niepasujące" fakty. One nie tyle sprzeczne są z ewolucją darwinowską co wymykają się jej opisowi.

I jeszcze dygresja o charakterze społecznym. Nie odgrodzimy się wysokim płotem ani drutem kolczastym od imigrantów. Sami nimi się stajemy i to bez ruszania się z miejsca. Bez otwartości na świat, prób jego zrozumienia, bez umiejętności współpracy z "obcymi", nie poradzimy sobie z własnym życiem. Moi studenci są dla mnie z innego świata. To cyfrowi tubylcy. Potrzeba otwartości by ich zrozumieć. I chęci uczenia się nowego, cyfrowego świata. I potrzeba umiejętności współpracy. Tak jak w nowym ekosystemie, pojawiają się gatunki, które wcześniej się ze sobą nie kontaktowały. I muszą wzajemnie się dostosować do własnej obecności. Dzikie tulipany pojawiły się w ogrodach, były i są gatunkami obcymi, introdukowanymi. I trwa wzajemne dostosowywanie się w ramach lokalnych biocenoz. Niezwykle ciekawy proces.

Nie wszystko co obce jest złe i groźne.

Na zdjęciu stare drzwiczki do kurnika w dawnym siedlisku mazurskim, zamieszkanym przez migrantów z Wileńszczyzny. Wejście (i wyjście) dla kur. Widać na nich upływ czasu. Są niejako z innego świata. Świata, który zanika, bo pojawiają się inne technologie. Ale trwają i cieszą swoją wyjątkową urodą. Żywa skamieniałość a jednocześnie inspiracja.

13.04.2018

Leśne tulipany - szukałem długo tego, co miałem tuż pod nogami...

(Silginy, 12 kwietnia 2018 r., dzikie, leśne tulipany na starym siedlisku)

Patrzymy nie tylko oczami ale i mózgiem. Czyli przez pryzmat tego, co już wiemy i jakie mamy wyobrażenie o świecie. Niech przykładem będą żółte, leśne tulipany.

Przy okazji wizyty Kętrzynie, gdzie opowiadałem o leśnych tulipanach, pojechałem do Silgin, wioski w której w dzieciństwie spędzałem liczne wakacje. I tam czekała mnie wielka niespodzianka. Gdy wspomniałem o tajemnicy leśnych tulipanów, mieszkaniec Silgin, Mieczysław Branicki powiedział "To takie małe, żółte tulipany? Pełno tu ich." Pobiegłem zobaczyć i zrobić zdjęcia. Po raz pierwszy w życiu na własne oczy zobaczyłem dzikie tulipany, o których tak często wspominałem w ostatnich latach. Jeszcze nie zakwitły. Rosły na dawnym siedlisku. Było tu gospodarstwo, ale od pożaru, wywołanego uderzeniem pioruna, spłonęło. Pożar był gdzieś na przełomie lat 40. i 50. XX wieku. Potem ruiny rozebrano. A ja pamiętam ze swego dzieciństwa fundamenty, resztki drzew owocowych i porastające ten teren krzaki i młode drzewa. Czasem tam chodziłem podglądając ptaki czy szukając innych, wakacyjnych przygód. Chodziłem po tych dzikich tulipanach na pewno. Fakt, że było to w okresie wakacyjnym (lipiec, sierpień), więc już po przekwitnięciu. Ale nawet gdybym widział kwitnące, to zapewne nie zwróciłbym na nie uwagi. Nikt z miejscowych, ani ja sam, nie zwracałby na nie uwagi, bo nie wiedzieliśmy że są tak niezwykłe.

Silginy leżą ok. 7 km w linii prostej od Drogoszów, miejsca gdzie zaczęła się historia tajemniczego soku z kwiatów leśnych tulipanów. Wcześniejsze stanowiska ze Smokowa i Siemek oddalone są o ok. 34-36 km w linii prostej od pałacu w Drogoszach. A zatem znalazłem leśne tulipany blisko miejsca, gdzie kucharz robił z nich sok. W drodze powrotnej przejechałem obok pałacu w Drogoszach. Nie starczyło czasu by poszukać leśnych tulipanów we wsi i wokół pałacu, ani porozmawiać z miejscowymi. Byłoby fascynujące znaleźć je w Drogoszach. Niebawem powinny zakwitnąć...

Denhofowie władali Drogoszami od  wieku XVII do roku 1816, kiedy to umarł ostatni męski przedstawiciel linii rodowej. Kucharz zatem zapiski uczynił najpewniej w wieku XVII lub najpóźniej na początku wieku XIX. Teraz przydałby się historyk, który jeszcze raz zagłębiłby się a aktach gospodarcze i ustalił w którym roku powstały te zapiski, uczynione na marginesie.

Najwyraźniej tulipany trafiły do Prus Wschodnich w wieku XVII na fali holenderskiej tulipomanii. Czy zdziczały zapomniane w ogrodach czy też sprowadzono wtedy tańszą formę botaniczną (dziką)? Pomogłyby rozstrzygnąć to badania genetyczne. Może uda mi się znaleźć chętnych botaników i biologów molekularnych. A może do junkierskich majątków na Prusach Wschodnich trafiły w tym samym czasie co do Holandii, w XVI wieku prosto z Turcji?

Kiedy wspomniałem o trujących właściwościach tulipanów, Mieczysław Branicki wspomniał o znajomym gołębiarzu i rosnących u niego dzikich tulipanach. Że gdy wypuścił dorosłe ptaki z gołębnika i te żerowały w ogrodzie, to wszystkie młode pozdychały, najwidoczniej od tych tulipanów. Nazwiska i miejsca zamieszkania tegoż hodowcy gołębi nie zapamiętałem. Ale z tej informacji wynika, że gdzieś w pobliżu Silgin są jeszcze rosnące dzikie tulipany i że najwyraźniej są trujące i dla gołębi.

Jak dzikie tulipany trafiły do Silgin? We wsi znajdują się ruiny pałacu. Najpewniej więc w majątkach junkierskich, przy pałacach rosły w ogrodach dzikie tulipany. Teraz trzeba byłoby poszukać w starym, przypałacowym parku w Silginach, czy i tam nie rosną leśne tulipany. Na siedlisko mazurskie mogły trafić z posesji pałacowej, najpóźniej do połowy XX wieku. A może i jeszcze dawniej. Na pewno na stanowisku, które widziałem, rosną od ponad pół wieku. Na dawnych Prusach Wschodnich są gatunkiem zdziczałym, można uznać je za kenofity, a w szczególności epekofity. Najwyraźniej botanicy o obecności tego gatunku w północno-wschodniej Polsce nie wiedzą.

Tajemnicą pozostaje także wspomniany przeze mnie sok z dzikich tulipanów. Wykonany z kwiatów nie był trujący. Zapewne mógł to być deser. Ciekawe jak pachniał i jak smakował. Być może uda się odtworzyć ten przepis i odzyskać ten fragment zapomnianego dziedzictwa kulturowego i przyrodniczego. Dziedzictwa, związanego z Drogoszami, Kętrzynem, majątkami junkierskimi byłych Prus Wschodnich i historią naszego regionu.

A oto chronologiczny zapis moich poszukiwań tajemnicy soku z leśnych tulipanów:


Mam nadzieję, że ciąg dalszy nastąpi... (czytaj więcej, o tym jak zakwitły w Silginach)

Wiosenne tulipany na starym siedlisku. Obok wschodzący podagrycznik.

10.04.2018

Laboratorium w szufladzie: modelarstwo i elektrotechnika


Majsterkowanie daje poczucie sprawstwa. Coś można zrobić i od razu widać efekty. Lepsze lub gorsze ale jednak widoczne. I to my sami zrobiliśmy. W czasach powszechnej "gotowizny" coraz rzadziej możemy coś samodzielnie wykonać. Dlatego sprawia nam tak dużo radości. Różnego rodzaju majsterkowanie i eksperymenty są ważne także z edukacyjnego punktu widzenia - pozwalają nam pełniej, głębiej i lepiej budować nasza osobista wiedzę o świcie i o tym jak to wszystko działa.

W czasach mojego dzieciństwa wzorem był dla nas Adam Słodowy, inspirował i mobilizował. Były także w szkole zajęcia praktyczno-techniczne: przyszywanie guzika, piłowanie butelki sznurkiem, budowanie karmników dla ptaków. A w domu było modelarstwo, bardziej zaawansowane papierowe (gotowe plany), i łatwiejsze sklejanie samolotów plastikowych. Miło wspominam te chwile, mimo że większość prób była nieudanych lub wychodziło coś pokracznego. Ale było także samodzielne wymyślanie najróżniejszych konstrukcji. Potem oczywiście były klocki Lego - to już w czasach, gdy bawiłem się z własnym synem.

Chciałbym polecić dwie książki, zarówno nauczycielom do inspiracji szkolnej jak i rodzicom, by wspólnie z własnymi dziećmi (lub "pożyczonymi" od sąsiadów czy rodziny) wykonywali modele, roboty i najprzeróżniejsze urządzenia elektrotechniczne. I oczywiście poszukiwaczom tajemnic świata, młodym i dużym. Bo na przygodę z majsterkowaniem i modelarstwem nigdy nie jest za późno.

Obie książki wydane w serii "Laboratorium w szufladzie", z dużą liczbą różnorodnych propozycji, pogrupowanych na poziomy trudności: od łatwych do trudnych (oznaczone kolorami). Fizyka w bardzo praktycznym wydaniu: mechanika i elektryczność oraz elektrotechnika z robotami w tle. Jednym słowem zastosowanie nauki i wykorzystanie praw przyrody w praktyce.

"Modelarstwo i robotyka", autorzy: Dagmara Kiraga i Zasław Adamaszek, Wyd. Naukowe PWN, Warszawa 2015, 216 str,

"Elektrotechnika, elektronika, miernictwo", autor; Zasław Adamaszek, Wyd. Naukowe PWN, Warszawa 2015, 212 str,


PS. Umiejętności manualne przydają się także i naukowcom. Bo czasem trzeba coś samemu zrobić, zupełnie nowego, prototypowego. Ja ćwiczyłem to na równych pułapkach i przyrządach do pobierania prób makrobentosu czy w formie "sztucznej krowy" (pułapka do odłowu owadów krwiopijnych, uciążliwych nie tylko na pastwisku.

9.04.2018

Czekając na trzmiela: wiosenne pszczoły – trzmiel parkowy

Trzmiel parkowy, fot. CC BY 2.0,
https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=48913405 
Po lekturze dwóch książek Dava Goulsona „Łąka” i „Żądła rządzą. Moje przygody z trzmielami” (wydane przez Marginesy 2018 i 2017) oraz bardzo praktycznej pozycji Tadeusza i Krzysztofa Pawlikowskich „Trzmielowate Polski (Hymenoptera: Appidae: Bombini)” (wydane przez Wyd. Naukowe UMK w 2012) moja uwaga skierowana została na duże, owłosione pszczoły. Może dlatego, gdy zobaczyłem coś dużego pszczołopodobnego pod moim blokiem, to pomyślałem, że to trzmiel. Wykorzystując słabe zdjęcie z telefonu komórkowego szukałem w książkach wśród trzmieli. Najbardziej podobne było właśnie do trzmiela parkowego (drzewnego). Ale okazało się, że to pszczolinka trójbarwnaFacebookowe pogaduszki są cenne. Dużo się można dowiedzieć. Trzeba tylko wyjść, tak jak kiedyś „do płota” i zapytać, zagaić, porozmawiać. Jeśli właściwie wykorzystywać narzędzie internetowe (i portale społecznościowe), to nie są one źródłem zła ale dobra. A przynajmniej wiedzy. Tak jak każde narzędzie, także i Facebook trzeba wykorzystywać z sensem. Bo skaleczyć można się zwykłym nożem kuchennym.

Ale wróćmy do zdjęcia. No cóż, często widzimy to, co chcemy zobaczyć, i to o czym wiemy, że jest. Szukając informacji o trzmielu parkowym zajrzałem do polskiej Wikipedii. Nic nie było, więc korzystając z okazji napisałem krótki artykulik (liczę na rozbudowę i pracę zespołową). Niech coś będzie na początek. Sam trzmiel warty jest szerszego opisania. Zatem nawet pomyłka do czegoś się przydała.

W XIX wieku na trzmiele mówiono także: brzmiel, ćmiel (zapewne wymawiane też i twardo czmiel), mochowiec. Z tej dużej różnorodności ostaliśmy się przy trzmielu, choć u Słowaków i Czechów bardziej czmiel (čmeľ, čmelák). Na trzmiela kamiennika mówiono: bąk (zbliżone do brzmiel), grabarz (pewnie dlatego, że gniazdo w ziemi), trzmiel ziemny. Na Bombus subterraneusziemiołaz. Obecna nazwa to trzmiel paskowany.

Trzmiel parkowy (Bombus hypnorum) zwany także drzewnym, w okolicach Olsztyna występuje. Tak wynika z opracowania Pawlikowskich. W Polsce jest gatunkiem pospolitym. Zasiedla skraje lasów, parki, ogrody, łąki. Czas lotu przypada od marca do września. Trzmiele są stosunkowo dużymi pszczołami (ściślej pszczołowatymi), z mocno owłosionym tułowiem. To swoiste futerko pomaga utrzymać wysoką temperaturę, niezbędną do aktywności mięśni skrzydłowych.

Bombus hypnorum ma krótką trąbkę i zaokrągloną głowę. Krótka trąbka powoduje, że języczkiem nie sięga do nektaru we wszystkich kwiatach. Ale trzmiele krótkojęzyczkowe i w takich sytuacjach sobie radzą – po prostu przegryzają kwiat i dostają się „z boku” do pożywnej słodkości. Tułów u trzmiela drzewnego (parkowego) jest zazwyczaj jednolicie rudo-brązowo owłosiony, odwłok pokryty czarnymi włosami, a koniec odwłoka jest zawsze biały. Takie trzmiele występują na Wyspach Brytyjskich, na kontynencie czasem pojawiają się formy z żółtawo-pomarańczowym zakończeniem odwłoka. Podobnie wyglądają trzmiele ogrodowe (Bombus pascuorum) - koniec odwłoka ma rudawopomarańczowy.

U robotnic pierwszy tergit segmentu odwłokowego jest czarnowłosy. Samce mogą mieć włoski koloru imbirowego, wymieszane z czarnymi, zarówno na głowie, jak i na pierwszym segmencie odwłoka. Królowe są większe. Jak to u społecznych pszczołowatych. Królowa osiąga długość 15-23 mm, robotnice 8-18 mm  a samce 11-16 mm.

Bombus hypnorum jest pospolitym gatunkiem trzmiela w Europie i północnej Azji, od północnej Francji po Kamczatkę na wschodzie i od Pirenejów po góry w północnej Europie. Nie stwierdzony w regionie Morza Śródziemnym, na Bałkanach ani na stepach Europy Wschodniej. Wszystkie trzmiele są znacznie mniej liczne na południu. Są dobrze przystosowane do chłodniejszych i umiarkowanych stref klimatycznych. Trzmiel parkowy preferuje środowiska antropogeniczne. Zagrożenie dla tego gatunku wynika ze zmniejszenia różnorodności roślinności pokarmowej na terenach wiejskich w wyniki intensyfikacji rolnictwa. Być może w miastach udałoby się stworzyć korzystne warunki dla tego pożytecznego owada?

Trzmiel parkowy często żyje w pobliżu ludzkich osiedli. Woli budować swoje gniazdo ponad ziemią i często zamieszkuje budki dla ptaków (innymi owadami często zasiedlającymi ptasie budki są szerszenie). Z braku drzew dziuplastych wykorzystuje budki lęgowe, w Wielkiej Brytanii często zasiedla budki dla sikorek. To jeszcze jeden powód, dla którego powinniśmy zadbać o obecność drzew dziuplastych w mieście. Bo z braku dziupli i budek osiedlają się także w domach (jakąś szparę w ścianie zawsze się znajdzie).

Gniazdo trzmiela parkowego (drzewnego) jest dość duże, mieści 150 lub więcej osobników (czasem nawet do 400 robotnic). Gatunek ten gromadzi zebrany pyłek kwiatowy w osobnych komórkach i karmi każdą larwę indywidualnie. Żeby wykarmić tak dużą liczbę „żołądków” robotnice odwiedzają ogromną gamę roślin kwitnących, w tym i drzew. Często odwiedzają maliny i jeżyny. Żeby więc trzmiele utrzymały się w mieście musi być dużo kwitnących roślin, na trawnikach (raczej łąkach kwietnych) jak i kwitnących drzew. I to przez cały sezon wegetacyjny.

Trzmiel parkowy zakłada gniazda w marcu (zakładane przez królowe, które przezimowały). Królowa składa jaja, najpierw sama dba o pokarm dla rozwijających się larw. Ale gdy pojawią się robotnice (samice), to one przejmują ciężar zdobywania pokarmu dla całej kolonii. Z niezapłodnionych jaj wylęgają się samce. Czasem robotnice próbują składać jaja (są niezapłodnione i z nich także wylęgają się samce), ale najczęściej królowa zjada takie jaja a "robotnicę" karci. Mimo to, badania genetyczne wykazały że nawet kilka procent samców w gnieździe pochodzi od robotni i to czasem z zupełnie innego gniazda (rodziny). Na początku lipca kończy się cykl życiowy gniazda. W sprzyjających okolicznościach może pojawić się drugie pokolenie – pod koniec lata.

Królowe trzmieli parkowych mogą być poliandryczne, to znaczy nasienie może pochodzić od kilku samców. W rezultacie robotnice (siostry) mogą mieć różnych ojców. Wielokrotne krycie nie jest powszechne w trzmieli. U trzmiela parkowego poliandryczność najpewniej związana jest z krótkimi czasem kopulacji i niewielką ilością plemników dostarczanych w czasie kopulacji. Na dodatek samica B. hypnorum może parzyć się dwa-trzy razy w ciągu swojego życia (nawet do sześciu razy), co nie jest typowe dla trzmieli innych gatunków.

Ale pszczołowate z rodzaju Bombus są różne. Bardzo podobnie wyglądają trzmielce. To takie pasożytnicze trzmiele. Samica wkrada się do gniazda, zabija lub przepędza królową i znosi własne jaja. A robotnice przejętego gniazda pracują dalej i karmią nie swoje siostry, nie swojego gatunku. W gniazdach naszego trzmiela parkowego pasożytem gniazdowym jest Bombus norvegicus - trzmielec górski.

Trzmiele tak jak i inne pszczołowate są „osami” które przeszły na pełen wegetarianizm: larwy karmione są pyłkiem i nektarem kwiatowym. Pokarm dorosłych jest taki sam. Osy co prawda w stadium imago żywią się również sokami i owocami, ale swoje larwy karmią innymi owadami.

Życie trzmiela parkowego nie jest łatwe: brak drzew dziuplastych, brak dużej liczby kwitnących roślin i na dodatek pasożyty gniazdowe.

Zobacz także :

7.04.2018

Pszczolinka trójbarwna (Andrena clarkella) pod moim blokiem

W jeden z pierwszych słonecznych kwietniowych dni, gdy wracałem do domu, pod blokiem zauważyłem krzątającego się owada. Mocno owłosiony, ciemny. Pomyślałem, że może samiczka trzmiela zakłada gniazdo. Zrobiłem kilka zdjęć telefonem, zajrzałem do książki (T. Pawlikowski, K. Pawlikowski. „Trzmielowate Polski”) i najbardziej podobny był trzmiel parkowy (drzewny). Dlaczego pomyślałem o trzmielach? Bo byłem akurat po lekturze dwóch książek brytyjskiego naukowca („Żądła żądzą – moje przygody z trzmielami”, Łąka”). Ale znajomy fotograf owadów z Olsztyna, Mateusz Sowiński, zasugerował, że to nie jest trzmiel a pszczolinka Andrena clarkella. Spotykał ją już wcześniej w Olsztynie, na skraju lasów.

Pszczolinki spotykałem już na skraju Olsztyna. Było to pszczolinki napiaskowe (czytaj Na Dzień Ziemi pszczolinka napiaskowa na Gościńcu Niborskim). Ta była inna. Inaczej ubarwiona. Być może widoczne norki na trawniku to była jej sprawka.

Trzmiele co roku przylatują do moich róż. Nie wiedziałem dlaczego tak dziwnie bzyczą w kwiecie różanym. Teraz już wiem, że wzbudzają wibracje aby strząsnąć jak najwięcej pyłku. Rodzina trzmieli potrzebuje dużo kwiatów: pyłku i nektaru. Martwiłem się, że ten mój domniemany trzmiel parkowy nie da sobie rady na blokowisku. Ale pszczolinka to już chyba da sobie radę. Dosadzę „chwastów” i postaram się w tym roku poczynić postępy w tworzeniu miejskiej łąki na przyblokowym trawniku.

Pszczolinek jest dużo, w Polsce blisko 100 gatunków, wiele z nich zagrożonych jest wyginięciem. pszczolinka Andrena clarkella nie ma polskiej nazwy. W starej książce Erazma Majewskiego („Słownik nazwisk zoologicznych i botanicznych polskich”) dla nazwy łacińskiej Andrena podaje takie polskie nazwy: andrena, pszczelinka, pszczolinka, ścieżkówka. Ta ostatnia nazwa odnosi się do ścieżek, przy których najłatwiej zobaczyć norki z gniazdami tych owadów. Starsze synonimy mojej pszczolinki to: Andrena tricolor, Andrena dispar, Andrena polita. Zatem może będzie to po polsku pszczolinka nieparka (dymorfizm płciowy jest częsty u pszczolinek) lub pszczolinka trójbarwna?

W każdym razie pszczolinka trójbarwna czyli nieparka odwłok ma czarny z białymi przepaskami na krawędziach tergitów, tułów natomiast jest pomarańczowo-brązowy. Nogi czarne, na tylnej goleni pomarańczowy pędzelek służący do zbierania pyłku. Zazwyczaj gniazduje gromadnie, zatem należałoby się spodziewać większej liczby gniazd. Muszę się zaczaić z aparatem i poobserwować.

Andrena clarkella nie jest zbyt pospolitym gatunkiem. Zasiedla skraje lasów, zagajniki, nieużytki, tereny piaszczyste. Trawnik, na którym ją widziałem, jest zadrzewiony. Lepszego w miejskiej pustynie miejsca nie znajdzie.

Owady dorosłe aktywne są w marcu i kwietniu. Muszę się więc spieszyć ze swoim entomologicznym podglądactwem. Wczesną wiosną niewiele kwitnie roślin. Dostępne są wierzby, na pobliskim, ciągle gruzem zasypywanym parku im. Korczaka. Może uda się mi dosadzić kilka wierzb i na moim blokowisku. Tym bardziej, że z w ubiegłym roku wycięto jedno, piękne stare drzewo. Dwa inne zostały szpetnie ogołocone z gałęzi. Ale i bez tego życie pszczolinki trójbarwnej nie jest łatwe. Pasożytem gniazdowym jest inny owad: Nomada leucophthalma. Może i nomadę uda mi się zaobserwować?

Pszczolinka nieparka buduje gniazdo w ziemi. Są to kanalik o długości 10-30 cm. Wokół otworu wejściowego zauważyć można niewielki kopczyk, powstały z wydobytego piasku. Takie otworki z kopczykami zauważyłem na zrobionym zdjęciu. Poczekam na słoneczną pogodę i zaczaję się z lepszym aparatem. Po wykopaniu norki-gniazda, samica znosi do bocznych komór pyłek, który służy za pokarm dla larw. W tym przypadku głównie jest to pyłek z wierzb. Do każdej porcji pyłkowego pokarmu znosi jajo. Rozwój larwy i przepoczwarczenie trwa aż do kolejnej wiosny. Więcej więc czasu swojego życia pszczolinki spędzają pod ziemią. Ich aktywny lot trwa w marcu i kwietniu.

Andrea clarkella jest gatunkiem holarktycznym, występuje w Ameryce Północnej, Europie i Azji Wschodniej. Żyje w chłodnym i umiarkowanym klimacie, na północy zasięg dochodzi do koła podbiegunowego. Pszczolinki te zakładają gniazda na piaszczystej glebie z rzadką roślinnością, mogą być to prześwity między drzewami. Zależą od występowania pastwisk. Pod moim blokiem pastwiska nie ma. Tylko trawniki i projektowany park im. Korczaka. Ale są wierzby i podbiał, kwitnący wczesną wiosną.

Andrea clarkella jest jedną z najwcześniej pojawiających się pszczół w Europie Środkowej. Czasami zobaczyć ją można już w końcu lutego. Lot trwa do końca kwietnia. Samce pojawiają się tuż przed samicami. Następnie szukają odpowiednich miejsc na ziemi, gdzie mogą wylęgać się samice. Potem samce siadają na nasłonecznionych pniach drzew i biegają zygzakiem od dołu do góry w poszukiwaniu samic. Po okresie godowym, samce giną. Entomologiczne źródła podają, że Andrea clarkella jest pszczolinką wyspecjalizowaną do życia na pastwiskach, gdzie samice zbierają pyłek i nektar (podbiał, mniszek lekarski). W poszukiwaniu pokarmu lecą do około 300 m. Czas pojedynczego lotu wynosi średnio około 95 minut. Muszę się uzbroić w cierpliwość przy poszukiwaniu pszczolinek.

Przyroda w mieście może być niezwykle ciekawa. Wystarczy tylko częściej patrzeć pod nogi. Przykucnąć i obserwować. A żeby było co podglądać trzeba zadbać o więcej dziko żyjących roślin. Dlatego ponowię wysiłki w tworzeniu miejskiej łąki pod moim blokiem.


Ciąg dalszy tu: https://profesorskiegadanie.blogspot.com/2018/04/moja-sasiadka-z-trawnika-pszczolinka.html


Źródła internetowe o pszczolince trójbarwnej: