29.03.2020

Menda, iskanie, ewolucja człowieka i gatunki ginące

Wesz łonowa (Pthirus pubis) -źródło: Wikimedia
Intymne kontakty, nawet te sprzed milionów lat, pozostawiają trwałe ślady. Dzięki badaniom naukowym ślady te możemy zobaczyć. I dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy o nas samych. Będzie to także opowieść o komunikacji.

Nie każdy wie skąd się wzięła menda, zarówno w sensie lingwistycznym jak i ewolucyjnym. Pejoratywne określenie „menda”, jako kogoś wrednego, przykrego, męczącego, niesympatycznego, to pierwotnie nazwa owada. Menda, mendoweszka, wesz łonowa (Pthirus pubis) to owad z rodziny Pthiridae, pasożyt zewnętrzny człowieka. Obecnie raczej rzadko spotykana w Polsce, na skutek rosnącej higieny. Powszechniej menda występuje w języku, już w oderwaniu od swojego entomologicznego desygnatu. Przy okazji mała dygresja – owad, to coś wadzącego (od wadzić, zawadzać). Obecnie zapomnieliśmy o pierwotnym znaczeniu tego słowa i owad nie niesie negatywnych skojarzeń. Chyba, że jest to menda, gnida (jaja wszy), bolimuszka, komar, giez czy jusznica deszczowa.

Badania naukowców z Australii i USA wskazują, że wesz łonowa jest obecnie gatunkiem ginącym, a za główną przyczynę uważa się modę na depilację intymnych części ciała. Ewolucja kulturowa mocno splata się z ewolucją biologiczną. A naukowcy z wszy i ich ewolucji wyczytać mogę bardzo dużo o… naszej przeszłości.

Pasożyty są jeszcze jednym elementem, burzącym uproszczony obraz ewolucji neodarwinowskiej, polegającej na ciągłym rozdzielaniu linii ewolucyjnych. Mamy bardzo dużo dowodów na ewolucję integracyjną (zob. np. tu ), tylko jakoś nie potrafimy tego ująć w teorii. Ale jesteśmy coraz bliżej.

O wszawicy, jako chorobie wywoływanej przez wszy, częściej słyszymy w czasach wojen, zniszczenia i biedy. Pasożyty liczniej i silniej ujawniają się w okresach osłabienia cywilizacyjnego, wojen, rewolucji, katastrof ekologicznych, znaczących zapaści gospodarczych. Tak jak choroby ujawniają się w osłabionym organizmie.

Ale wróćmy do tytułowej mendy i ewolucji człowieka. Bardziej znamy wesz ludzką (Pediculus humanus, rodzina Pediculidae), dalekiego krewnego wszy łonowej. Badając genetycznie wszy głowowe (ludzkie) zidentyfikowano wśród nich dwie linie ewolucyjne. Rozdzielenie tych linii ewolucyjnych nastąpiło około 1,2-1,8 mln lat temu, a więc wcześniej niż pojawił się człowiek współczesny czyli Homo sapiens. Wesz ludzką odziedziczyliśmy więc po naszych przodkach, hominidach (Homo ergaster, Homo ancestor, Homo rhodesiensis). Te dwie linie ewolucyjne, obecnie współwystępują razem, ale jedna linia ma zasięg światowy a druga… tylko występuje w Ameryce. I linia amerykańska jest kolejnym dowodem na krzyżowanie się Homo sapiens i Homo erectus oraz na kolonizację Ameryki na długo przed przybyciem Indian jakieś 11 tys. lat temu.

Rozdzielenie populacji wszy ludzkiej nastąpiło gdy Homo erectus wywędrował z Afryki do Azji. Ewolucja tych pasożytów odbywała się w izolacji, tak jak izolowane od siebie były populacje azjatyckiego Homo erectus i pozostającej linii w Afryce: Homo ancestor-Homo rhodesiensis i w końcu Homo sapiens. Nie wiemy tylko jakie wszy miał neandertalczyk (ale i to kiedyś naukowcy odkryją w ci nie wątpię).

Kiedy Homo sapiens opuścił Afrykę i powędrował „w świat”, w Azji zastał obecnego tam Homo erectus. Przez wiele lat wydawało się nam, że po prostu konkurencyjnie silniejszy Homo sapiens wyparł (lub wytępił) słabszego Homo erectus. Badania genetyczne wykazały jednak, że w naszym genomie zachowały się geny odpowiadające za mikrocefalię, pochodzące od Homo erecrus. Najwidoczniej oba gatunki krzyżowały się ze sobą (hydrydyzacja). Ślad intymnych kontaktów i współżycia w przenośni i dosłownie, jakkolwiek ukryty, to jednak trwale w nas pozostał. Nie wyprzemy się tego, tak jak niejeden mężczyzna nie wyprze się ojcostwa po badaniach genetycznych. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu w podręcznikach pisano, że nie ma płodnych krzyżówek międzygatunkowych, wykluczaliśmy więc możliwość skrzyżowania się obu gatunków człowieka (z neandertalczykiem także się krzyżowaliśmy). Teraz o hybrydyzacjach międzygatunkowych wiemy dużo więcej. Genetyka ujawniła intymne kontakty przed tysiącami lat. Wesz ludzka jest tego kolejnym dowodem.

Badania genetyczne rdzennych Indian obu Ameryk wykazały także obecność „obcych genów”. Wskazuje to, że Ameryka była znacznie wcześniej skolonizowana przez człowieka niż nam się wydawało. Pierwsza kolonizacja nastąpiła bardzo wcześnie, podobnie jak Australii. Była to jednak najprawdopodobniej ludność żyjąca ze zbieractwa nad wybrzeżami. Poza genami nic po nic nich zostało, gdy od północy jakieś 11 tys. lat temu dotarli łowcy mamutów. A może zostało coś w kulturze, tylko nie potrafimy tego dostrzec i zidentyfikować?

Wesz ludzka dzielona bywa na dwa podgatunki, blisko ze spokrewnione: wesz głowową (Pediculus humanus humanus, synonim Pediculus humanus capitis), oraz wesz odzieżową (Pediculus humanus corporis). Różnice ekologiczne (jedna żyje we włosach na głowie, inna chroni się w ubraniu) nie odpowiadają różnicom genetycznym, co oznacza, że linie wszy odzieżowych najprawdopodobniej wielokrotnie powstawały z linii wszy głowowych (polifiletyzm, adaptacja do środowiska, konwergencja). Powstanie ekologicznej grupy (podgatunki) wszy odzieżowej można wiązać z pojawieniem się ubrania, a to najpewniej nastąpiło, gdy Homo sapiens z Afryki zawędrował w zimniejsze strefy klimatyczne (Europa). Powstanie wszy odzieżowej datuje się na 72 tys. lat temu (z dokładnością około 40 tys. lat), zatem należy przypuszczać, że ubrania wymyśliliśmy mniej więcej w tym samym czasie.

Dokładne badania różnorodności genetycznej wszy głowowej wskazują na to, że około 100 tysięcy lat temu nastąpił spadek liczebności a obecna populacja wywodzi się z niewielkiej liczby przodków (stąd taka mała różnorodność genetyczna). Podobnie jest z człowiekiem, również około 100 tys. lat temu Homo sapiens otarł się o zagładę – przeżyło niewiele osobników. Stąd relatywnie mała różnorodność genetyczna naszego gatunku (wbrew pozorom). I w tym przypadku badania pasożytów (wszy) potwierdzają badania ewolucyjne człowieka. I nowego sensu nabiera sparafrazowane powiedzenie imć Zagłoby "o mało nie zginąłem ja i wszy moje".

Jeszcze większe niespodzianki przynoszą dokładniejsze badania genetyczno-ewolucyjne wszy łonowej, czyli naszej tytułowej mendy. Mniej więcej przed 3 mln lat do już obecnej z człowiekiem wszy ludzkiej dołączył inny gatunek – wesz łonowa – a wiązało się to z utratą futra (u człowieka a nie u wszy). Nowy gatunek zasiedlił włosy na klatce piersiowej oraz włosy łonowe. Wesz łonową można spotkać także na rzęsach (jest mała 1-2 mm, więc trudno zobaczyć – łatwiej poczuć swędzenie). Oba gatunki – wesz ludzka i wesz łonowa – zasiedliły różne miejsca (siedliska) człowieka i podzieliły się zasobami.

Ale skąd się wzięła wesz łonowa? Kiedyś uważano, że wesz łonowa i wesz ludzka pochodzą od wspólnego przodka a ich rozdzielenie wiązało się z utratą futra i powstaniem swoistych wysp siedliskowych: owłosienia na głowie i owłosienia w pachwinach, izolowanych rzadko owłosioną skórą ciała (bariera utrudniająca kontakty wszom). Badania genetyczne wskazują na zupełnie coś innego.

Wesz ludzka blisko spokrewniona jest z wszą szympasią (Pediculus schaeffi). Oba gatunki oddzieliły się około 5 – 6 mln lat temu, co jest zgodne z najczęściej przyjmowaną datą rozejścia się linii rodowych człowieka i szympansa. Natomiast wspólny przodek mendy (czyli wszy łonowej) i wszy głowowej żył jakieś 13 mln lat temu. Najbliższym krewniakiem wszy łonowej jest … Pthirus gorillae, wesz goryla, pasożytująca na gorylu (wspólny przodek obu gatunków wszy żył około 3-4 mln lat temu). Linia człowieka oddzieliła się od linii goryla mniej więcej 7 mln lat temu. Jakim cudem więc po 3 milionach lat po rozdzieleniu się linii ewolucyjnych żywiciela powstały dwa nowe gatunki pasożytujących wszy?

Są dwie możliwości wytłumaczenia (wyjaśnienia) tego paradoksu. Albo przodkowie wszy łonowej i wszy ludzkiej pasożytowali na hominidach (wspólnych przodkach szympansa, goryla i człowieka) i potem dwa gatunki występowały łącznie, a na skutek różnych procesów w linii rozwojowej goryli jedna wesz wymarła a ostała się druga, natomiast w linii ewolucyjnej szympansa i człowieka odwrotnie. W rezultacie w każdej linii rozwojowej pozostał tylko jeden gatunek wszy. Osobne pasożytowanie skończyło się jakieś 3 mln lat temu, wesz goryla przeszła na linię ewolucyjną człowieka (nowy żywiciel). Było więc jakieś przypadkowe spotkanie i to bliskiego stopnia. Ewentualnie od "zawsze" były to gatunki wszy żyjące oddzielnie a ich ewolucyjne rozdzielenie wiązało się z rozdzieleniem żywicieli. Pojawienie się obu gatunków na człowieku to zupełnie nowe spotkanie a nie ponowne spotkanie po wymarciu jednego. Tak czy siak doszło do kontaktu i "przeskoku" wszy z goryla na człowieka (przodka Homo sapiens). Albo oba gatunki koczowały w tych samych miejscach (tak jak obecnie możemy „nabyć” wesz łonową w tanim hotelu, poprzez pościel), albo linia ewolucyjna człowiekowatych polowała na goryle i w ten sposób miała bliski kontakt z futrem drugiego gatunku naczelnych. Wchodzą w grę także kontakty intymne, międzygatunkowe…

Nowy pasożyt – wesz łonowa – wobec obecnej już na człowieku wszy ludzkiej, zajął inne, wolne siedlisko. Najpewniej nasi przodkowie tracili w tym czasie futro a kontakt obu gatunku wszy był utrudniony, a tym samym konkurencja zminimalizowana. Wesz goryla zajęła wolne i mniej atrakcyjne siedlisko owłosienia w pachwinach i stała się naszą wszą łonową, dokuczliwą mendą.

Wesz głowowa (ludzka) ginie jeśli przebywa poza głową człowieka dłużej niż 48 godzin. Żeby się ją „zarazić” potrzebny jest bliski kontakt, albo przez przytulanie (tak jak w rodzinie), albo używanie tego samego grzebienia, czapki, ubrania. Podobnie jest z wszą łonową.

Wesz łonowa to niewielki silnie grzebieto-brzusznie spłaszczony owad (mniejszy od wszy ludzkiej). Samiec ma długość 1,3 mm, samica ciut większa – 1,5 mm. Menda najczęściej pasożytuje w okolicy łonowej, rzadziej pod pachami, w owłosionych partiach klatki piersiowej i brzucha, na rzęsach i brwiach. Obecność tego owada najłatwiej stwierdzić można po swędzeniu okolic łonowych i podbrzusza, czasami także przez obecne błękitne plamy w miejscach po ukłuciach wszy. Rozwój mendoweszki trwa 13–16 dni. A więc już po dwóch tygodniach pojawia się kolejne pokolenie.

Zawszenie (załapanie wszy) jest wyjątkowo łatwe i następuje poprzez kontakt zdrowych włosów z włosami z mendoweszką (nie fruwa, nie skacze, potrzebuje bliskiego kontaktu, aby przejść z jednych włosów na drugie). Rzadziej przedostanie się wszy łonowej następuje poprzez bieliznę pościelową (a dawniej przez wspólne legowisko). Bliskie kontakty umożliwiają wymianę pasożytów. Ot, takie swoiste dziedziczenie poza jądrowym DNA. Przytulanie się i intymne kontakty, nawet te sprzed wielu milionów lat, zostawia trwałe ślady. Nawet jeśli nie ma skutecznego rozmnażania płciowego i nie ma przekazania genów, coś jednak sobie przekazujemy. Jest to swoiste dziedziczenie pozajądrowe.

Już nie tylko mitochondrialne DNA (dziedziczone u ludzi tylko w linii matczynej – a więc dziecko po matce dziedziczy większą połowę), ale dziedziczenie (przekazywanie) związanych z człowiekiem organizmów. Nie tylko pasożytów ale i mikroorganizmów bakteryjnych czy grzybowych, niezwykle ważnych dla naszego życia. Jak policzyli naukowcy (wcielając się w rolę współczesnego Kopciuszka) w naszym organizmie jest 10 razy więcej bakterii niż naszych komórek (bakterie są dużo mniejsze). W codziennym życiu wykorzystujemy ich geny (ich DNA) i potencjał enzymatyczny.

DNA to znakomite archiwum (dopiero bardziej szczegółowo poznajemy). Ale i mitochondria oraz pasożyty i symbionty są takim archiwum. Ewolucyjnych śladów naszej przeszłości jest wiele, trzeba umieć tylko je odczytać.  Po wszach zostało nam jednak coś sympatycznego – iskanie. Lubimy przecież, gdy ktoś nam bliski czochra delikatnie nasze włosy, lub drapie delikatnie tu i tam… Entomolog i w mendzie znajdzie coś dobrego. Iskanie jest elementem życia społecznego i budowania więzi. W okresie pandemii koronawirusa (również odzwierzęcego transferu) pozostaje nam iskanie wirtualne. 

Pierwsza publikacja tekstu: https://czachorowski.home.blog/2013/01/23/menda-ewolucja-czlowieka-i-gatunki-ginace/amp/

28.03.2020

Czy uda się w tydzień uruchomić zdalne nauczanie na uczelni?


Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Oczywiście tylko wtedy gdy zaprzęgniemy do tego wiedzę i chęć działania. I jeszcze jedno - istotny jest kontekst: to nie jest zaplanowane i przemyślane wdrażanie na szeroką skalę zdalnego nauczania, to tylko działanie kryzysowe by łagodzić skutki izolacji społecznej, związanej z pandemią wywołaną przez koronawirusa SARS-CoV2. Na pewno jesteśmy w punkcie zwrotnym, działania doraźne i kryzysowe znacząco przyspieszyły proces, który toczył się już od dawna. Cywilizacyjnie zmienia się bardzo dużo.

Jedno zdanie wypowiedziane w telefonie, w kontekście całego artykułu, nabrało zupełnie fałszywego wydźwięku. Intencje moje były zupełnie inne. Nie czuję się także, że z wykorzystania metod e-learningowych "słynę" (ja się tylko uczę i nie boję się przyznawać to tego, że wielu rzeczy jeszcze nie umiem, dopiero się uczę szybko i intensywnie, bo pojawiła się pilna potrzeba). Mam duże obawy co do tak szybkiego i powszechnego wdrażania zdalnej edukacji zarówno w szkołach jak i na uczelniach wyższych, mimo że z edukacją zdalną sobie daję radę (ciągle się uczę, od kilkunastu lat). Ale do tej pory było to tylko uzupełnianie kontaktu i uzupełnianie zajęć stacjonarnych, z bezpośrednim kontaktem. Teraz ma być to 100 % tylko i wyłącznie nauczenie zdalne przez co najmniej kilka tygodni. Sytuacja dla mnie zupełnie nowa i nieznana. Ćwiczeń, zwłaszcza eksperymentalnych, na biologii, biotechnologii czy mikrobiologii, nie da się zrobić on line. Można zrealizować w tej formie wykłady i ewentualnie seminaria. I tylko tyle. Pomijając to, że dobre przygotowanie materiałów wymaga dużego nakładu czasu i wysiłku. Traktuję to jako tymczasowe wykłady by zwiększyć ilość wolnego czasu w maju czy czerwcu na ćwiczenia, gdy studenci wrócą na uczelnię (by im nie komasować zbyt dużo w jednym czasie). Teraz powinniśmy w miarę możliwości zrealizować część teoretyczną by potem "wykłady" nie przeszkadzały w planie zajęć na ćwiczeniach.

Przygotowanie dobrych materiałów do kursów online, wymaga czasu, sprzętu i wysiłku (tak jak pisanie książek i skryptów, w tydzień się nie da). Nie mamy tego. Ale sytuacja jest kryzysowa i narzucona przez nieprzewidziane wydarzenia. Pracownicy UWM (tak jak i innych uczelni w Polsce) w trybie nagłym przygotowują się, uczą się, by zrobić co się da i zrealizować zadania jak najlepiej. Ale jest to jak w pożarze czy powodzi... Coś się uda uratować, coś się uda zrobić. Wyniki tego eksperymentu poznamy niebawem. Osobiście nie jestem optymistą choć teraz intensywnie pracuję. Na pewno lepiej byłoby wydłużyć rok akademicki i dać szansę na zajęcia ćwiczeniowe, egzaminy dyplomowe itd. Przecież studenci kierunków eksperymentalnych teraz nie mogą nawet dokończyć swoich badań laboratoryjnych do swoich prac dyplomowych.

W komentarzu pod artykule w Gazecie Wyborczej ktoś tak napisał: "Naprawdę chce Pan zdalnie uczyć biologii, fizyki, chemii na poziomie uniwersyteckim? Bez zajęć laboratoryjnych?" - nie, nie chcę i nawet tego nie sugerowałem. Nawet kierunki humanistyczne wymagają bezpośredniego kontaktu.

Narzędzia TIK, które można zastosować w zdalnym nauczaniu, wykorzystywało do tej pory jakieś 10-30% pracowników uczelni wyższych. W ciągu kilku dni duża część wykładowców musi opanować obsługę przynajmniej kilku z nich. To jest w zasadzie wykonalne. Pozostaje jeszcze zrozumienie istoty i specyfiki e-learningu i wdrożenie się do codziennej praktyki. To już odbędzie się ze znacznie mniejszą skutecznością. Jeśli uwzględnić kontekst epidemii i działanie w sytuacji kryzysowej, to nie stanie się nic złego. Jeśli natomiast traktować to jako wdrożenie do powszechnego zdalnego nauczania będziemy świadkami dużej porażki. Bo nie da się tak ogromnego i złożonego procesy wprowadzić w 10 dni czy dwa tygodnie. Nie mamy na to ani zaplecza technicznego (po stronie uczelni i studentów, wliczając to nawet prywatny sprzęt i zasoby), ani możliwości przeszkolenia tak dużej liczby pracowników w tak krótkim czasie. Oczywiście, papier wszystko przyjmie.

Po pierwsze substitution (podstawienie). Przeniesienie do sieci tego, co robimy w zajęciach bezpośrednich, łącznie ze sposobem weryfikowania i administracyjnego rozliczania. Był wykład w sali, będzie wykład na jakiekolwiek platformie w czasie rzeczywistym i takim samym wymiarze godzin. Nauczania zdalne synchroniczne. Wideokonferencja, transmisja z pokazywaniem slajdów, tak jak w sali wykładowej. Nauczyciel widzi ucznia, wykładowca widzi studenta. I tu pojawia się kwestia motywacji. E-learning wymaga znacznie większej motywacji od studenta, bo nawet przez wideo kontakt jest słabszy (niż ten bezpośredni) i o wiele łatwiej o dekoncentrację i rozproszenie uwagi. Sprawą kluczową jest nie tylko dostępność technologii ale przede wszystkim motywowanie i pokazanie sensu. Ujawniają się potrzeby kształcenia kompetencji kluczowych, w tym odpowiedzialności za własne kształcenie i podnoszenie kompetencji zawodowych. Przy nudnym wykładzie trudniej wyjść z sali niż w czasie e-learningu... wyłączyć komputer czy nawet dla zachowania pozorów obecności, bo może sprawdzają obecność, mieć włączony ale robić zupełnie coś innego. W nauczaniu zdalnym wymuszanie obecności i uwagi jest dużo bardziej utrudnione. Trzeba zmienić metody pracy i więcej uwagi poświęć pokazaniu sensu, uzasadnieniu ważności i przydatności przekazywanych treści. To ogromna zmiana filozofii nauczania. 10 dni z pewnością nie wystarczy. Bo najpierw trzeba byłoby dostrzec problem, a z napływających różnych dokumentów, rozporządzeń i zaleceń nie widać, aby to dostrzeżono.

Jest jeszcze aspekt relacji pracodawca (zwierzchnik) - pracownik. Pracodawca nie widzi co i jak robi jego podwładny. Jest więc kwestia zaufania lub braku zaufania. Jak Polska długa i szeroka cierpimy na brak zaufania, na uniwersytetach i Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego też to widać. Po czym poznać, że pracownik uniwersytecki realizuje zajęcia e-learningu we właściwym wymiarze godzin i w należyty sposób? Po czym wykładowca ma poznać, że student uczestniczy w zajęciach on line we właściwy i wystarczający sposób? Pojawiają się najróżniejsze pomysły kart czasu pracy. Tylko w małym stopniu da się taki model "podstawienia" zastosować do nauczania zdalnego. Przybędzie dużo uciążliwego i zabierającego czas procesu wypełniania sprawozdawczości (to już obserwujemy w szkolnictwie podstawowym i średnim). Praktycznie jest to w większości nieweryfikowalne, nawet w sposób wyrywkowy. Jeśli pracodawca (zwierzchnik dowolnego szczebla) nie ufa podwładnemu (a wykładowca studentowi), to dodatkowe tabele z kartami czasu pracy i sprawozdaniami z e-learningu nic tu nie zmienią. Papier wszystko przyjmie, oczy zobaczą pięknie i obficie wypełnione tabele. Jakości e-learningu to nie zwiększy (a jedynie czasowo bardziej obciąży podwładnych).

Wykorzystanie wykładu on-line, jako kontaktu synchronicznego, wydaje się dobrym rozwiązaniem. Niektóre platformy umożliwiają pokazywanie twarzy prelegenta oraz tego, co pokazuje na prezentacji a nawet w innych oknach swojego komputera. Możliwa jest nawet aktywizacja studentów i zrobienie testu czy dyskusji w trakcie. Można więc zrobić zajęcia o tej samej porze co w dotychczasowym planie zajęć i w tym samym wymiarze czasowym. Łatwo udokumentować czas pracy wykładowcy oraz obecność studenta. A teraz weźmy realia sprzętowe i technologiczne. W poniedziałek 30 marca 2020 r. chyba na wszystkich uczelniach ruszy takie nauczanie. W czasie, gdy szkoły zaczęły nauczanie zdalne, internet w Polsce zwolnił o 40%, wiele serwerów było przeciążonych, zrywała się łączność, niektóre platformy nie działały, przynajmniej okresowo. Sam tego doświadczyłem. Ponadto okazało się, że wielu uczniów nie miało dostępu do takiego nauczania, bo w domu z jednego komputera w jednym czasie chciała korzystać dwójka dzieci. A jak będzie z e-learningiem na uczelniach wyższych? Poza nauczycielami, uczniami, biznesem, teraz wykładowcy i studenci zaczną korzystać z internetu. Podkreślmy, że w warunkach kwarantanny naukowcy - tak jak nauczyciele - muszą wykorzystać sprzęt domowy i domowe łącza. W zdecydowanej większości nie byli na to technologicznie przygotowani. Studenci być może mają własne laptopy, tablety i smartfony do kontaktów e-learningowych. Znakiem zapytania pozostaje wydolność łączy internetowych. Chcę podkreślić, że obciążenie wzrośnie kilkukrotnie w stosunku do stanu dotychczasowego. A nie tak łatwo u operatora "dokupić" zwiększoną szybkość przesyłu internetu. Czasem nie jest to możliwe z przyczyn technologicznych.

I co wtedy z dokumentacją czasu pracy? Ze sprawdzaniem obecności na zajęciach? Czy mamy wypisywać, że zajęcia się nie odbyły z powodów technicznych? A może od razu przemyśleć inny sposób kontaktów i inną formę zdalnego nauczania, adekwatnego do możliwości technologicznych? Przecież z samej istoty nauczania zdalnego wynika, że to uczący się wybiera dogodny dla niego czas zapoznawania się z materiałem.

Substitution (podstawienie) występuje wtedy, gdy urządzenia komputerowe oraz e-learning są wykorzystywane do wykonywania tych samych zadań, które były wykonywane także zanim komputery i internet się pojawiły. Dawno temu byli wykładowcy, którzy czytali swoje wykłady z książki lub pożółkłych kartek (pożółkłych od czasu i wielokrotnego odczytywanie przez wiele lat). Potem czytano wykłady z folii i rzutnika pisma. Gdy wkroczyły komputery i prezentacje multimedialne, znaleźli się wykładowcy, którzy nieświadomie stosując substitution (podstawienie) po prostu czytali tekst ze slajdów (np. z ekranu monitora). Nic trudnego czytać slajdy do kamery internetowej. W sprawozdawczości wszystko będzie się pięknie zgadzać: i czas, i nowoczesna forma on-line, i obecność studentów, zalogowanych do danej platformy... Pełen sukces.

Krok drugi to augmentation (rozszerzenie), czyli wtedy gdy technologia komputerowa i internetowa wykorzystana jest jako skuteczne narzędzie rozwiązywania podstawowych zadań dydaktycznych. Zamiast testu pisanego na kartce - test rozwiązywany on-line. Aby to zastosować pracownicy uniwersyteccy muszą szybko poznać kilka różnych narzędzi by je z sensem zastosować. W zdecydowanej większości uczelnie w Polsce nie zapewniają takich możliwości i narzędzi. Na szczęście jest sporo bezpłatnych i łatwych w dostępie. Możliwe są także wideokonferencje, czaty, a nawet zwykły kontakt mailowy. I tu pojawia się zasadnicza trudność z dokumentowaniem czasu pracy. Czy wpisywać czas pracy i przygotowania narzędzia przez wykładowcę, czy raczej czas pracy studenta? Jak podać datę i godziny pracy? Można sprawdzić efekty ale nie czas pracy. Jeśli nie będzie zaufania to pracownicy zmuszeni będą do marnowanie dużej ilości czasu na "zbieranie" podkładek, że pracowali. Mają robić kopie wszystkich aktywności, archiwizować wszystkie statystyki wejść studentów, ich odpowiedzi, czasu konsultacji? Nieufność jest bardzo kosztowna społecznie i zmniejsza wydajność pracy.

Krok trzeci. Najbardziej pożądana byłaby modyfikacja (modification) czyli odejście od tradycyjnego nauczania i pierwszego stopnia (zastąpienie) do pełniejszego wykorzystania technologii. Czy uczelnie w tydzień staną się z cyfrowych imigrantów cyfrowymi tubylcami? Śmiem wątpić. Skala wyzwań i potrzebnych inwestycji jest ogromna.

Jest jeszcze krok czwarty w modelu SAMR - redefinition (redefinicja) - technologia komputerowa pozwala realizować złożone działania uczniów/studentów, składających się także z zadań, których nie można było wcześniej przewidzieć i nawet sobie wyobrazić. Etap niezwykle ważny i potrzebny w nauczaniu zdalnym. W tak masowej skali i w tak krótkim czasie nie jest to możliwe, ze względów technologicznych, sprzętowych jak i braku kapitału ludzkiego. Ale chcę przypomnieć, że mamy stan katastrofy i celem działań jest zapewnienie jako takiego działania w czasie izolacji, by studenci jak najmniej stracili. Na pierwszym planie jest przeciwdziałanie szybkiemu rozprzestrzenianiu się pandemii i negatywnych skutków z tym związanych.

Zróbmy co możemy i jak najlepiej potrafimy. I darujmy sobie propagandę sukcesu jak to wspaniale wszystko się dzieje. Ta propaganda fałszywego sukcesu tak na prawdę demobilize i deprymuje pracowników uniwersyteckich.

Na zakończenie jeszcze kilka słów o nauczaniu zdalnym, które od dawna istnieje. Są nimi książki i podręczniki, artykuły dydaktyczne, zarówno w wersji papierowej jak i elektronicznej. A jak wyjdziecie na spacer, to może zobaczycie na ścieżkach spacerowych i dydaktycznych tablice poglądowe. Małe porcje informacji o świecie. Oceńcie ich przydatność. Przygotowanie dobrych materiał do nauczania zdalnego wymaga czasu, dużego nakładu pracy i zespołów ludzi o różnych umiejętnościach. Samemu to nawet książki się nie wyda (potrzebny jeszcze wydawca z zapleczem techniczny i korektorskim).

Jesteście w stanie napisać i wydać dobry podręcznik akademicki w tydzień? A może w dwa tygodnie?

25.03.2020

How to jak? Czyli nauka dla ryzykantów i niecodziennych ciekawskich

"Nie próbujcie robić tych rzeczy w domu. Autor tej książki jest rysownikiem komiksów internetowych, a nie specjalistą od bezpieczeństwa i higieny pracy. Lubi, gdy przedmioty zapalają się lub eksplodują, co oznacza, że nie bierze pod uwagę waszego dobra. Wydawca i autor nie ponoszą odpowiedzialności za jakiekolwiek szkodliwe następstwa, bezpośrednie lub pośrednie, wynikające z lektury tej książki." To jak, czytać czy nie czytać dalej?

Ja czytałem dalej. To podręcznik domowej fizyki (i kilku innych nauk przyrodniczych) w wydaniu dla niesfornych dzieci i szalonych dorosłych. Myślenie nieszablonowe i kreatywne spojrzenie na naukowe rozwiązywanie najróżniejszych problemów życia codziennego. Ot na przykład: jak wykopać dół, przejść rzekę itd. Ale w całkiem nienormalny sposób. I to wszystko z naukowym podejściem do rzeczy.

Jednym słowem książka popularnonaukowa dla niegrzecznych dzieci. Z duża dozą humoru. Dorosłym także polecam. 

Randall Munroe udowadnia, że nie ma złych pomysłów... jeśli zabrać się do nich z naukową dociekliwością. Nie ma takich szalonych hipotez, które mnie można byłoby zweryfikować.

„How To. Jak? Absurdalnie naukowe rozwiązania codziennych problemów” - przedtytuł może być zwodniczy. Bo te rozwiązania wcale nie są absurdalne jakkolwiek takimi mogłyby się wydawać. Jak wykopać basen i napełnić go wodą? Można np. zamówić wodę w butelkach, prosto od Amazona. Szybkie wyliczenia i już wiadomo, że potrzeba na to 150 tysięcy dolarów. A jak je szybko odkręcić i wlać zawartość do basenu? Butelek jest 86 400 a doba liczy 150 tys. sekund. Od razu widać, że nie uda się napełnić w ten sposób w ciągu doby. Tak, nauka daje odpowiedzi nawet na najbardziej dziwaczne pomysły. A może odkręcić szybko te butelki z wykorzystaniem bomby atomowej?

Nawet gra na fortepianie staje się pretekstem do niezwykle szalonej opowieści o falach dźwiękowych. Jaki musiałby być fortepian (chodzi o wielkość klawiatury), by można było na nim zagrać muzykę, słyszalną nawet dla nietoperzy i psów? Oraz dla słoni. Albo jak przejść rzekę z wykorzystaniem 300 milionów czajników elektrycznych, potrzebnych do odparowania wody? Pomysły mogą być jak najbardziej szalone ale to nauka pozwala ocenić ich skutki i potrzebne ilości energii, materiałów itd. Nauka musi wychodzić poza schematy. Bo w taki sposób wymyśla się rozwiązania nierozwiązywalne. Na przykład w jaki sposób ma wylądować ciężki łazik na Marsie. Okazało się, że najlepiej będzie wykorzystać dźwig. Absurdalne? Tak z sukcesem zrobiono. Nie wierzycie? No to sami przeczytajcie książkę  Randalla Munroe, byłego pracownika agencji kosmicznej NASA, autora kultowego już „What If?” oraz internetowego komiksu XKCD. Książka ukaże się w Polsce już 15 kwietnia 2020 (ja czytam egzemplarz recenzencki). Wydawnictwo Czarna Owca.

Jak skłonił autor do odpowiedzi astronautę i pilota Chrisa Hadfielda na pytania typu: jak wylądować samolotem na skoczni narciarskiej albo dużym samolotem na lotniskowcu wroga albo na łodzi podwodnej albo jak wylądować, gdy się steruje samolotem z zewnątrz (siedząc na samolocie), to nie wiem. Ale to będzie dobry przykład dla rodziców jak poradzić sobie nawet z najtrudniejszymi i najbardziej absurdalnymi pytaniami dzieci. Przyda się teraz, w czasie izolacji społecznej w czasie pandemii koronawirusa. Przecież, rodzicu drogi, nie powiesz - idź do szkoły, tam ci odpowiedzą....

Munroe to najprawdopodobniej najsłynniejszy autor zajmujący się szukaniem naukowych rozwiązań nawet najbardziej absurdalnych problemów. Czasem pomysły, które wydają się absurdalne, okazują się być rewolucyjnymi rozwiązaniami. Bo nauka swoją metodologią potrafi zmienić absurdalnie niezwykłe pomysły na rzeczy praktyczne i użyteczne. Nie bój się więc szalonych pomysłów. Zastosuj tylko wiedzę i metodologię naukową. Sprawdź spodziewane wyniki zanim je wykonasz. Szukanie skarbu piratów na wyspie? Po wyliczeniu kosztów okaże się, że więcej zarobisz zakładając firmę kopania rowów. Ale czy ludzie zawsze kierują się zyskiem? Przecież tylu ludzi szuka skarbu? Człowiek jest jednak niezwykle ciekawą istotą. Może właśnie przez to, że generuje absurdalne pomysły rozwiązywania codziennych problemów?

"Wcieranie pleśni w zarażone rany nie wygląda na świetny pomysł, ale odkrycie penicyliny pokazało, że może to być cudowny lek. Z drugiej strony na świecie pełno jest paskudnych substancji, które dają się wcierać w rany, lecz większość z nich wcale nam nie pomoże. Nie wszystkie absurdalne pomysłu są dobre." Jak odróżnić jedne od drugich? Metodą naukową. Możemy na ślepo sprawdzać wszystkie pomysły i obserwować efekty. Warto jednak podeprzeć się matematyką i badaniami naukowymi oraz wiedzą, którą już ludzkość zdobyła (nie wiesz gdzie jej szukać?). I na tej podstawie przewidzieć co się stanie. W taki sposób poszukujemy lekarstwa na koronawirusa SARS-CoV-2.

 „How To. Jak?” to intelektualna przygoda pokazująca, że nauka i kreatywność są w stanie rozwiązać każdy, nawet istniejący, problem. Munroe przenosi do książki cały swój talent rysownika i wiedzę, którą zyskał w pracy programisty i robotyka dla NASA w Langley Research Center. Na ponad 300 stronach wyjaśnia świat w dowcipny i zajmujący sposób.

To ja wracam do lektury.

"Jeśli chcecie pokonać najlepszego skoczka wzwyż, macie do wyboru dwie możliwości:
1. Poświęcić całe swoje życie, od wczesnego dzieciństwa, na trening, żeby zostać rekordzistami świata w skoku wzwyż.
2. Oszukujcie."

Polecicie taką książkę swoim dzieciom? A może one same po nią sięgną... by wykorzystać do skoków tyczkę, deskorolki, szybowiec, wiatr itd. I lepiej niech tych pomysłów nie próbują realizować samodzielnie. Od czego są rodzice... Zwłaszcza tatusiowie.

18.03.2020

Skąd się wzięły wirusy?


Był wykład w Radiu UWM FM ale niebawem będzie tu opowieść pisana. Tymczasem zapowiedź:



A tak przebiegał wykład: zapis radiowy, a tu zapis wideo na Facebooku.

Niestety, nie mam teraz czasu  na spisanie wykładu. Jest nagranie radiowe i film. Tekst musi mieć inną konstrukcję. Bo przecież inaczej słuchamy, inaczej oglądamy a inaczej czytamy. Ten sam przekaz w każdym z tych kanałów musi mieć inną konstrukcję.

Czas pandemii i konieczność przejścia na edukację zdalną zmieniły plany. Trzeba się szybko nauczyć nowych narzędzi i jeszcze pomóc innym. Niewątpliwie mamy punkt zwroty. Cywilizacyjnie. Wirus i kwarantanna tylko przyspieszyły dziejące się od dawna procesy. Świat po będzie już inny. Przybędzie ludzi zbędnych...

15.03.2020

W czasach kryzysu dyskusja poprzedza zmiany - rzecz o naprawie edukacji

(Wycinek z prasy. Ta gazeta już dawno nie istnieje,
przełom czerwca i lipca 1990 roku)
Dyskusja poprzedza sensowne zmiany. Bo nie chodzi o to by coś zmienić lecz by zmienić z sensem. Działanie bez namysłu, bez dyskusji nie bywa zwieńczone sukcesem. Dyskusja bywa długa. Niecierpliwi nie chcą z niej korzystać. I wiele tracą. Bo wiedza jest konektywna (jak sieć powiązanych ze sobą neuronów), rozsiana w wielu głowach. W czasie dyskusji nie tylko te różne doświadczenia i pomysły są konfrontowane ze sobą. Tworzy się także nowa wartość. Dawno temu Ludwik Fleck nazwał ten proces kolektywami myślowymi. Współcześnie używamy pojęcia konektywizm.

Za PRL-u edukacja kulała bo zmieniały się potrzeby a stare wzorce nie były już wydajne. Pamiętam te dyskusje publiczne i kuluarowe. Po upadu komunizmu uwidocznił się entuzjazm i rozpoczęło się naprawianie państwa, w tym edukacji. Państwo było w ruinie, na progu bankructwa. Kontestowaliśmy niewydolną edukację (wtedy studiowałem już w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Olsztynie) i szukaliśmy zmian. Była dyskusja. Bardzo szeroka. Zaowocowała zmianami bardzo głębokimi. Nie tylko odchudzonym programem i nie tylko tworzeniem ścieżek międzyprzemiotowych.

Nawet o uniwersytecie myśleliśmy. A przynajmniej rozpoczynaliśmy taką dyskusję. Na 9 lat przez powstaniem uniwersytetu w Olsztynie. Było to nie tyle sprawstwo, co znak czasu i ujawnienie szerokiego fermentu intelektualnego. Zamieszczony obok wycinek z prasy jest tylko przykładem tych szerokich dyskusji, które już mogły toczyć się jawnie i z możliwością wcielenia w życie.

Świat się zmieniał dalej, powstawała zupełnie nowa rzeczywistość i nowe wyzwania edukacyjne. Szkoła i edukacja potrzebowały dalszych zmian. Niestety, zmiany PiS-owskiego rządu i pani minister Zalewskiej nie wynikały z dyskusji i analizy. Miało być coś wielkiego i bezwarunkowego, każda krytyka była ignorowana i siłowo likwidowana. Reforma (zwana nieformalnie deformą) nie rozwiązała żadnego istotnego problemu a stworzyła wiele zupełnie nowych. Zmarnowany czas, zmarnowany wysiłek, spacyfikowani i zniechęceni nauczyciele. Teraz edukacja jest w stanie totalnej zapaści. Wpływają na to zmiany cywilizacyjnie i nieodpowiedzialne reformy. A skoro trzeba dużo zmienić to warto długo i dogłębnie dyskutować.

Epidemia (a w zasadzie pandemia) wywołana koronawirusem, uwidacznia przy okazji stan oświaty w Polsce. W ciągu kilku dni szkoły zostały postawione przed koniecznością przejścia na e-learning (nauczanie na odległość). W tym kryzysowym nieszczęściu jest jedna dobra rzecz - jest szansa na głęboką i długą dyskusję o edukacji. Stan edukacji jaki jest - każdy może dobrze zobaczyć. Nauczyciele mają uczyć na odległość.... na własnym sprzęcie, na własnych zasobach. Praca zdalna w domu? Ale przecież pracodawca nie wyposaża nauczycieli w podstawowe narzędzia. Prawie nigdzie nauczyciele nie dostali służbowych laptopów, tabletów ze służbowym dostępem do internetu. To tak, jakby zatrudniać kierowców w transporcie miejskim, ale każdy ma zgłosić się z własnym autobusem. I kupić paliwo to swojego autobusu. Teraz widać wyraźniej skalę niedoinwestowania szkoły i zapomnienia o edukacji.

E-learnining to okazja do zastanowienie się czego i jak uczymy. Nie ma możliwości przymuszenia uczniów by uważali, odrabiali lekcje i wykonywali polecenia. Nauczyciel ich nie widzi. Nie może zastosować żadnego przymusu (postraszyć sprawdzianem, egzaminem maturalnymi itd.). Trzeba zachęcić, pokazać do czego wiedza może się przydać. Trzeba zainspirować. To znacznie trudniejsza rola. Nowa i nagła sytuacja wymusza głębszą współpracę między nauczycielami. W przekazach e-learningowych trzeba unikać nudnych gadających głów i zadawania zbyt dużej ilości materiału.

E-learning jest tematem dni, media muszą coś robić i szukają rozmówców. Sam już mam umówione trzecie spotkanie by rozmawiać o e-learningu. Może to dobra okazja by za pośrednictwem mediów społeczeństwo poznało to, o czym teraz myślą nauczyciele.

(Głos z forum nauczycielskiego.)
Od kilku dni nauczyciele intensywnie pracują (w tym w sobotę i niedzielę, bo czas nagli), wzajemnie się szkolą w wykorzystaniu narzędzi, pospiesznie przygotowują materiały. Ten oddolny ruch edukacyjnego crowdlearningu wyraźnie się nasilił. Uczą się jak sobie poradzić z wyzwaniami dysponując tym co mają (a maja niewiele). I by skupić się na najważniejszym. O czym chcieliby powiedzieć nauczyciele z grupy Superbelfrzy RP? To kilka zebranych przykładów. Ci bardziej doświadczeni chcą pomóc tym, których sytuacja zmusiła do zastosowania zupełnie nowych form edukacji na odległość. Generalnie zwracają uwagę na to, że  chodzi o lepszą edukację a nie zadawanie zadań do rozwiązania. To przedłużenie dawno rozpoczętej akcji "zadaję z sensem”. Wskazują na rozwijanie kompetencji kluczowych i że tak zwana podstawa programowa nie jest najważniejsza. Mocno podkreślają konieczność dyskusji i refleksji nad celem uczenia się i nauczania.

Co radzą aktywni i kreatywni nauczyciele? 
  • „Unikajmy wiadomości do uczniów w stylu: "Przeczytajcie kolejne dwa rozdziały podręcznika, a za dwa tygodnie zrobię z tego sprawdzian."
  • „Jeśli udostępniamy quizy, to podkreślajmy, że nie będziemy oceniali uczniów w zależności od ich wyniku. Niech po prostu sprawdzą swoje odpowiedzi po ich zakończeniu i wyciągną wnioski, choćby po to, żeby przy drugim podejściu spróbować osiągnąć lepszy wynik”
  • „Zasugerujmy uczniom, gdzie w sieci mają szukać zasobów wspierających ich rozwój (np. polski portal Akademii Khana, strona do nauki podstaw programowania code.org), ale dajmy im wolną rękę w wyborze treści, które będą chcieli zrealizować.”
Superbelfrzy mocno akcentują konieczność skoordynowania działań z innymi nauczycielami, uczącymi w danej klasie (w tej samej szkole), żeby uczniowie podczas tej przerwy nie czuli się przytłoczeni "wiszącymi" nad nich zadaniami domowymi, bardziej niż w trakcie zwykłych zajęć w szkole. Przecież znacznie trudniej jest koordynować współpracę gdy jest się poza szkołą, każdy w innymi miejscu. To ogromne wyzwanie. Jedni są lepiej przygotowani, inni mniej. A wszyscy potrzebują wsparcie. Najbardziej widoczna w ostatnich dniach  jest oddolna współpraca w różnych gremiach nauczycielskich.  Intensywna wymiana pomysłów, doświadczeń, tutoriali, linków, porad itd. Sami dla siebie. Z zyskiem dla uczniów.

Wspomniani Superbelfrzy zachęcają nauczycieli by spojrzeli na uczniów empatycznie: „oni też się stresują i boją, a w takiej sytuacji nie pracuje się łatwo umysłem. Żeby nie było to elektroniczne zadawanie bez sensu.” 

„Nie panikować. To nie wakacje. Kontaktować się elektronicznie. Tam gdzie są platformy pracować na nich i przede wszystkim ze spokojem i rozsądkiem. To nie koniec świata.”

W dyskusjach przewija się wskazywanie na systemowe zaniedbania i to, że nauczyciele zostali praktycznie bez państwowego wsparcia, że pracują na własnym sprzęcie, na własnych zasobach. Praca na własnym sprzęcie to także problem z zabezpieczeniem danych osobowych i stosowanie się do przepisów RODO. A tutaj mamy kompletny brak odgórnych zaleceń i szczegółowych wyjaśnień. Czy nauczyciel w domu, na własnym sprzęcie może (czy powinien) korzystać z dziennika elektronicznego? Przecież do tych danych mogliby mieć dostęp inni domownicy. Czy wystarczy hasło do komputera by inni domownicy nie mieli dostępu? Nie, nie wystarczy. Prowizorka nie może być trwałą cechą edukacji. O takich niuansach nie tylko technicznych ale i prawnych dyskutują nauczyciele w różnych miejscach w sieci. To praktyczny i intensywny crowdlearning. I mocno podkreślają, że warto przy okazji przemyśleć całą edukację i to w szerokim gronie społecznym a nie tylko zawodowym.

Priorytetem do tej pory były aktywne tablice, nie słuchano ekspertów, którzy ostrzegali, że to nie jest najlepsze rozwiązanie (na pewno nie jest wystarczające). Ważna jest zmiana sposobu nauczania a nie zastąpienia jednego narzędzia innym i dalej robienie tego samego co 100 lat temu.

Wszystko, co się w tej chwili dzieje i zadzieje (bo przecież proces trwa), to inicjatywy oddolne nauczycieli i ich zapał do działania i samorozwoju. Brakuje rozwiązań systemowych, nie ma nic albo niewiele ze strony władz oświatowych. To rozgoryczenie jest w wielu grupach widoczne. Przecież jeszcze nie tak dawno, po strajkach, moralnie nauczycieli sponiewierano, wielu aktywnych i kreatywnych systematycznie odchodzi z zawodu.

Nauczyciele podkreślają, że trzeba rozmawiać z uczniami o tym, co się dzieje. Rozmawiać o odpowiedzialności, o empatii, o służbie, o lekarzach, o tym, że nie wolno bezmyślnie ryzykować. O tym, że gdy nie ma szczepionki i lekarstwa, najlepszą metodą jest rozerwanie łańcucha kontaktów, czyli samoizolacja każdego. „Ułamki i lektury obowiązkowe” nie są tak ważne, można się nimi zająć w dalszej kolejności. Proponują dawać uczniom wyzwania takie, żeby rozwijały ich zainteresowania i nie ograniczały ich. Zachęcają by dyskutować z uczniami o tym, co w życiu ważne: wartości, postawy, szacunek dla nauki i wiedzy, rozwój na miarę potrzeb i możliwości ucznia a nie uczenie pod testy. W szkole ważna jest dobra atmosfera, relacje, dobrostan, współpraca. Takie podejście owocuje tym, że dzisiaj uczeń sięgnie po materiał online z przyjemnością i zaciekawieniem. W innym przypadku będzie szczęśliwy, że nie musi iść do szkoły i nawet o nauce w domu nie pomyśli. W jakimś stopniu obecna sytuacja ujawni stan edukacji - czy chcą się uczyć i dlaczego. Trudniej będzie o pozory.

Nauczyciele wskazują, że nie warto przytłaczać dzieci klas 1-3 obowiązkiem nauki i e-learningu. Więcej wyciągną ze wspólnego czytania i zabawy tekstem z rodzicami (znajdź wyraz, sylabę, ile w danej linijce jest liter np., "a"). To oczywiście wymaga zaangażowania się rodziców (oni także potrzebują merytorycznego wsparcia - czy znowu tylko ze strony nauczycieli?). Można świetnie kształtować kompetencje miękkie przez zwykłą zabawę z rodzeństwem, z dziećmi. "Zabawki są kapitalnymi konkretami do nauki (np. matematyki)".  Sygnalizują, żeby nie  przesadzać z tym e-learningiem wśród najmłodszych. Znacznie ważniejsze jest uczenie się przez dzieci samodzielności, odpowiedzialności, planowania i brania odpowiedzialności za własną naukę i zdobywanie umiejętności. 

Ten czas pokazuje że TIK (technologia i komunikacja) to w pewnym sensie fikcja i od dawna powinien być moduł kontaktowania się online z nauczycielem. TIK w dotychczasowym wydaniu to TIK na papierze - w dziennikach elektronicznych i w postaci pięknych dyplomów ze szkoleń. Ale mało kto to realnie wykorzystuje i dlatego teraz mamy problem. Dlaczego tak jest? Bo wiele osób decyzyjnych zasłania się brakiem przepisów. Tym bardziej, że rozliczani są z zupełnie czegoś innego.

W innej grupie, tym razem akademickiej, pojawiają się inicjatyw opieki nad dziećmi pracowników służby zdrowia. Oni przecież nie mogą wziąć wolnego. A skoro szkoły nieczynne to z kim zostawić dziecko? Może właśnie taka pomoc sąsiedzka byłaby rozwiązaniem a pracownicy dydaktyczni szkół wyższych w taki sposób mogliby włączyć się do edukacji. Potrzebują jednak merytorycznego wsparcia, bo nie tylko o “zaopiekowanie się” chodzi.

Niektórzy nauczyciele piszą, że w końcu mają czas na bycie z własnymi dziećmi: „układamy puzzle, bawimy się czasem w szkołę , czytamy, projektujemy...boję się zajrzeć na e-dziennik....”.

“Niech MEN zacznie słuchać ekspertów” - ten głos często powtarzany. Trzeba w e-learningu zwrócić uwagę na to, aby zadawać z sensem, a nie “z podręcznika”.

Co warto przekazać przez media? Nauczyciele pracują! "To trzeba przekazać społeczeństwu, które znów będzie nam zarzucać wolne". Nauczyciele nie mają wolnego - pracują. W stresie i bardzo intensywnie.

Wielu wypowiadających się w samoszkoleniowych grupach nauczycieli wskazuje, że należy próbować koordynować działania e-learniningowe na szczeblu szkoły. Będą szkoły gdzie nic się nie będzie działo, ale znajdą się też takie, gdzie polecenie dyrekcji zostanie zrealizowane przez wszystkich. Istnieje zagrożenie, że uczniowie zostaną zalani masą instrukcji i poleceń do realizacji w różnych programach oraz masą przypadkowych zadań. A przecież nie o to chodzi w edukacji.

„Publicznie się nie wypowiadam, bo mi to trochę pachnie zbijaniem na mnie kapitału. Gdy trzeba było, media i politycy powycierali sobie nauczycielami buty. Robię swoje, nagrywam poradniki dla nauczycieli z mojej rady pedagogicznej, by ich wspierać, uczniowie robią ze mną przez Edmodo od zawsze, więc nowością są dla nich tylko filmy z analizą tekstu. Media już dostrzegły, że sytuacji można użyć do wytykania innym niegospodarności, niedouczenia, wad w zarządzaniu itp. Tylko czy to teraz jest potrzebne, by się czepiać kogoś, kto czegoś nie zrobił, skoro już nie jest zrobione i po prostu trzeba nadrobić, by dać radę?"

Niewątpliwie trudny czas dla nauczycieli i edukacji. Niezwykle ważne jest teraz to, by te głosy w dyskusji nie były wołaniem na puszczy i by szybko przekuły się na konkretne działania naprawcze. Nie doraźne ale długofalowe, rozpisane na lat 20-30. 

13.03.2020

Blog jako tablica edukacyjna w e-learningu

(Dawna szkoła w muzeum, Puck) 
Chcę podzielić się swoimi doświadczeniami i przemyśleniami by zainspirować innych. Bo i potrzeba nagła, wiele osób poszukuje pomysłów i podpowiedzi jak się do nauczania na odległość zabrać. Ale najpierw będzie trochę historii. By nie tylko wiedzieć ale i zrozumieć.

Najlepiej się uczymy w bezpośrednim kontakcie, patrząc i naśladując, komunikując się, próbując, powtarzając czynności. Tak uczyliśmy się przez dziesiątki tysięcy lat. Potem powstało pismo i można było się komunikować inaczej. Poszerzyć możliwości. W końcu powstały szkoły. Były tabliczki gliniane, tabliczki woskowe i w końcu papierowe zeszyty. To przestrzeń pracy ucznia. Ale była także tablica, ta z kredą. Tylko starsi jeszcze ją pamiętają. Miejsce, gdzie nauczyciel pisał a jednocześnie widziało efekty wielu uczniów. Zapis krótkotrwały, ścierany gąbka. Ulotny. I ponownie coś nauczyciel rysował, pisał, tłumaczył. Czasem uczniowie, prawie jak wypowiedź publiczna, bo "przy tablicy', na widoku wszystkich. A wszyscy uczniowie w klasie mogli widzieć. O ile byli w klasie a nie na wagarach lub chorzy w domu. Tablica (teraz biała, suchościeralna, czy nawet ta elektroniczna) wymaga bezpośredniego kontaktu, bycia w tym samym miejscu. Bo inaczej nie widzi się treści tam umieszczanych.

Ale w klasach i na szkolnych korytarzach były (i są) jeszcze gazetki ścienne. Coś na dłużej przypinane: rysunki, wycinki prasowe, wypisane słowa, wiersze itd. Czyli miejsce do umieszczania treści edukacyjnych lub informacyjnych na dłużej. Takie gazetki okolicznościowe z okazji wiosny, lata, ważnego problemu jak i zwykłe treści edukacyjne, z poprawną pisownią, regułami ortograficznymi, deklinacją, równaniami matematycznymi, data,mi historycznymi itd. Uczeń mógł spojrzeć i sobie utrwalać. Ale musiał być w tym samym miejscu. Inaczej nie miał szansy zobaczyć treści.

Aż nadszedł wiek internetu. I zaczęły powstawać szkolne gazetki z takimi samymi treściami, tyle tylko, że umieszczonymi wirtualnie. Żeby zobaczyć treść i z niej skorzystać uczeń musi tam zajrzeć, czyli wejść w swoim komputerze czy telefonie komórkowym w odpowiednie miejsce w internecie. Nie musi przychodzić do szkoły by widzieć i wykorzystywać treść. Zmierzam do tego, że wirtualne tablice "korkowe" spełniają tę samą funkcje, gdzie coś ważnego i przydatnego dla uczniów "przypinamy" na trochę dłużej. Istota ta sama tylko forma i narzędzie inne.

Z takich tablic wirtualnych korzystam także w kontaktach ze studentami. Uczę się, odkrywam coraz to nowe możliwości. Od niedawna wykorzystuję także Padlet.

Najwcześniejszą moją tablicą wirtualną była osobista strona www. Założona w 2002 roku, od dawna nie była aktualizowana. Potem celowi komunikacji ze studentami służył blog. Uczyłem się przez działanie. Teraz blog działa zupełnie inaczej (graficznie, koncepcyjnie, treściowo). Ale jego głównym celem jest właśnie funkcja tablicy korkowej. Zamieszczam treści przede wszystkim edukacyjne, adresowane do moich studentów (jako materiały uzupełniające) oraz w sensie edukacji pozaformalnej treści adresowane do uczniów ze szkół, z którymi czasem spotykam się na wykładach otwartych oraz osób uczących się w formule Long Life Learning. Kształcenie ustawiczne i trzecia misja uniwersytetu.

W miarę zdobywania doświadczenia i rodzenia się nowych potrzeb, powstawały kolejne blogi jako swoiste repozytoria informacji, np. o pisaniu pracy dyplomowej jako wsparcie seminariów czy  współtworzone przez studentów w ramach przedmiotu autoprezentacja. Oczywiście narzędzi cyfrowych, nadających się do wykorzystania jako taka tablica ścienna, jest wiele. I sposobów wykorzystania treści z bloga także (np. wykorzystuję w grach terenowych, ale o tym napiszę innym razem).

Jeśli masz konto w Google (np. e-mail) to masz także dostęp do Bloggera. Jest prosty w obsłudze. Załóż bloga adresowanego do swoich uczniów, jako specyficzną tablicę ścienną w klasie. Wystarczy zacząć. Krok po kroku. Można umieścić tekst, zdjęcia a także filmy z dostępnych zasobów. Powstanie uporządkowana treść. Siedzisz u siebie w domu i tworzysz. Uczniowie są w swoich domach i mogą korzystać. A pisać można z dowolnego urządzenia i z dowolnego miejsca. Nie trzeba wozić ze sobą swojego komputera.

Jak do tej pory to nie udało mi się szerzej zachęcić studentów czy uczniów do zamieszczania komentarzy pod wpisami na blogu. To jednak jest wypowiedź publiczna więc zapewne znacznie trudniej uczniom czy studentom się odważyć. Do dyskutowania i korespondencji trzeba wykorzystywać inne narzędzia. Ale przecież na ściennej tablicy w klasie także uczniowie nie piszą (co najwyżej przygotowują treści i komponują całą gazetkę).

Można także zachęcić uczniów do pisania własnego bloga, np. jako dziennika refleksji. Wtedy będzie to swoisty zeszyt. Sprawdzisz bez kontaktu z uczniem. W okresie zamknięcia szkół to bardzo przydatne.

Internet umożliwia utrzymywanie więzi, umożliwia komunikację, także w edukacji. Właśnie nadarzyła się okazja by szerszej to wykorzystać i wypróbować. Izolacja czy kwarantanna w czasie pandemii jest uciążliwa. Ale jest jednocześnie dobrą okazją by o edukacji pomyśleć inaczej. Jest czas i sposobność na nowe rozwiązania.

*   *    *
Kilka porad praktycznych

Treści na blogu ułożone są w odwrotnym porządku chronologicznym: najnowsze na "wierzchu", starsze coraz niżej i coraz trudniejsze do odnalezienia. Jeśli tekstów nagromadzi się sporo, to może być trudniej czytelnikowi dotrzeć do starszych materiałów. Jeśli nam zależy, żeby niektóre materiały znalazły się "na wierzchu" w danym momencie, to można po prostu edytować dany wpis i zmienić mu datę. W taki sposób możemy określone treści, umieszczone na blogu, wydobyć lub schować głębiej. Tak jak z przypinanymi materiałami na szkolnej gazetce sciennej.

Na telefonie komórkowym wyświetla się uproszona wersja bloga. Można co prawda włączyć "wersję na komputer" ale na małym ekranie trudniej się przegląda. W telefonie komórkowym widzimy zazwyczaj tylko wpisy, bez ramek bocznych i innych udogodnień. Warto o tym przypominać swoim czytelnikom, gdy wykorzystujemy bloga do nauczania na odległość.

Co można jeszcze zrobić by blog bogaty w treść był łatwiejszy do przeszukiwania? Po pierwsze każdy wpis zaopatrzyć w etykiety (tagi) a następnie w ramce bocznej umieścić odpowiednią funkcjonalność. Tak jak w tym blogu, można wyszukać wszystkie wpisy, dotyczące owadów, ewolucji, książek itd. Jest to jakiś sposób filtrowania.

Drugą możliwością są strony (zakładki). Możemy dodawać strony, widoczne w menu, które będą swoistym spisem treści, linkującym do wybranych materiałów na blogu. Niniejszy blog praktycznie tego nie ma: jest "strona główna" (gdzie pojawiają się wszystkie wpisy) i "o blogu" (widoczne w widoku na komputer). Taką możliwość można wykorzystać znacznie szerzej a liczba stron może być dużo większa i ułożona tematycznie.

Po trzecie w ramce bocznej można umieszczać archiwum wpisów, wyróżnione posty, tak jak jest u mnie z polecanymi książkami itd. Powstaje w ten sposób bardziej złożony hipertekst, niczym książka z zaznaczonymi rozdziałami. A sama treść jest bardziej ustrukturyzowana. Nie musi tak być na samym początku. Można uzupełniać, rozwijać w miarę tworzenia i uzupełniania treści. Najważniejsze, żeby zacząć.A blog rozwinie się jak larwa owada, wylęgająca się z jajeczka...

Uczniów można zachęcić by swoje przemyślenia lub wykonywane zadania (wypracowania, eseje, rozprawki, notatki itd.) umieszczali na indywidualnym blogu (może być publiczny lub ukryty, z adresem znanym tylko niektórym osobom). Taki specyficzny zeszyt przedmiotowy.

I proszę się nie obawiać. Treści w internecie jest tak dużo, że Wasz czy uczniowski blog nie będzie zbytnio widoczny. Nie będzie więc taki "publiczny" jak nam się wydaje. Trzeba mocno zadbać by ktoś tam zajrzał lub żeby wyszukiwarki internetowe umieściły taki blog wysoko w listach wyszukiwań. Oczywiście, można ukryć (w opcjach) i wtedy nikt niepowołany nie znajdzie (nie dotrze, nie przeczyta). Natomiast jeśli chcemy żeby uczniowie (dedykowani czytelnicy) zaglądali do naszego e-learningowego bloga to prześlijmy link do nich. Inaczej nie znajdą.

Jakkolwiek jest sporo różnych platform blogowych, to wszystkie działają mniej więcej podobnie. Ja podaję przykłady, bazując na bloggerze, być może w niektórych szczegółach będzie się to różniło, ale najlepiej samemu sprawdzić.

11.03.2020

Jak i kiedy nauczyłem się e-learningu?


Uczyłem się e-learningu samodzielnie przez wiele lat. Czas epidemii pokazał, że to umiejętność bardzo potrzebna i przydatna. Owszem, sytuacja wymusza jeszcze intensywniejsze uczenie się i próbowanie coraz to nowych narzędzi i pomysłów. I to w szybkim czasie. Ale jest podstawa, na której mogę kreatywnie budować. Zdobyte niejako mimochodem doświadczenie teraz jest bardzo przydatne.

Praktycznie wykorzystuję e-learning od dłuższego czasu. Ale nie mam certyfikatu, nie mam dyplomu ukończonego szkolenia itd. Jak swoją wiedzę i umiejętności poddać walidacji i certyfikacji? A czy do wykorzystywania tych umiejętności potrzebny jest "papier"? Niemniej warto byłoby poświadczyć "certyfikatem" zdobyte kompetencję i wiedzę. Niestety, systemu walidacji jeszcze nie opracowaliśmy. Dyplomy w zasadzie otrzymujemy/wydajemy za czas spędzony na wykładach i ćwiczeniach, uzupełnionych egzaminami.

O e-learningu usłyszałem dość wcześniej. Najpierw była to edukacja na odległość w formie kursu korespondencyjnego do nauki języka angielskiego (można powiedzieć że forma analogowa). Był to oczywiście kurs płatny (bo przecież system szkolenia własnych pracowników w zasadzie nie istnieje...). Otrzymywałem ćwiczenia do wykonania na kartce i kasety magnetofonowe, do wysłuchania. Potem pojawił się internet. A ja cały czas zastanawiałem się czy i jak wykorzystać to w dydaktyce akademickiej. W 2002 roku odbyłem nawet szkolenie komputerowe z obsługi programu ToolBook Instructor 8.5. Zrozumiałem istotę kursu e-learningowego. Niestety nigdy nie miałem sposobności wykorzystać tej zalążkowej wiedzy. Co prawda mówiło się o e-learningu ale nie był on umocowany w przepisach i systemie wiedzy. Taka ciekawostka. Nie było jak wdrożyć. Były tradycyjne zajęcia.

Typowy e-learning okazał się zbyt czasowo kosztowny by wdrażać do zajęć z nauk biologicznych. E-learning w takiej postaci dobry był do nauczania powtarzalnych treści dla bardzo dużej liczby studentów. Wtedy czas, włożony w opracowanie narzędzi, byłby efektywny. W małych grupach bardziej efektywny jest bezpośreni kontakt.

Ale nie rezygnowałem. Mniej lub bardziej świadomie włączałem nauczanie on-line w typowe zajęcia, które prowadziłem. Wydawało mi się to sposobem na urozmaicanie i poszerzanie kontaktów w społeczeństwie cyfrowym. A jednocześnie było to uniwersyteckim eksperymentowanie.  

W 2015 roku ukończenie cyklu webinariów pt. Otwarte zasoby edukacji dla nauczycieli akademickich czyli poznałem webinaria od strony użytkowania. I pomyślałem, że dobrze byłoby stanąć po drugiej stronie. Ale jak do tego doprowadzić?

Najwięcej nauczyłem się przez crowdlearning w grupie nauczycieli, skupionych w Superbelfrach RP. Oni ćwiczyli, dzielili się doświadczeniami, podpowiadali. A przede wszystkim umożliwili eksperymentowanie. W taki sposób po raz pierwszy wystąpiłem jako prelegent na webinarium z wykorzystaniem platformy Click Meeting. Drugą metodą była więc nauka przez działanie. W życzliwym środowisku, gdzie błąd nie jest porażką. Jest tylko informacją zwrotną i zachęta do dalszych prób.

W czasie realizacji projektu Warmińsko-Mazurski Uniwersytet Młodego Odkrywcy 2.0 sytuacja zmusiła bym innych uczył obsługi programu Click Meeting a sam musiałem nauczyć się roli administratora. Czyli głębiej poznałem tę platformę z różnymi niuansami, z wieloma potknięciami, kłopotami technicznymi itd. I głębiej poznałem istotę e-learningu w szerokim sensie .Po raz kolejny doświadczyłem, że najefektywniej uczymy się gdy... nauczamy innych. Do dobrej nauki potrzebna jest też dobra grupa wsparcia, dobre środowisko edukacyjne.

W crowdlearningu i ciągłym działaniu doświadczałem tego, że ważna jest kreatywność i ciągłe poszukiwanie różnych możliwości. Nieustanne wykorzystywanie znanych aplikacji do nowej roli. Okazało się, że zwykły Facebooku, Messenger, You Tube czy Skype może być sposobem na wideokonferencje i obecność w odległych miejscach. Konkretne trudności techniczne i logistyczne zachęcały do poszukiwania coraz do nowych rozwiązań. I w taki sposób udało mi się wypróbować różne możliwości. Dzięki temu trochę bardziej rozumiem specyfikę e-learningu i uwarunkowania różnych narzędzi on-line. Trening czyni mistrza.

By trenować potrzeba sposobności. Obecne zawieszenie zajęć na uczelniach i w szkołach jest dodatkową, nieprzewidzianą okolicznością aby poszerzyć zakres wykorzystywanego e-learningu. Zajęcia zawieszone ale ja nie przerywam zajęć ze swoimi studentami. Na dodatek jest bardzo sprzyjająca okazja by poszukać dobrych rozwiązań w znacznie szerszym gronie nauczycieli, edukatorów, nauczycieli akademickich. Będzie intensywna nauka przez działanie i crowdlearning. A dyplomów i certyfikatów nie będzie. Czym się nie przejmuję, bo liczą się rzeczywiste umiejętności a nie "papier".

W miarę jedzenia apetyt rośnie. Dobra jakość wymaga zespołu ludzi, sprzętu i profesjonalizmu. Do tej pory udawało się to z różnymi partnerami pozauczelnianymi. Być może epidemia koronawirusa coś zmieni. Bo jak na razie dydaktyka się nie liczy, liczą się tylko punkty z publikacji....

Na koniec przykłady z efektami wideokonferencji z uczniami w dalekich od Olsztyna szkołach. Czyli warto mimo najróżniejszych problemów technicznych - warto. Przeczytajcie zresztą sami.



I jeszcze link do wywiadu dla Radia UWM FM (najwyraźniej czytają bloga :) ) 

9.03.2020

Katastrofa klimatyczna czyli po co nam wiedza ekologiczna (tekst in statu nascendi)

Niniejszy tekst jest formą dyskusji z młodzieżą z Lubawy. Jest integralną częścią wykładu pt. "Katastrofa klimatyczna: czy wiemy co się stanie czyli po co nam wiedza ekologiczna", który wygłoszony będzie 10 marca 2020 r. w Akademickim Zespole Placówek Oświatowych w Lubawie.

In statu nascendi to łaciński zwrot oznaczający w trakcie tworzenia, w chwili powstania. Termin ten wykorzystywany w chemii, odnosi się do "produktów przejściowych reakcji chemicznych, których nie można wyodrębnić ze środowiska tej reakcji. Istnieją one zatem tylko w „trakcie tworzenia”, po czym zanikają na skutek reakcji następczych. Mimo to w określonych warunkach można uzyskać ich stosunkowo wysokie stężenie w stanie równowagi chemicznej lub na skutek stałego dostarczania do układu substratów w tempie zbliżonym do szybkości reakcji następczych z udziałem produktu pośredniego". In statu nascendi jest zarówno ocieplenie klimatu Ziemi oraz związana z tym katastrofa ekologiczna, jak i powstający tu tekst.

Przed wyjazdem do Lubawy zamieszczam ten tekst. Ale nie jest on skończony. To tylko punkt wyjścia. Uzupełniony zostanie konektywnie wytworzoną wiedzą w czasie wykładu (uczniowie będą na wykładzie wykorzystywali swoje telefony komórkowe, a do dialogu włączona zostanie sztuczna inteligencja). Zatem po wykładzie uzupełnię ten tekst. Uczniowie dodatkowo mogą kontynuować dyskusję poprzez zamieszczanie komentarzy pod niniejszym wpisem na blogu. Tak, to jeszcze jeden eksperyment dydaktyczno-komunikacyjny. Bo nauka polega na nieustannym eksperymentowaniu, popełnianiu błędów, wysuwaniu hipotez, weryfikowaniu i kolejnym eksperymentowaniu. Nieustanny proces. Wiedza jawi się w nim jako in statu nascendi.

Dlaczego w ogóle i dlaczego tak? Dlaczego naukowcy jeżdżą z wykładami po prowincjonalnych miasteczkach i spotykają się w młodzieżą, z seniorami, przeciętnymi, zwykłymi ludźmi (kawiarnie naukowe, uniwersytety trzeciego wieku, wykłady w szkołach)? Bo to jest realizacja trzeciej misji uniwersytetu. A rolą uczelni wyższej jest jej potencjał doradzania społeczeństwu (z tego powodu prowadzę również niniejszy blog). Uniwersytet jest społecznym think tankiem, fundamentem opinii publicznej, strukturą i swoistym "organem społecznym" przeznaczonym do tworzenia i upowszechniania wiedzy. Ma pomagać tworzyć społeczeństwu przemyślaną opinię o otaczającej rzeczywistości. W czasach ogromnych zmian ten przemyślany osąd jest niezwykle ważny, czy to w odniesieniu do zmian klimatycznych, czy to pojawianiu się epidemii takich jak ta aktualna, związana z koronawirusem, czy też wykorzystywaniem nowych technologii w komunikacji międzyludzkiej (pozwolić czy zakazać uczniom w szkołach korzystać z telefonów komórkowych?).


Efekt wspólnych skojarzeń nad jednym tematem (przykład konektywizmu w mikro skali). Dla porównania skojarzenia z tym samym temat u uczniów z Warszawy . Takie mieli szybkie skojarzenia. Czasu na zastanowienie mało, jak na klasówce. Pojawiły się także skojarzenia ze środowiskiem jako takim. Na przykład dziura ozonowa. Ocieplenie klimatu to także jeden z problemów niekorzystnych zmian w środowisku. Prosty sposób zabrania głosu, anonimowo. Potrzebne tylko podstawowe umiejętności cyfrowe: uruchomienie internetu w swoim telefonie, wpisanie, adresu, wpisanie kodu. I już można się wypowiadać. Jeden ze sposobów na umożliwianie interaktywności.

Były także pytania w trakcie. Po wykładzie także były pytania. Niektórzy uczniowie sami je zgłaszali, inni za pośrednictwem nauczycieli. Bo nie jest łatwo zabrać głos publicznie, przy dużej publiczności. Czy po wykładzie ich wiedza na temat przyczyn i skutków ocieplenia klimatu uległa zmianie? Nie wiem. Na pewno byli zainteresowani, słuchali i pytali. 


To było drugie pytanie. Uczniowie mogli się wypowiedzieć na tema tego, co robić by przeciwdziałać złym skutkom ocieplenia jak i samemu ociepleniu klimatu. Wymieszane problemy środowiska, tak jak z tym plastikiem. To jest ich wiedza. Sumaryczna wiedza 69 młodych osób. Mogli zobaczyć swoje poglądy. Obie powyższe chmury słów będa bohaterami osobnych wpisów. Warto się nad nimi zatrzymać i podyskutować. Mam nadzieję, że uczniowie przeczytają. 

To było na początku wykładu. Punkt wyjścia.

(Zdjęcie pamiątkowe po wykładzie, for. D. Paczkowski)

(W trakcie wykładu, for. D. Paczkowski)
W trakcie wykładu, w tle cały czas aktywny był program Mentimeter i uczniowie mogli wpisywać swoje pytania. Na niektóre odpowiadałem na koniec. Ale do wszystkich jeszcze raz wrócę. Dialog się rozpoczął, obiecałem odpowiedzieć, to odpowiem w kolejnych wpisach. Będzie ich kilka-kilkanaście.

Przykład z pytaniami (jest już znacznie więcej), jakie pojawiły się w trakcie spotkania na platformie Mentimeter. Na wszystkie odpowiem, sukcesywnie, tu na blogu.

Na to pytanie "Czacharowski czy Czachorowski" też odpowiem. Jedna literka a spore znaczenie. W Lubawie takie pytanie jest jak najbardziej zasadne. A historia jest długa, sięga co najmniej wieku XV. Dlatego wymaga dłuższego wyjaśnienia. Przygotuję i za jakiś czas pojawi się na tym blogu.

Być może jeszcze się spotkamy. Może uda się przez szkoła założyć łąkę kwietną? A może zorganizować webinarium? Lub inny sposób na dalszy dialog. Jest o czym rozmawiać a uczniowie autentycznie zainteresowani byli dyskusją. Sporo pytań dotyczyło koronawirusa. Bo to aktualny temat. Nie byłem przygotowany na szczegółowe wyjaśnienia tego zagadnienia.

I ja się czegoś nauczyłem. Przy okazji o tym napiszę.

Uniwersytet jest laboratorium odkrywania, wspólnie ze studentami i ze społecznością lokalną. Niniejszy wpis jest też elementem odkrywania możliwości komunizacji z wykorzystaniem przestrzeni internetowych i mobilnego internetu. Nie wiem jaki będzie wynik i jakie z tego wyciągniemy wnioski. Eksperyment trwa a to jest jeden z wielu jego elementów, powtórzeń itp.

Tworzenie opinii, nie tylko tej eksperckiej, dokonuje się także przez wspólną aktywność badawczą i włączanie społeczności lokalnej w poznawanie świata, włączanie do wspólnego dyskutowania. I to niniejszym czynię, poszukując jednocześnie nowych form takiego dialogu (świat się zmienia to i formy komunikacji mogą się zmieniać - trzeba to sprawdzić, doświadczyć a potem przemyśleć i podejmować decyzję czy kontynuować). Przy okazji chcę podkreślić ważną rolę "prowincjonalnych" uczelni, rozsianych po całej Polsce. Ich niezwykle ważnej, społecznej roli nie zastąpi kilka flagowych uniwersytetów z metropolii. Oprócz ścigania się z najlepszymi uniwersytetami świata oraz publikowania w najlepszych, światowych czasopismach (to też jest ważne i konieczne!) potrzebna jest ta codzienna praca w małych miasteczkach i wsiach. Mam na myśli wypełnianie trzeciej misji uniwersytetu. Aby to zrealizować, trzeba być tu, na miejscu (zrównoważony rozwój regionów).

Akademicka rozmowa, do której włączane są także środowiska pozaakademickie, jest sposobem na wspólne myślenie. Wiedza powstaje konektywnie i kolektywnie. A dzięki nowoczesnym technologiom czas i przestrzeń coraz mniej stanowią barierę. Czy umiemy te szanse wykorzystać? Najpierw musimy zrozumieć procesy, zachodzące obok nas. Zarówno te dotyczące zmian klimatu jak i te, dotyczące sztucznej inteligencji.

Włącz się i Ty do tej dyskusji.

Tego wpisu nie będę już uzupełniał. W osobnych tekstach odniosę się do zadanych pytań. Czy będą jakieś komentarze pod tym wpisem? Czy w takiej formie możliwa jest dyskusja? Eksperyment trwa. To już trzecia szkół w której próbuję tej formy komunikacji. Najpierw z uczniami z Pasłęka, potem z uczniami z Warszawy, a teraz z uczniami z Lubawy (a w zasadzie Fijewa). Jeszcze nie pora na wnioski końcowe. Eksperyment trwa.

3.03.2020

Zasoby wodne a zmiany klimatu

Streszczenie referatu, wygłoszonego 2 marca 2020, w Elblągu, w czasie Forum Parlamentów Południowego Bałtyku, spotkanie ekspertów (czytaj więcej i jeszcze w innym miejscu).

Spotkanie ekspertów odbyło się w ramach przygotowań do XVIII Forum Parlamentów Południowego Bałtyku  Tematem konferencji był „Europejski Zielony Ład - Woda a zmiany klimatyczne”. Do Elbląga przyjechały delegacje samorządów z Niemiec: z  parlamentu Schlezwiku-Holsztyna, wolnego i hanzeatyckiego miasta Hamburg, parlamentu Meklemburgii Pomorza-Przedniego; Rosji (przedstawiciele dumy obwodu kaliningradzkiego); sejmików województwa zachodniopomorskiego, województwa pomorskiego oraz warmińsko-mazurskiego. Wystąpienia ekspertów i naukowców  związane było ze zmianami klimatycznymi z perspektywy różnych regionów. W konferencji uczestniczyli także samorządowcy, przedstawiciele instytucji zajmujących się ochroną środowiska, naukowcy oraz studenci. Ja przestawiłem referat pt. "Zasoby wody a zmiany klimatu". Ponieważ wzbudził on zainteresowanie samorządowców to postanowiłem w takiej skrótowej formie (i bez ilustracji) upowszechnić to zagadnienie. Problemy środowiska i klimatu nie znają granic dlatego warto szukać ponadregionalnej i międzynarodowej współpracy.
(W trakcie dyskusji plenarnej, fot. Teresa Astramowicz-Leyk)
Globalne ocieplenie Ziemi jest faktem, powszechnie obserwowanym nawet przez laików. Znane są także antropogeniczne przyczyny (w tym emisja dwutlenku węgla jako jeden z efektów nadmiernej konsumpcji). Wiemy także jakie należy podejmować działania by przeciwdziałające globalnemu ociepleniu. Wymagają one jednak szybkiej i skoordynowanej aktywności całej społeczności światowej i to w bardzo krótkim czasie najbliższych 10 lat. Niezależnie jednak od podejmowanych działań, zmian klimatycznych nie uda się zatrzymać w szybkim czasie. Są jak rozpędzony pociąg: wciśnięcie hamulca nie spowoduje natychmiastowego zatrzymania, siłą bezwładu pociąg przetoczy się co najmniej jeden kilometr. Podobnie jest z klimatem. Szybkie i zakrojone na dużą skalę działania są potrzebne by zapobiec ogromnej katastrofie klimatycznej i związanym z tym problemów gospodarczych, społecznych, humanitarnych. Niemniej zmiany klimatu już się rozpoczęły, trwają i będziemy odczuwali przez wiele lat negatywne skutki tego procesu. Równolegle z działaniami przeciwdziałającymi emisji dwutlenku węgla potrzebne są szybkie i wielotorowe działania łagodzące negatywne skutki zmian klimatu. Przekształcenia w środowisku są tak duże i szybkie, że trzeba zmienić sposób postępowania w bardzo wielu aspektach.

W swoim wystąpieniu skupiłem się na problemie wody i to głównie w kontekście lokalnym i regionalnym. O klimacie decyduje ilość gazów cieplarnianych, z których dwutlenek węgla jest najważniejszy. Wprowadziliśmy do atmosfery ogromne ilości tego gazu, który w części zmagazynowany został w wodzie morskiej (przez wiele dziesięcioleci ten morski magazyn będzie działał jak bufor, więc samo zredukowanie emisji dwutlenku węgla nie wystarczy by odwrócić niekorzystne efekty ocieplenia klimatu). Dla nas ważny jest szybki obieg węgla między atmosferą, biomasą (fotosynteza), glebą i oceanami.

Wraz z globalnym ociepleniem obserwujemy zmiany klimatu, także i w Regionie Południowego Bałtyku. Suma zasobów wody na Ziemi nie ulegnie zmianie. Ale zmieni się jej dostępność w wielu regionach. Dla nas najważniejszy jest dostęp do wody słodkiej, zarówno dla potrzeb komunalnych jak i rolnictwa. Ważne jest więc pytanie co i jak zmienia się w klimacie naszego regionu.

W telegraficznym skrócie przypomnę najważniejsze fakty, dotyczące klimatu i wody. Na skutek parowania, wraz z ciepłym powietrzem para wodna unosi się do góry. W wyższych warstwach atmosfery jest chłodniej – para wodna się skrapla, tworzą się chmury i opady w postaci deszczu, gradu i śniegu. Masy powietrza przemieszczają się a schłodzone i jednocześnie wysuszone opadają ku ziemi. W tych regionach jest sucho. Tworzą się specyficzne komórki konwekcyjne. Wyjaśniają nam dlaczego na Ziemi mamy strefy wilgotne i strefy suche (pustynne). W skali planety mamy kilka takich komórek, rozmieszczonych od równika ku biegunom. Ich rozkład decyduje o regionach z dużymi opadami i regionach suchych, gdzie tworzą się pustynie. Na skutek ruchu obrotowego Ziemi masy powietrza przemieszczają się zgodnie z poznanymi już schematami. Te proste prawidłowości zakłócane są ułożeniem kontynentów i masywów górskich. Wraz ze wzrostem średnich temperatur na Ziemi (globalne ocieplenie) i dostarczoną większą energią (promieniowanie słoneczne i efekt cieplarniany) możemy się spodziewać przesuwania się granic tych komórek ku biegunom. Może to skutkować przesuwaniem się strefy subtropikalnej dalej na północ (a na drugiej półkuli - na południe). W niektórych regionach opadów może być więcej a w innych mniej niż do tej pory. Dodajmy, że te zmiany zachodzą bardzo szybko w skali geologicznej. Stanowi to ogromny problem dla rolnictwa i przyrody. W naszym regionie oznaczać to może więcej dni ciepłych, brak śnieżnych zim i zmniejszone opady (w niektórych częściach kraju już to obserwujemy). Będzie inaczej niż było, zatem konieczne są zmiany dostosowawcze.

Jednym z problemów, z jakimi musimy się zmierzyć i to w najbliższych latach (proces tej już trwa), będzie podnoszący się poziom wód morskich, co w największym stopniu zagraża terenom przybrzeżnym i nisko położonym. W wieku XX średni poziom mórz podniósł się o 11-16 cm. Teraz w Morzu Bałtycki rocznie wynosi to 0,3-0,5 cm rocznie i wyraźnie przyspiesza. To niby niewiele ale w połączeniu ze sztormami i silnymi wiatrami rodzi coraz większe problemy z ochroną linii brzegowej, erozją, cofkami tak jak w Elblągu itd. Za podnoszenie się poziomu mórz i oceanów odpowiedzialne jest topnienie lądolodów Grenlandii, Antarktydy oraz wiecznej zmarzliny na Syberii, Kanadzie i Alasce (rozmarzanie jej powoduje dodatkowe uwalnianie metanu i dwutlenku węgla, oraz oczywiście wody). Do końca stulecia (perspektywa 60-80 lat) poziom mórz podniesie się o 2 metry. Zalane zostaną liczne tereny nadmorskie. Elbląg stanie się miastem portowym i to bez przekopu Mierzei. W skali świata zatopione zostaną także regiony o bardzo dużym zagęszczeniu ludności. Możemy więc spodziewać się niewyobrażalnie dużej skali migracji, która dotrze także i do naszych regionów. I to nie w skali 100-200 tysięcy tak jak niedawno ale 100-200 milionów. W skali globalnej doświadczać będziemy niewyobrażalnych problemów humanitarnych.

Paradoksalnie będziemy mieli wody za dużo. Tyle tylko, że jest to woda morska, zasolona i nie nadająca się do wykorzystania rolniczego czy do celów komunalnych. Potrzebne byłyby urządzenia uzdatniające i odsalające.

Żeby ograniczyć podnoszenie się poziomu oceanów trzeba te dodatkowe ilości wody w inny sposób zmagazynować (retencjonować) na lądzie. Zarówno w formie wód powierzchniowych jak i w wodach glebowych i podziemnych. Konieczne będę dedykowane inwestycje w skali lokalnej, regionalnej i globalnej. Przykładem może być pomysł wybudowania tamy na Morzu Północnym i Kanale La Manche o długości 635 km za kwotę ponad 500 miliardów Euro. To przykład wspólnych i zintegrowanych działań w dużej skali europejskiej. Generalną dyrektywą (główny kierunek działań) powinno być jak największe retencjonowanie wody w krajobrazach lądowych, w tym także na obszarach zurbanizowanych. W takie działania może włączyć się każdy z nas już od zaraz. Celem będzie rekompensowanie ubytków wody z lodowców kontynentalnych i wiecznej zmarzliny.

Powinniśmy więc jak najwięcej wody zatrzymać wszędzie tam, gdzie to możliwe. Mam na myśli małą retencję, w tym zwiększanie ilości próchnicy w glebie, czyli działań skutecznych ale mało widowiskowych.

Jakie pojawiać się będą nowe problemy w związku z zachodzącymi zmianami klimatu? Do tej pory znakomitą, małą retencją była pokrywa śnieżna. Topniejący wiosną śnieg dostarczał wody na potrzeby wiosennej wegetacji. Teraz tego nie będzie (czego doświadczamy już w tym sezonie zimowym). W wyniku cieplejszych zim zmniejszy się wiosenny zapas wody, co przy dłuższym sezonie wegetacyjnym i zwiększonym zapotrzebowaniem na wodę zwiększy deficyty wody i susze: w rolnictwie na obszarach zurbanizowanych i obszarach przyrodniczych.

W Polsce jest już zauważalny deficyt wody w pasie centralnym. Więcej opadów jest tylko w obszarach górskich i przymorskich. Oczywiście, woda z gór przepływa rzekami, więc zasila także tereny centralne, ale tylko w stopniu ograniczonym. Suma opadów w roku 2019 wyraźnie ten proces ilustruje. Nieco większe są w górach i na terenach przymorskich, mniejsze w centralnej Polsce.  Biorąc pod uwagę dodatkowy napływ wód rzekami z terenów górskich, mogłoby się wydawać, że w regionie warmińsko-mazurskim nie będą tak dotkliwe braki wody dla celów rolniczych i komunalnych. Zmiany liczby opadów są już dostrzegalne. Mniej jest ich w pasie centralnym. To tam skutki suszy są i będą coraz bardziej dotkliwe. Zwiększa się liczba dni tak zwanych niżówek (czyli suszy hydrologicznej). Mimo, że będzie coraz cieplej, to plony w rolnictwie będą niższe, bo czynnikiem ograniczających jest woda. Mamy dłuższy sezon wegetacyjny, już co najmniej o miesiąc, ale nie ma on pokrycia w wodzie, dostępnej dla roślin. Do tej pory w obszarach wiejskich prowadzono liczne prace melioracyjne, by wiosenna woda jak najszybciej zeszła z pól i by umożliwić wjazd na pola ciężkich maszyn. Jednym ze skutków zmian klimatu i deficytu wody będą zmiany w sposobie uprawy, być może rezygnacja z ciężkich maszyn oraz na pewno retencjonowania i nawadniania pól. W rolnictwie coraz silniej odczuwane będą susze i związane z tym straty (konieczne będą zmiany w sposobie uprawy i hodowli).

Wody brakuje zwłaszcza w okresie wiosennym. Skutkiem tego rozpoczęły się zmiany w składzie gatunkowym roślin i zwierząt (przyspieszona sukcesja ku bardziej suchym ekosystemom) – jedne będą wymierać a pojawiać się będą inne.

Deficyty wody zauważalne będą także w gospodarce komunalnej. W 2019 roku około 10-12 % gmin w Polsce miało problemy z niedoborem wody a ponad 300 gmin ogłosiło stany alarmowe i prośby o ograniczenie zużycia wody dla celów komunalnych. Te zjawiska będą się jeszcze nasilały.

Nie mamy zbyt wielkiego wpływu na zmiany klimatu i ilość opadów w krótkiej perspektywie czasowej. Mamy jednak wpływ na retencję wody. W styczniu i lutym zazwyczaj mamy niskie opady. Ale gdy były mrozy to woda retencjonowana była w postaci śniegu. Przy ciepłych zimach wszystko to, co spadnie, to odpłynie do Bałtyku przed nastaniem wiosny. Na dodatek nieosłonięta gleba będzie szybko wysychać. Brakuje zapasu wody na okres wiosenny. Straty są widoczne w rolnictwie i przyrodzie.

Cieplejsze okresy letnie to problem ze zbyt wysokimi temperaturami w ciągu dnia jak i w nocy (zwiększona śmiertelność, zwłaszcza osób starszych). W wielu miejscowościach ustawia się tak zwane kurtyny wodne, zasilane wodą wodociągową (głebinową). To wielka rozrzutność bo w ten sposób zużywamy zasoby wody głębinowej. Wody głębinowe są odnawialne ale w długim okresie czasu. Jeśli je zużyjemy zbyt szybko, to zabraknie jej w przyszłości. Alternatywą jest zwiększenie ilości zieleni, w tym dużych drzew w mieście. Latem, dzięki transpiracji pod drzewem jest chłodniej około 3 stopnie Celsjusza. Drzewa rosną wolno dlatego obecnie powinniśmy bezwzględnie chronić w miastach wszystkie duże drzewa. Zmiany klimatu są tak szybkie, że nie mamy czasu by czekać aż urosną obecnie sadzone.

Komfort życia próbujemy poprawiać klimatyzatorami. Po pierwsze zwiększa to zużycie energii elektrycznej, po drugie są to tylko niewielkie, izolowane powierzchnie. Wszyscy się nie zmieścimy w klimatyzowanych pomieszczeniach. Dla poprawy mikroklimatu w mieście konieczne jest zwiększeni ilości dużych drzew, więcej terenów zielonych, więcej otwartych oczek wodnych a także zielonych dachów i zielonych ścian domów. W niestandardowej sytuacji potrzebne są niestandardowe działania.

Przyzwyczajeni jesteśmy do działań odwadniających (osuszanie i melioracje odwadniające). W obecnej sytuacji są to działania szkodliwe. Prostowanie i pogłębianie cieków zmniejsza małą retencję i pogłębia tylko problemy deficytów wody, wywołane ociepleniem klimatu. Renaturyzacja cieków jest trzy razy droższa od melioracji. Szkoda pieniędzy na szkodliwe i drogie działania, które szybko trzeba będzie i tak likwidować, odwracać.

Gwałtowne zjawiska atmosferyczne, w tym przypadku deszcze, zwiększają erozję gleby, zwłaszcza na dużych powierzchniowo monokulturach rolnych. Być może trzeba zmienić architekturę upraw by przeciwdziałać takim zjawiskom. Gwałtowne opady są także problemem w miastach. Konieczne są zmiany w sposobie użytkowania przestrzeni, w tym tworzenie ogrodów wodnych, parków retencyjnych itd. To ogromna zmiana w sposobie zarządzania zasobami środowiska. Ludzka mentalność i nawyki zmieniają się bardzo wolno. Nie mamy na to czasu, dlatego nasze działania muszą być bardzo intensywne i na wielką skalę w każdym miejscu.

Potrzebne jest wydłużanie i wielokrotne wykorzystywanie wody wodociągowej: najpierw do umycia się, potem ta sama woda do spłukiwania w toalecie, potem do nawadniania zielonych dachów i zielonych ścian. Potrzebna jest zwiększona retencja wody w miastach, np. budowanie zbiorników na wodę deszczową, ograniczanie terenów nieprzesiąkalnych dla wody (asfalt, beton) – parkingi powinny być z płyt ażurowych, umożliwiających powolne przesiąkanie wody. Tereny zielone i rekreacyjne w mieście, czasowo mogą pełnić funkcje retencyjne po ulewnych opadach.

Przykładem dla nas niech będzie Hiszpania. Nawet jak się jest bardzo bogatym prawo zabrania wymiany wody w basenie. Trzeba ją oczyszczać a nie wymieniać na nową. Podobnie z nawadnianiem ogrodów i trawników – wolno tylko wodą uzdatnianą z oczyszczalni ścieków. Tak samo w myjniach – tylko obieg zamknięty (oczyszczanie i uzdatnienie na miejscu).

Łąki kwietne to kolejny przykład na małą retencję i sekwestrację węgla w glebie. Doskonałym sposobem na poprawienie retencji jest zwiększanie ilości próchnicy w glebie, zarówno na polach uprawnych jak i na terenach miejscach. Biomasa zbierana w pojemnikach do recyklingu może być kompostowana a następnie w formie próchnicy rozsypywana po wszystkich terenach zielonych. Łąka kwietna to dobór roślin, bardziej odpornych na susze. Bez konieczności częstego koszenia. Zwiększa estetykę, różnorodność biologiczną, retencję wody i zmniejsza koszty utrzymania terenów zielonych. A dzięki próchnicy zwiększa sekwestrację węgla (magazynowanie węgla w biomasie i usuwanie z atmosfery).

Zmiany klimatu i zmiany zasobów wodnych wywołują przyspieszoną sukcesję ekologiczną (wymianę gatunków). Zmiany klimatu są niezwykle szybkie, co utrudniają naturalną sukcesję ekologiczną oraz nie nadążają za tymi zmianami naturalne procesy dyspersji gatunków. Musimy redefiniować nasz stosunek do gatunków obcych i inwazyjnych. Przynajmniej w odniesieniu do niektórych gatunków nie powinniśmy już zwalczać gatunków obcych a nawet introdukować nowe, bardziej odpowiadające obecnemu klimatowi i lokalnym warunkom ekologicznym. Dla mnie jako ekologa to ogromne przewartościowanie i zmiana obowiązujących schematów działania.

Zarządzanie zasobami przyrody będzie trudniejsze i wymaga zwieszonych nakładów na badania naukowe i eksperymenty (aktualne bazy danych, sprawdzanie zachodzących zmian itd. do tych działań należy włączyć przyrodników-amatorów i wolontariuszy bo zbyt mało jest kadr naukowych, zatrudnionych na uczelniach i instytutach badawczych). Być może musimy wspomagać dyspersję gatunków, przewożąc te preferujące warunki bardziej suche, zarówno w odniesieniu do roślin jak i zwierząt. Przykładem niech będzie kasztanowiec, tak często sadzony w parkach,  jest gatunkiem u nas obcym, od dawna zaaklimatyzowanym. Stosunkowo niedawno pojawił się szkodnik – motyl szrotówek kasztanowcowiaczek. Naturalnym wrogiem tego motyla są pasikoniki z rodzaju nadrzewek. Jeden z nich migruje już do nas z południa. Jest nielotny. Być może trzeba świadomie i celowo przemieszczać i introdukować takie gatunki, zaliczając do procesów antropochorii (analogicznie do zoochorii).

I w końcu procesy ewolucji. Zmiany są tak szybkie, że powinniśmy wspomagać procesy ewolucji. Europa musi zrewidować swój sceptyczny stosunek do GMO (organizmy modyfikowane genetycznie). Będą nam potrzebne rośliny użytkowe odporne na suszę i wyższe temperatury.

Jak łagodzić pojawiające się niedogodności? Jedną z możliwości jest szeroko rozumiana mała retencja, nie tylko w lasach ale i na terenach wiejskich oraz w miastach. Wszystkie wymagają specjalistycznych inwestycji.  Kłopotliwe będą także gwałtowne i silne ulewy, grożące podtopieniami, zwłaszcza na terenach zurbanizowanych. Aby przeciwdziałać tym zjawiskom potrzebne będą inwestycje i zmiana filozofii gospodarowania przestrzenią w miastach. W obszarach zabudowanych potrzeba więcej drzew. Skuteczne są tylko duże, więc po pierwsze nie wycinać. Bo drzewa rosną długo. Więcej łąk kwietnych oraz zwiększanie zawartości próchnicy w glebie. Nawet niewielkie zwiększenie próchnicy we wszystkich glebach ornych Polski da ten sam efekt retencji co planowana kaskada Dolnej Wisły.

Do wszystkich tych działań niezbędna jest edukacja ekologiczna, najlepiej w postaci edukacji pozaformalnej. Bo zmiany w świadomości i działaniu muszą być bardzo szybkie. Same inwestycje samorządowe, nawet z dopłatami, nie wystarcza do przeprowadzenia szybkich i na dużą skalę zmian.