29.07.2023

BEZ argumentów nie ma dyskusji czyli polemika z denializmem edukacyjnym

Zdjęcie za skansenu, świat z początków XX wieku, kałamarz z atramentem, maszyna do pisania, biurko.

Całe moje dorosłe życie przypada na czas głębokich zmian cywilizacyjnych. Studiowałem w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Olsztynie na kierunku nauczycielskim. Już pod koniec XX wieku coraz więcej dyskutowało się o zmianach w systemie edukacji i sposobie nauczania (w tym odchodzenia od uczenia pamięciowego). Część z tych postulatów udało się wdrożyć po 1989 roku. W tym czasie pojawiło się wiele zupełnie nowych pomysłów i propozycji zmian w edukacji. Dlatego w wieku XXI te dyskusje znacząco przybierają na sile. I ciągle trwa nieustanny spór zwolenników zmian z afirmatorami starego systemu podającego. Argumenty padają różne.

Dlaczego zmieniać? Najważniejszym argumentem, moim zdaniem, są zmiany cywilizacyjne. Nie jakaś moda czy wyimaginowana ideologia lecz pragmatyka i postęp wiedzy, dotyczącej psychologii i uczenia się. Każda zmiana chodzi w niewygodnych butach, dlatego pojawia się sprzeciw wobec zmian, swoisty denializm zaprzeczający i negujący ewidentnym potrzebom. Różne formy denializmu widoczne są i w innych aspektach rzeczywistości (np. denializm klimatyczny), edukacja nie jest tu wyjątkiem w reakcji na duże przekształcenia cywilizacyjne i technologiczne.

Zgodzę się, że nie należy przedwcześnie inwestować w niesprawdzone nowinki. Jednocześnie trwanie w starym a niewydolnym jest niefunkcjonalną głupotą. Marnotrawstwem sił, zasobów i potencjału. Jest zbędnym konserwatyzmem. Nie lubimy zmian, bo wymagają wysiłku i rezygnacji z przyzwyczajeń i rutyn. Po co zmieniać, gdy jest dobrze? Problem w tym, że nie jest dobrze i to już od dawna.

Przykładem wspomnianego denializmu i niekonstruktywnego kontestowania różnorodnych propozycji unowocześniania edukacji na różnych poziomach jest artykuł Roberta Raczyńskiego (nauczyciel), opublikowany najpierw na autorskim blogu (BEZ-y) potem przedrukowany na portalu Edu News, gdzie go przeczytałem (https://edunews.pl/badania-i-debaty/opinie/6285-bez-y).

To tylko przykład, jeden z wielu głosów zwolenników starego, podającego sposobu nauczania (wolałbym pisać o uczeniu się, lecz właśnie nauczanie jest charakterystyczne dla tamtej postawy). Brak argumentów zastępowany jest ogólniakami i obraźliwymi zwrotami. Zdaję sobie sprawę, że w krótkim tekście może brakować niezbędnych szczegółów. Istotą komunikacji oralnej są krótkie komunikaty i dopowiadanie w dyskusji. W rzeczonym artykule brakowało mi konkretów by lepiej zrozumieć całą wypowiedź. Oczywiście zwróciłem się z pytaniami, zarówno pod artykułem na Edu News jak i na autorskim blogu. W tekście było wiele niejasności, dlatego kierowałem pytania do autora. Zamiast odpowiedzi otrzymałem zagadywanie (pisanie słów bez oczekiwanej treści) i sporo argumentów ad personam (odpowiedź na moje wątpliwości Polemika z nielubianym stylem, czyli jak zyskałem nowego subskrybenta).

W komentowanym artykule brak jest jakichkolwiek konkretów, nie ma żadnego przykładu, brak odniesień do literatury, więc nie wiadomo co autor ma na myśli i z czym polemizuje. Wobec czego jest tak na prawdę przeciw? Jedynie z całości można wywnioskować, że krytycznie odnosi się do zmian w szkole i żeby ułatwić sobie rozprawę z tak wykreowanym mgliście „przeciwnikiem” od razu każde zdanie przeciwne określa jako „ideologia”. A wiadomo, że ideologia to coś złego. Kto się odważy bronić tak mocno zdyskredytowanego stanowiska? Nie tylko rykoszetem dostaje się wszystkim nauczycielom i edukatorom wprowadzającym zmiany w polskiej szkole.

Odniosę się do wybranych fragmentów z artykułu Roberta Raczyńskiego. „Przez szkoły przetacza się fala BEZ. Bez przemocy, bez nietolerancji, bez używek…” Czy to coś złego? Że pojawiają się działania zmniejszające przemoc, nietolerancję i narkotyki w szkole? Moim zdanie nie. Ale to dopiero początek litanii samego, ideologicznego zła, „Skoro tak sprawnie poszło z eliminacją patologii, z introdukcją ideologii powinno być jeszcze łatwiej – nadciąga tsunami BEZ-ów, bez ocen, bez testów, bez prac domowych, bez podręczników, bez ławek, a ostatnio… bez pamięci.” [podkreślenie S.Cz.]. Jak można uczyć bez pamięci? To tak absurdalne, że czytelnik od razu opowie się przeciw takim działaniom. A w pakiecie dostanie sprzeciw wobec innych „ideologicznych” absurdów takich jak uczenie bez podręcznika, bez ocen itp. Bo tak ułożona jest logika wywodu Roberta Raczyńskiego.

Do czego autor odnosi się w określeniach „bez ocen”? Nie podaje żadnego przykładu, nad którym można byłoby podyskutować, nie podaje żadnego źródła. Nie ma więc żadnego konkretnego punktu zaczepienia do sensownej dyskusji. W przedszkolu nie ma ocen, a przynajmniej nie powinno być. I to też jest ideologia, zagrażająca oświacie? W klasach 1-3 są oceny opisowe – czy to też zaklasyfikowane jest jako wyśmiewane „bez ocen”? A jak ktoś wprowadza ocenianie kształtujące z obszerniejszymi informacjami zwrotnymi, to też jest to zaliczone do wymienionego „bez ocen”? A jak nauczyciele nie stawiają ocen w czasie semestru tylko jedną ocenę na koniec, to też jest ideologia bez ocen? Tego niestety nie wiadomo, bo brak w artykule jakichkolwiek konkretów. Próbowałem oczywiście się dopytać, lecz bez rezultatu. Dlatego obszerniej piszę tu, poddając pod dyskusję. Może ktoś inny przytoczy jakieś sensowne i rzeczywiste argumenty (jeśli są).

Bez prac domowych? A co w tym złego, że wielu nauczycieli w różnych klasach nie zadaje czasem lub w ogóle prac domowych? Jest sporo prac i badań naukowych, wskazujących, że takie ograniczanie prac domowych przynosi bardzo pozytywne efekty. Oczywiście diabeł tkwi w szczegółach – zawsze można znaleźć jakieś przykłady, wskazujące że w danym przypadku praca domowa przynosi sensowe efekty dydaktyczne lub wręcz przeciwnie. Z braku konkretów (nawet rozważania jakiegoś przykładu) czy odniesień do literatury, nie ta się z takimi ogólnikami dyskutować.

Bez podręczników? A co w tym złego? Podstawa programowa nie nakazuje pracy z podręcznikiem. Część nauczycieli całkiem dobrze radzi sobie bez obowiązkowych podręczników. Jak oni sobie radzą? To warto byłoby szczegółowo opisać, by wskazać rzeczowy kontekst i uwarunkowania. Co trzeba zrobić by z sukcesem uczyć bez podręcznika (osobiście znam takie przykłady)? A jeśli pojawiają się materiały online, a więc nie mają typowej formy podręcznika szkolnego, to też jest to wyśmiewane „bez”? Co autor miał na myśli pisząc „bez ławek”? Przedszkole leśne? Zajęcia terenowe? Edukację pozaformalną i formalną w centrach nauki, parkach krajobrazowych czy na ścieżkach edukacyjnych? A może jakieś pomysły innej organizacji przestrzeni w szkole? Ciekawe jakie. Czy Robert Raczyński polemizuje z jakimiś rzeczywistymi sytuacjami, opracowaniami teoretycznymi czy tylko z własnymi myślami i urojeniami? Bo co znaczy „a ostatnio… bez pamięci.” Jednym słowem brak konkretów, przykładów, literatury. Za to jest sporo dyskredytujących epitetów, z ideologią itp. Jednym słowem zmiany w edukacji to samo zło. Ale z tego artykułu nie dowiemy się nawet tego jak powinno być, czyli co tam naprawdę autor chce robić by uchronić swoich uczniów i innych nauczycieli przed tymi wyśmiewanymi, ideologicznymi bez-ami?

Z całą pewnością warto dyskutować o edukacji, bo sporo się w niej dzieje. Dyskutować można nad konkretami, poszczególnymi pomysłami-rozważaniami, wynikami badań itp. Tego w komentowanym artykule całkowicie zabrakło. Nie ma więc z czym dyskutować. Może „bez pamięci” odnosi się do jakieś konkretnej sytuacji szkolnej lub jakiegoś artykułu czy książki? Warto byłoby się wtedy zapoznać z kontekstem i zobaczyć co się za tym kryje. W lakonicznym „bez pamięci” kryje się absurd. I oczywiście nikt takiego absurdalnego nauczania nie będzie bronił. Ale czy rzeczywiście ktokolwiek coś takiego wprowadza i proponuje? Pytałem autora, nie otrzymałem żadnej konkretnej odpowiedzi (nie licząc wymijającego zagadywania). Może za tym kryje się przywiązanie do nauczania podającego i z koniecznością zapamiętywania iluś tam treści? Kiedyś to miało sens, nawet uczenie się na pamięć różnych utworów. Ale czy ma to sens w wieku XXI?

Nie da się uczyć bez pamięci bo każda wiedza budowana jest na faktach i na pamięci zarówno krótkotrwałej jak i tej długotrwałej. Zatem pytanie brzmi: jakie treści mają na trwałe zostać  zapamiętane, a które niekoniecznie? Mózg ludzki od tysiącleci nie ulega zmianie tak jak jego pojemność i możliwość zapamiętywania. Oczywiście są różne techniki, umożliwiające większe indywidualne zapamiętywanie, ale w uproszczeniu możemy przyjąć, że pojemność ludzkiego mózgu ciągle jest taka sama. Jednak wraz z wydłużeniem okresu edukacji przybywa materiału do zapamiętania. Skoro pojemność pamięci jest taka sama, to żeby zmieścić nowe treści z czegoś trzeba rezygnować. Mam na myśli nie tylko indywidualną umiejętność zapominania zbędnych już treści lecz także treści zawarte w programie nauczania. Nie można bezkarnie ciągle zwiększać zakresu podstawy programowej. W samej tylko biologii przybyło znacząco dużo zupełnie nowych faktów, pojęć, procesów, zjawisk. Nawet w języku polskim w zakresie historii literatury powstało dużo nowego w ostatnich 50 latach. Żeby dodać nowe, trzeba z czegoś zrezygnować. Ani doba nie jest z gumy ani uczniowski mózg.

Pojemność mózgu jest ograniczona. Czy pamiętamy więcej od naszych przodków? Chyba nie. Pamiętamy co innego. Wcześniej konkretny człowiek pamiętał więcej koligacji rodzinnych (nawet już nie wiemy kto to jest szurzy, świekra itd., a przecież dawniej pamiętano rozległe koligacje kilku pokoleń wstecz). Było im to potrzebne i były wolne moce mózgowe. Pamiętano także gdzie rosną jakie grzyby w lesie, która krowa daje więcej mleka itp. Bez wątpienia była to wiedza potrzebna konkretnemu człowiekowi. Wraz z rozwojem systemowej edukacji część indywidualnych faktów zastępowana była informacjami ogólnymi z matematyki, geografii, historii narodowej (a nie indywidualnej i klanowej). W czasach, gdy książek nie było lub były niezwykle trudno dostępne, głęboki sens miało uczenie się na pamięć. Bo jeśli nie miałeś zapamiętane w swojej głowie to nie miałeś w ogóle. Pismo było pierwszą pamięcią zewnętrzną. Nie trzeba było zapisywać wszystkiego w swojej głowie lecz trzeba było nauczyć się kodować i rozkodowywać czyli pisać i czytać. I wiedzieć, co w której książce się znajduje by umieć skorzystać z takiej pamięci zewnętrznej. Z czasem liczba książek wzrosła wraz z ogólnodostępnymi bibliotekami. Systematycznie rosła także ilość zgromadzonych przez ludzkość (czy daną społeczność) informacji (kumulatywny przyrost wiedzy). Biologiczne ograniczenia mózgu zrekompensowane było (i jest) pamięcią zewnętrzną. Zasoby elektroniczne są kolejnym rodzajem pamięci zewnętrznej. A dostęp z telefonu komórkowego znacząco ułatwił korzystanie z takiej pamięci "pozamózgowej". Trzeba tylko umieć uzyskać do niej dostęp. Tak jak kiedyś czytać i pisać. Bez umiejętności korzystania z pamięci zewnętrznej, zgromadzonej w książkach i w internecie, nie można skorzystać z tych ogromnych zasobów. Wiedza jest konektywnie rozmieszczona w wielu mózgach i wielu zasobach zewnętrznych (nieludzkich). Aby z niej skorzystać potrzebne są różnorodne umiejętności interpersonalne, społeczne jak i techniczne. Bo inaczej rozmawia się z innym człowiekiem a inaczej z książką czy zasobami internetowymi. Żyjemy w czasach, gdy te umiejętności są ważniejsze od umiejętności trwałego zapamiętywania wielu informacji. A czas nie jest z gumy. Doba, tak jak kiedyś, ma tylko 24 godziny. 

Nie spotkałem się z żadnymi pomysłami uczenia „bez pamięci”. Spotkałem się za to z wieloma propozycjami uczenia korzystania z pamięci zewnętrznej. Zarówno w formie książek jak i internetu. Oraz z propozycjami odchudzenia podstaw programowych by więcej czasu przeznaczyć nie na zapamiętywania kumulatywnie rosnących zasobów wiedzy lecz na analizowanie, dyskutowanie czyli operowaniu na faktach. Niezależnie czy fakty (informacje) są zapisane w głowie ucznia czy w książce czy w internecie, trzeba umieć się nimi posługiwać, logicznie analizować, wiązać i tworzyć nowe skojarzenia. Pamięć mózgowa jest pamięcią szybkiego dostępu (oczywiście o ile treści wbudowane są w dobrą strukturę – bo można wiele zapamiętać i nie umieć z tego skorzystać, gdyż informacje będą niedostępne). Z treści w książkach i w internecie skorzystamy lecz potrzeba na to więcej czasu. Częste używanie powoduje przeniesienie umiejętności i informacji do własnego mózgu. Chirurg musi znać anatomię człowieka na pamięć (nie będzie przecież szukał w atlasie czy internecie w czasie operacji). Ale nie musi tego opanować w czasie nauki biologii w szkole średniej. Edukacja jest uniwersalna, nie wszyscy będą chirurgami więc nie ma sensu uczyć wszystkich tego samego. Chirurgiem nie zostaje się po maturze.

Różnorodne próby zmiany edukacji i samej szkoły, z próbami uczenia bez podręczników, bez pracy domowej i bez zapamiętywania dawniej potrzebnych informacji, wynikają przede wszystkim z potrzeb i ze zmian cywilizacyjnych a nie z jakiejś wyimaginowanej ideologii. Denialistyczne zaprzeczanie zachodzącym procesom nie przynosi żadnych pozytywnych efektów. Jest jałowym gardłowaniem. Zrozumiały jest strach przed zmianami. Każde uczenie się i adaptacja wymaga wysiłku. I stąd ten sceptycyzm, czasem wręcz agresywny. Nic nowego, podobnie reagują denialiści  klimatyczni. Wypieranie, epitety i brak konkretnych argumentów. I brak rozsądnej alternatywy.

Edukacja potrzebuje dyskusji i namysłu. Trzy razy pomyśl zanim coś raz zrobisz. Jednak mglisty bełkot nie zastąpi dyskusji. Są w środowisku nauczycielskim zwolennicy starego i przeciwnicy jakichkolwiek zmian. A jak tłumaczą niepowodzenia? Że to uczniowie są winni, jakieś bliżej niedoprecyzowane ideologie, jacyś lewacy, cykliści czy ekolodzy? Skoro jest dobrze, to czemu jest źle?

Menu restauracyjne w formie tabletu z elektroniczną treścią. Świat początków XXI wieku. W porównaniu do górnego zdjęcia różnica około 100 lat. Inny świat, inne potrzeby, inne wyzwania. Potrzebne inne umiejętności i inna wiedza by się poruszać w takim świecie.  

28.07.2023

Projekt Genesis - czy biologia syntetyczna nas wyleczy (książka)

To książka, która zachęca do publicznej dyskusji i głębokich przemyśleń. Niezwykle ważna. Gorąco polecam. I marzy mi się by była lekturą szkolną. By rozmawiać o teraźniejszości i przyszłości a nie tylko o przeszłości. Projekt Genesis to książka dla osób, które zajmują się sztuczną inteligencją, genetyką oraz dla wszystkich tych, którzy chcą wiedzieć dokąd zmierza świat. A my w nim. Lektura tej książki daje wiele do myślenia. Nie można przejść obojętnie. Niezwykła opowieść, pozwalająca zapoznać się z aktualnymi trendami technologicznymi i z przyszłością, która już się staje na naszych oczach. Nie uciekniemy od koniecznych decyzji i uczestnictwa w kształtowaniu teraźniejszości i przyszłości. 

Amy Webb, Andrew Hessel, Projekt Genesis. Czy biologia syntetyczna nas wyleczy?, przekład Aleksandra Samson-Banasik, Wyd. Przedświty, Warszawa 2023. ISBN 978-83-8175-403-3 (447 stron z przypisami i cytowaną literaturą).

Szkolne lektury skoncentrowane są na przeszłości. I to często tej nieaktualnej. Owszem, dobrze wiedzieć jaki był kontekst i jaka jest historia literatury, z powstaniami, romantyzmem, pozytywizmem itp. Ale nie można zapominać o sprawach aktualnych i mocno wpływających na naszą rzeczywistość. Na rozumienie tego, co się dzieje i jak kształtuje się nasza przyszłość. Miło jest zrozumieć kontekst czasów, gdy odzyskiwaliśmy niepodległość po okresie zaborów. Jednak nie może zabraknąć czasu na lektury bardzo aktualne i potrzebne by zrozumieć świat wokół nas i rozwijające się technologie. Już nie tylko elektronikę i komputery lecz i biotechnologię oraz biologię syntetyczną. Czyli coś aktualnego i przyszłościowego, z czym i tak się zmierzymy oraz na co dzień będziemy się borykać. Pytanie zasadnicze jest takie: szkoła jako historia literatury czy szkoła jako uczestnictwo we współczesnej kulturze i współczesnym życiu z podejmowaniem ważnych i koniecznych decyzji? Jeśli to drugie to polecam książkę Projekt Genesis, która opowiada o rozwijającej się technologii - biologii syntetycznej. "W dłuższej perspektywie biologia syntetyczna może dać nam nadzieję na to, że poradzimy sobie z zagrożeniami egzystencjalnymi: zmianami klimatu, brakiem bezpieczeństwa żywnościowego i dostępu do paliw." Jest jednak i ryzyko. Dlatego potrzebna jest szeroka dyskusja i świadome podejmowanie decyzji. Do tego potrzebna jest wiedza, którą znajdziecie w omawianej książce.

Dużą zaletą opisywanej książki jest dobre wprowadzenie historyczne i przypomnienie kilku dawniejszych wynalazków, np. przesyłanie dźwięku na odległość (telefon) i to, jakie wywołały zmiany społeczne i cywilizacyjne. Ważne pytania, takie jak to kto powinien decydować o tym, jak konstruować żywe organizmy, poprzedzone są merytorycznym wprowadzeniem. Dla mnie wszystko było zrozumiałe. Niemniej niektórzy czytelnicy zapewne będą musieli sięgnąć po dodatkowe i uzupełniające źródła by lepiej zrozumieć kontekst biologii molekularnej. Wydaje mi się, że obecna wiedza z biologii na poziomie szkoły średniej jest wystarczająca. Lecz biologia jest niezwykle szybko rozwijającą się dziedziną. Treści dawniej przyswajane mogą okazać się niewystarczające. 

Ostatnie pół wieku określaliśmy mianem ery cyfrowej z rozwojem mikroprocesorów i oprogramowania. Pojawiły się komputery, internet i różne aplikacje. Na naszych oczach rodzi się rewolucja w naukach biologicznych i zaczynamy projektować organizmy żywe. Biotechnologia staje się biologią syntetyczną. Jest to nowa, interdyscyplinarna dziedzina wiedzy, łącząca projektowanie inżynierskie, komputery i biologię. Okazuje się, że już możemy programować systemy biologiczne w taki sam sposób, jak programujemy komputery czy tak jak edytujemy dokumenty tekstowe. Dlatego właśnie potrzebna jest debata nad tym kto i jak ma decydować. Przed tymi decyzjami nie uciekniemy. Dlatego wspominałem o lekturach szkolnych.

Biologia syntetyczne niesie nadzieje ale i zagrożenia. Warto o nich wiedzieć już teraz. I warto wiedzieć jakie społeczne reperkusje wywołają kolejne wynalazki. Na przykład medycyna spersonalizowana i przedłużenie ludzkiego życia. Skoro będziemy dłużej żyli to czy trzeba zmienić wiek emerytalny? W obecnym kształcie system ubezpieczeń społecznych ulegnie rozsadzeniu. O wielu innych konsekwencjach przeczytacie w polecanej książce. Co się zmieni gdy zaczniemy hodować komórki w bioreaktorach i zamiast mięsa z krów i świń zjadać będziemy hodowlane komórki (tzw. mięso z próbówki)? Jak zmieni się gastronomia i jakie skutki będą dla biosfery? Czy biologia syntetyczna przyniesie rozwiązania na niekorzystne zmiany klimatu? Wkraczamy w nowy świat innowacji biotechnologicznych. Śmiało możemy mówić o erze biologii. To już się staje. Dlatego trzeba o tym dyskutować. A najpierw wiedzieć i zrozumieć. 

W czasie lektury zastanawiałem się nad edukacją. Co się zmieni wraz z wydłużeniem ludzkiego życia. Skoro wydłuża się czas uczenia się, to może rzeczywiście mądrzej jest dokształcać i reorganizować wiedzę ludzi żyjących niż tylko uczyć od nowa kolejne pokolenia. Pytanie o mocnym podtekście filozoficznym i egzystencjalnym. Czy jesteśmy świadkami ewolucji w nowy gatunek? Kto będzie po Homo sapiens? A może ważniejsza będzie zmiana społeczna i cywilizacyjna?

Jakie nowe zagrożenie mogą się pojawić w zakresie wojny biologicznej oraz kontroli danych DNA? Warto tę książkę przeczytać by mieć świadomość tego, co nas czeka. I świadomie przygotować się na nadchodzącą przyszłość. Tak samo jak sięgamy do prognozy pogody by dostosować ubranie lub naszą  aktywność. Inaczej zaplanujemy swój dzień gdy będzie upał, inaczej gdy będzie deszcz: inne ubranie inna aktywność.

W wieku XX (i wcześniej) biologia rozkładała organizmy na czynniki pierwsze. Dominowała redukcyjna analiza. Wiek XXI jest początkiem prób syntezy, robienia czegoś nowego, doskonalszego. Przykładem jest szczepionka mRNA. Tak jak projektuje się nowe domy, nowe urządzenia. Projekt Genesis jest frapującą opowieścią o nowej transformacji ludzkości, u progu nowej rewolucji technologicznej. Nie pierwszej lecz kolejnej.  

Międzynarodowy wyścig w podboju kosmosu oraz wyścig technologii AI już trwa (autorzy książki dużo uwagi poświęcają Chinom). A rozpoczyna się wyścig w biologii syntetycznej. Czy można przesyłać gatunki na odległość? Brzmi fantastycznie? Wyobraźmy sobie kolonię na Marsie lub Księżycu. Dla istniejącej biosfery w kontenerach chcemy wysłać kolejne, potrzebne gatunki. Wsadzamy do rakiety i transportujemy? Ale to trwa długo. Zamiast tego może wystarczy przesłać falami radiowymi informację o DNA i procesie, a tam na miejscu odbędzie się synteza i budowanie potrzebnych gatunków. Potrzebna oczywiście odpowiednia aparatura (odbiornik). Ja to nazwać? Biologiczna drukarka 3D? Drukowanie życia? Jeśli byłby na miejscu odpowiedni "odbiornik" to można przesyłać z prędkością światła! Tylko wcześniej trzeba przesłać "odbiornik". Taki może długo podróżować w kosmosie i to bez systemu podtrzymywania życia. Potem tylko program "rozpakowania" i kiełkowania. Najpierw roboty budują laboratorium, potem w labie na bazie biologii syntetycznej budowane są organizmy i ekosystem. A potem można przesłać informacje do wyuczenia przez nowe istoty myślące? Dzisiaj brzmi to jak fantastyka naukowa. Jednak nad tym myślą już futurolodzy a my tymczasem w polskich warunkach inwestujemy w  beton wapno i cement. Oczywiście, nie obędzie się bez teologii w dyskusji nad biologią syntetyczną i pojawiającymi się możliwościami. Dyskusja musi być szeroka i wszechstronna. Bo bez tego będą nieustające konflikty.

"Projekt genesis umożliwi wielką transformację ludzkości - transformację, która już się rozpoczęła. Wkrótce życie nie będzie już dziełem przypadku, lecz wynikiem projektowania, selekcji i wyboru." I to właśnie my będziemy decydować co wolno a co nie może mieć miejsca. Żeby decydować to trzeba wiedzieć i dyskutować. Dlatego właśnie polecam te książkę. To dobry punkt wyjścia, przystępnie napisany. "Projekt genesis zdecyduje o tym, w jaki sposób będziemy poczynać dzieci, definiować rodzinę, diagnozować choroby, przeciwdziałać starzeniu się organizmu, budować domy i odżywiać nasze ciała. Odegra fundamentalną rolę w walce z kryzysem klimatycznym i ostatecznie w naszym przetrwaniu jako gatunku."

Do opisywanej książki będę wracał wielokrotnie. Bo sporo w niej ważnych i trafnie przedstawionych treści. I tak jak każda lektura szkolna powinna być drobiazgowo analizowana, omawiania i dyskutowana. By zrozumieć współczesny świat potrzebne są solidne podstawy wiedzy przyrodniczej, w tym biologicznej. Także do rozstrzygania ważnych sporów społecznych a nawet... teologicznych. 

Każda nowa i przełomowa technologia wywołuje fale przedwczesnego optymizmu i jednocześnie nieuzasadnionego lęku. Tak jest i z biologią syntetyczną. Projekt Genesis krytycznie odnosi się zarówno do przesadnego optymizmu (realistycznie studzi hurra optymizm) jak i do nieuzasadnionych obaw. Mamy tendencję bać się tego co nowe i wymyślać niestworzone teorie spiskowe. Najlepszym lekarstwem na obie postawy jest rzetelna wiedza i dogłębna analiza za i przeciw. Polecam sięgnąć do tej książki by mieć rzeczowe argumenty w dyskusjach, które na pewno będą się długo toczyć. 

27.07.2023

Wakacyjne slow science

 

W czasie wakacji lubię leżeć na trawie lub siedzieć na kłodzie drzewa i nic nie robić. Letni urlop nie jest czasem straconym dla naukowca i nie jest czasem bezproduktywnego lenistwa. To czas suszenia sieci, czas przemyśleń i regeneracji umysłu. Trzeba wypocząć by potem wydajniej pracować. Warto także dodać, że ruch sprzyja myśleniu. Zatem wakacyjne leniuchowanie najlepsze jest w ruchu. Paradoksalna aktywna bezczynność. Ale to mózg jest najważniejszym narzędziem do prowadzenia badań naukowy. I dialog z innymi. Trzeba więc zadbać o wypoczynek dla mózgu. Do tego służy pozorne nic-nie-robienie.

Jeszcze nigdy na Ziemi nie było tylu pracujących jednocześnie naukowców. Olbrzymia masa krytyczna tworząca nowa jakość. Wynika to z liczby ludności. Jest nas już 8 miliardów. Ten sam odsetek lecz z większej liczby daje nam większą liczbę pracujących naukowców na całym świecie. A jak pracują to i piszą o swoich badaniach, przemyśleniach, odkryciach. Faktem jest jednak to, że z tej olbrzymiej liczby aktywnych naukowców wynikają jeszcze liczniejsze artykuły i książki. Przyrost wiedzy jest lawinowy. Trudno nadążyć za śledzeniem wszystkich odkryć nawet w jednej, wąskiej dyscyplinie. Jak odnaleźć się w tym nadmiarze? Dodatkowo miarą wartości naukowej jest liczba publikacji (i przypisane do nich punkty). Trzeba więc szybko i dużo, bo z tego jesteśmy rozliczani. Jak uczniowie w szkole rozliczani z prac klasowych, dyktand, egzaminów itp. Oceny jako miara jakości pracy ucznia. 

Z racji samej liczby czasopism jedne są częściej czytane, inne znacznie rzadziej i przez mniejszy krąg odbiorców. W naturalny sposób wyłoniły się więc czasopisma ważniejsze, bardziej prestiżowe o większym zasięgu oddziaływania. To w nich najlepiej publikować a konkurencja jest ogromna. Niemniej jak się ukaże tam artykuł to więcej naukowców dowie się o wynikach badań i przemyśleń. Mniejsza poczytność jednych czasopism wynika z ich mniejszego znaczenia i niższej jakości. Są jednak czasopisma niszowe o dużej wartości i staranności przygotowania tekstu. One również mają mniejszy krąg odbiorców. Jak odróżnić pierwsze od drugich? Do tego trzeba wysiłku intelektualnego. I umiejętne dobranie właściwych liczb. 

Szybciej i więcej nie znaczy lepiej. Zbyt duży wyścig o prestiż (ten rzeczywisty i ten domniemany) może prowadzić do różnych patologii, np. w formie „drapieżnych” czasopism – trzeba zapłacić a wydawnictwa zajmą się naukowym marketingiem na skróty (zobacz też Ręczne sterowanie punktozą). Nie tylko w mediach społecznościowych klikalność czasem wyprowadza na manowce. Publikowanie i wygłaszanie referatów jest obowiązkiem każdego naukowca. Z jednej strony dokumentuje to jego aktywność, a z drugiej strony każda dyskusja sprzyja procesowi naukowemu. Nie można więc milczeć. Systematycznie uczymy się, jako świat akademicki, nowych form komunikacji naukowej. Poza tradycyjnymi już referatami na konferencjach, publikacjami w czasopismach i w książkach powoli rodzą się nowe standardy w mediach elektronicznych. Trwa czas poszukiwań nowych form komunikacji w świecie nowej oralności i nowej piśmienności. Czas poszukiwania najbardziej efektywnych form dyskusji i komunikacji między specjalistami praz między naukowcami a dziennikarzami i szerokimi kręgami społecznym. Większy organizm wymusza zmiany struktury wewnętrznej. Tak jest w ewolucji organizmów żywych i tak jest zapewne w systemach społecznych i w noosferze. 

Slow science to nawiązanie to powolności i długiego namysłu. Gdzie mniej znaczy więcej. Uważność to sztuka dostrzegania szczegółów z dalszego planu. Pospiech jest wrogiem uważności. System corocznej oceny utrudnia pisanie prac tylko wtedy gdy jest o czym, a nie dlatego by były punkty do oceny. Aktywna bezczynność w czasie urlopu może wydawać się bezproduktywnym lenistwem. Bezczynność w publikowaniu, aktywność w myśleniu i uważności. Jest jak odpoczynek w czasie długiej wędrówki. Można zerknąć do mapy i sprawdzić czy idziemy we właściwym kierunku. Tą mapą są wartości i sens. Warto jednak uczynić mała dygresję milczenie może oznaczać brak czegokolwiek do powiedzenia jak i głębszy namysł. Podobnie z leżeniem na trawie - może oznaczać uważność i refleksję ale może być wynikiem zwykłego i bezmyślnego lenistwa. Trzeba uważności w obserwowaniu by odróżnić jedno od drugiego.

Leżąc na łące lub siedząc na ławeczce w parku rozmyślam w aktywnej bezczynności. Uczę się innej aktywności. By zrobić mniej a przez to więcej. Tak jak w każdym tekście więcej słów nie zawsze czyni więcej treści lub nie czyni wypowiedź bardziej zrozumiałą. W trakcie pisania dokonujemy licznych skrótów. By mniej znaczyło lepiej a więc więcej zrozumienia i dotarcie do szerszego grona odbiorów. W dobrych redakcjach czasopism proces akceptacji tekstu z recenzjami, poprawkami, dopracowywaniem szczegółów w szerokiej dyskusji przyczynia się do lepszej jakości. Na blogu jest tylko wewnętrzna samokontrola. To słabsze mechanizmu tworzenia dużej wartości. W zespołowym procesie redakcyjnym zazwyczaj powstają lepsze i bardziej komunikatywne teksty (wypowiedzi). Wartość nauki wynika z jej kolektywnego i kumulatywnego charakteru. I z dyskusji. 

Pisać z sensem i z potrzeby komunikacji a nie dla ocen i punktów. Liczby są przydatne tak jak kamienie milowe w czasie pieszej wędrówki. Ocenianie jest pomocne lecz nie jest celem samym w sobie. Niech do publikacyjnej i komunikacyjnej aktywności pobudza  wewnętrzna  ciekawość a nie punkty. Bo te łatwo wypaczyć, czego przykładem jest najnowsza ministerialna punktacja czasopism pełna absurdów i fałszywej monety.


PS. Wielu naukowców (w tym i ja) w czasie urlopu próbuje nadganiać publikacyjne zaległości, pisać recenzje doktoratów czy habilitacji, ekolodzy pracują w terenie i zbierają materiał do badań. Nie jest łatwo o samodyscyplinę i rzeczywisty wypoczynek. 


Poszerzona wersja felietonu Z Kłobukowej Dziupli dla Wiadomości Uniwersyteckich

26.07.2023

Szkoła jest wszędzie, nawet w czasie wakacji


Człowiek jest gatunkiem uczącym się i to przez całe życie. Dlatego szkoła jest wszędzie, nawet w czasie wakacji. Mam na mysli edukację pozaformalną i uczenie się w małych porcjach. Coraz więcej jest obiektów, w których możemy się uczyć. W czasie wakacyjnych podróży odwiedzam różne takie miejsca i podpatruję zarówno zaprojektowane przestrzenie jak i sposób prezentacji i opowiadania. Podpatruję pomysły, analizuję rozwiązania, dostrzegam słabsze punkty, by uczyć się na cudzych błędach. A także na dobrych praktykach. Bo chcę je wykorzystywać zarówno na piknikach naukowych w plenerze jak i na zajęciach nie tylko ze studentami. Chcę też wykorzystać je na zajęciach ze studentami, by opowiadać o różnych rozwiązaniach, potrzebach i perspektywach dla nauczyciela.

W lipcu odwiedziłem grodzisko Stara Łęczyca. Obiekt w formie muzeum plenerowego. Łączy tradycyjne obiekty muzealne z oglądaniem eksponatów z różnego rodzaju aktywnościami i pokazami. Był akurat pokaz dawnego gotowania i barwienia tkanin. Mała rekonstrukcja historyczna z możliwością rozmowy i współudziału. A obok proste aktywności ruchowe i zręcznościowe: rzut podkową, trafianie woreczkami z grochem do otworów, łowienie ryb (klocki z magnesami) itp. Proste, analogowe, a w swoim designie nawiązujące do rękodzieła dawnego. Była wystawa z planszami i opisami, opowiadająca o historii miejsca i odkryciach archeologicznych. Był i telewizor z filmem etnograficznym.  Była także makieta grodziska dla osób niewidzących. oraz wystawa prac plastycznych. Wiele różnych form w jednym miejscu.

Zwiedzanie obiektu historycznego to jak przenoszenie się w czasie. Z możliwością wyobrażania sobie dawnego życia w średniowiecznym grodzie. W sąsiedztwie kolegiata w Tumie i skansen Łęczycka Zagroda Chłopska, a także zamek w Łęczycy. Mimochodem można się uczyć, rodzinnie i wakacyjnie. Poznawać świat nie tylko przez czytanie lecz i przez doświadczanie. Stwarza to także możliwość dzielenia się posiadaną wiedzą historyczną przez rodziców ze swoimi dziećmi. Okazuje się, że umiejętności edukacyjne przydają się także rodzicom. A przestrzeń muzeum czy centrum nauki jest tylko okazją i sposobnością do wykorzystania. Przy okazji rodzice sami się też uczą. Bo jednym z efektywniejszych sposobów uczenia się jest... uczenie innych, opowiadanie innym. W ten sposób porządkujemy i strukturalizujemy informacje w swojej głowie. Jednym słowem edukacja otacza nas stale i przez całe życie a kompetencje edukacyjne są bardzo przydatne. Warto się ich uczyć, uczyć się jak się uczyć i poznawać jak pracuje nasz mózg i jak się uczymy efektywnie.

Umiejętności edukacyjne przydają się w różnych miejscach. To ważne kompetencje, mimo niskich pensji nauczycieli  i dużego kryzysu w edukacji. Chcemy i będziemy się uczyli. Otacza nas edukacja choć nie tylko w szkole. Zatem umiejętności pedagogiczne (edukacyjne, trenerskie) długo będą w cenie. Projekczyciel - czyli projektant edukacji, który musi umieć zaprojektować przestrzeń, zaaranżować sytuacje oraz umieć realizować wystąpienia publiczne w różnych warunkach.

W podobny sposób można opowiadać o przyrodzie, o ekologii i o ewolucji. Projektować muzea, centra nauki, ścieżki edukacyjne, stoiska na piknikach naukowych, aranżować opowieści, warsztaty, gry i edukacyjne zabawy. Uczenie się wymaga wysiłku i zaangażowania. Może być jednak to wysiłek sprawiający przyjemność. Wszystko zależy od projekczyciela. Edukacja wychodzi najlepiej zespołowo, we wspołpracy i uzupełnianiu się form i kompetencji.
.



20.07.2023

Ręczne sterowanie punktozą



Moje wakacyjne lektury nie dotyczą tylko papierowych książek czy tygodników. Codzienne porcje informacji, refleksji, przemyśleń czy dyskusji otrzymuję w mediach społecznościowych, na telefon. Poprzez polubienia profilu czy obserwowanie witryn (oraz nieznane mi algorytmy) otrzymuję w części spersonalizowaną dawkę wiedzy lub tylko przebrzmiewających plotek. Toczą się rozmowy by podtrzymać kontakt i utrzymać więź oraz by czegoś wartościowego się dowiedzieć. Mikro uczenie się przez całe życie. W książkach pedagogicznych znajduję teoretyczne uzasadnienie takiego trendu edukacyjnego.

W ostatnich dniach pojawiło się sporo dyskusji i opinii o nowej punktacji czasopism naukowych, upublicznioną przez ministra Czarnka. Trudno nie zauważyć wzburzenia i wskazywania absurdów nowej punktacji z wyraźną preferencją określonych tytułów czasopism jak i środowisk. W tle wyraźnie pobrzmiewa koniunkturalizm i polityka "prorodzinna" (dawanie swoim).

Kolejne zmiany w punktacji czasopism bulwersują choć nie są w gruncie rzeczy zaskoczeniem (nie tylko dla mnie). To spójny ciąg działań w wyraźnym kierunku. Bulwersuje – bo złe i szkodliwe dla jakości nauki w Polsce i dla systemu finansowania nauki i szkolnictwa wyższego. Nie zaskakuje bo było do przewidzenia i nie jest to pierwszy krok w psuciu i deprecjacji zwłaszcza nauk przyrodniczych. Mam swoje lata i pamiętam czasy socjalistycznej PRL i tamtego systemu ręcznego wspomagania nauk politycznych i filozofii marksistowskiej (a w zasadzie wspierania koniunkturalizmu). Dostrzegam duże podobieństwo, ten sam ogólny wzorzec społeczny.

Co tak bulwersuje środowisko naukowców? Czasopismo „Studia z Prawa Wyznaniowego” otrzymało na nowej liście ministerialnej tyle samo punktów co „Nature” (200 pkt.). Sądząc po tytule w "Studiach" publikowane są artykuły po polsku. Zaiste wielka wiara w sztuczną inteligencję i internetowe translatory. Bo wiadomo, że teraz artykuły w tym czasopiśmie będą czytane na całym świecie. I będą chętni zagraniczni autorzy by publikować w tym czasopiśmie, tak samo jak w równie wysoko punktowanym "Przeglądzie Sejmowym” . Znacząco zwiększono punktację czasopisma „Cement Wapno Beton” – z 70 do 200 pkt. Jest w tym jakaś głęboka, ukryta myśl filozoficzna. Kontekstowe znaczenie słowa beton. Poetycko odnosić można do wielu zjawisk, kreowanych przez obecną władzę i wspierających ją obywateli. A może cementujący cement i wapno? Ileż ciekawych znaczeń do odkrycia. Koniecznie trzeba powołać nowe czasopismo, poświęcone rzeczonym dociekaniom? Kto tam publikował, to teraz ma bardzo pokaźny punktowo dorobek. A w ślad za tym idą pieniądze na instytucje. Posypią się habilitacje, profesury i pewnikiem nagrody Nobla. Polska nauka betonem, sejmem i teologią stoi. I to w czasach, gdy gospodarka światowa rozwija się w oparciu o naukę (tę przyrodniczą). Gdy gospodarka oparta na wiedzy korzysta ze sztucznej inteligencji, technologii internetowych i biologii syntetycznej. W czasach gdy narody i państwa ścigają się w eksploracji kosmosu i planowanych wyprawach na Księżyc i na Marsa. Jest to jakieś spójne z zakupem ołtarzy polowych dla wojska. Polskiego wojska. Literacko kojarzy mi się z Weselem Wyspiańskiego, z chocholim tańcem i sznurem trzymanym w ręce. Ale już bez złotego rogu. 

Nie ekscytuję się zbytnio ani nowymi listami czasopism ani metodologią wyliczania slotów. Z własnego wyboru jestem poza systemem – jestem na etacie dydaktycznym. Tracę co najwyżej w dodatku motywacyjnym (bo ten w dużym stopniu powiązany jest z punktami publikacyjnymi). A że pensje nawet w szkolnictwie wyższym dla doktorów habilitowanych na uczelnianym etacie profesora nie są już wysokie, to i straty wielkiej nie ma. Pauperyzacja systematycznie postępuje także i w szkolnictwie wyższym. Po odpływanie nauczycieli ze szkół publicznych możliwe, że podobny proces nastąpi na uczelniach. Tak jak napisałem, na etacie dydaktycznym czuję się uwolniony od wyścigu slotowym i od punktozy: mogę publikować tam gdzie chcę, kiedy chce i co chcę. Mogę spokojnie zajmować się nauką i publikować dopiero tedy, gdy mam coś istotnego do przekazania. Taka moja przypadłość. W szkole i na studiach także nie uczyłem się dla ocen, Czasem było lepiej, czasem gorzej. Oceny były ale nie były drogowskazem dla mojej aktywności. Kierowałem się ciekawością a nie średnią ocen czy świadectwem z czerwonym paskiem. I tak mi pozostało. Dlatego w pewnym sensie cała burza o punktację mnie nie dotyczy. Co nie znaczy, że mnie nie smuci psucie nauki i szkolnictwa wyższego. Bo w ślad za puntami idą pieniądze na uczelnie i na konkretne instytucje czy dyscypliny naukowe. Dostrzegam kolejny krok w deprecjacji nauk przyrodniczych, w tym biologicznych. Zniszczenia będą duże. I nasze cywilizacyjne zacofanie się pogłębi.

Juz wielokrotnie pisałem i wypowiadałem się krytycznie o ograniczeniach systemu punktowego i bibliograficznego. Nie będę się powtarzał. W niniejszej wypowiedzi nawiązuję jedynie do ostatnich zmian w ministerialnej punktacji czasopism naukowych. Czy aby na pewno wszystkie tam zawarte są naukowe?

Ręczne podwyższanie punktacji wybranych czasopism, zwłaszcza teologicznych i społecznych jest jak wprowadzanie fałszywych pieniędzy do obiegu gospodarczego. Fałszerze zyskują - całe społeczeństwo traci. System punktowy nie jest doskonały i ma swoje ograniczenia. Nie należy go fetyszyzować. Podobnie jak oceny w szkole – nie powinno się uczyć dla ocen. Cyfrowe oceny są pomocne przy sprawdzaniu postępów indywidulanych i instytucjonalnych. Dają szybka informację (lecz nieprecyzyjną informację). Ale jest przecież także ocenianie kształtujące i inne informacje zwrotne dla ucznia/studenta. 

Punktacja czasopism wynika z oddziaływania i poczytności zamieszczanych tam artykułów. Jest jakimś częściowym elementem oceny oddziaływania w nauce globalnej (dodam, że nauka jest globalna i nie ma nauki lokalnej, narodowej itp. - bo wtedy nie jest nauką). Punktacja jest elementem pomocniczym w ocenie ważności/wartości poszczególnych naukowców jak i całych instytucji. Owszem, jeśli jest zbyt fetyszyzowana i przykładana jest do punktów nadmierna waga, to prowadzi do wypaczeń. Tak jak ściąganie w szkole by uzyskać lepsze oceny, tak w nauce rozwinęły się tak zwane czasopisma drapieżne. "Niemniej punktacja wynikająca ze wskaźników bibliometrycznych bywa przydatna i jest w miarę obiektywna (ze wszystkimi ograniczeniami i uwarunkowaniami, o których tu teraz nie piszę). Ministerialne, ręczne przydzielanie punktów czasopismom „ideologiczne słusznym” lub „swoim znajomym” demoralizuje system naukowy i edukacyjny. Daje nieuprawniony „awans” i złudne poczucie naukowego prestiżu czasopismom i naukowcom. Typowe „dawanie swoim”. Tracą przede wszystkim nauki eksperymentalne i przyrodnicze. A więc te, które w największym stopniu obecnie decydują o postępie naukowych i rozwoju gospodarczym. Podobnie było w PRL – wtedy również nauki polityczne z przynależnością do PZPR dawały drogę na skróty do awansów naukowych (czy rzeczywiście naukowych?) i budowały złudny prestiż. I co z tego zostało? Po 50 latach ile zostało w nauce światowej czy nawet tylko polskiej z tych karier politycznych i wartości marksizmu-leninizmu? Ile odkryć, ustaleń, rozważań trafiło na stałe do obiegu naukowego? Ile wiedza ogólnoludzka z tego teraz korzysta i wykorzystuje? 

Sprawa jest oczywiście bardziej złożona. Poczynania ministra Czarnika podobają się części naukowców (pracowników szkolnictwa wyższego). Mieli (i być może jeszcze mają) nadzieję, że zrobi porządek i dołoży komu trzeba. Takie indywidualne małe wendetty czy frustracje. Koniunkturalna wiara w to, że wreszcie "da swoim". Także w kwestii poprawianej punktacji czasopism. Frustracja pojawia się wtedy, gdy nie znajdują się na liście „swoich” i że owo "dowalanie" jest jakieś takie niezbyt precyzyjnie skorelowane z indywidualnymi życzeniami.

Ręczne podwyższanie punktacji czasopism teologicznych i społecznych czy politycznych jest surogatem prestiżu naukowego. Jest jak picie alkoholu czy branie narkotyków. Euforia i dobre samopoczucie szybko mijają a zostaje kac i puste kieszenie. Długofalowe skutki będą bardzo opłakane. Wracamy systematycznie do gospodarki ręcznie i centralnie sterowanej. Czy to w edukacji czy w szkolnictwie wyższym. Czy nawet w gospodarce. Sami na sobie przecież sprawdziliśmy, że ten system jest wielce nieefektywny. PO PRL mieliśmy ogromne długi do spłacenia. Obecna władza zadłużyła nas jeszcze bardziej. Kilka pokoleń będzie spłacać pożyczone i zmarnowane pieniądze. Wiele lat i wiele wysiłku zajmie naprawianie systemu zarządzania nauka w Polsce i edukacją wyższą. 

Na razie bal trwa. Niebawem obudzimy się jako społeczeństwo z wielkim kacem. Zamiast zwiększyć nakłady na naukę  by w ten sposób dogonić gospodarczy świat, inwestujemy w iluzję ręcznie rozdawanego prestiżu naukowego. 

Wracam tymczasem do książkowej lektury. Czytam "Projekt Genesis. Czy biologia syntetyczna nas wyleczy" Amy Webb i Andrew Hessel. W naszych, obecnych, polskich warunkach książka ta jest wybitnie futurystyczne....

17.07.2023

Harvardzki poradnik skutecznego uczenia się

Mamy mnóstwo poradników jak korzystać z samochodu, telefonu komórkowego i setek innych urządzeń. A mało czasu i uwagi poświęcamy temu, jak się uczymy i jak skutecznie uczyć innych. W szkole spędzamy kilkanaście lat a uczymy się przez cale życie. Warto byłoby więc rozbić to efektywnie i skutecznie. Jest wiele mitów i szkodliwych nawyków w odniesieniu do uczenia się. Tym ważniejsze staje się sięgniecie do dobrego źródła. A takim jest np. książka "Harwardzki poradnik skutecznego uczenia się", wydana przez Instytut Wydawniczy PAX w 2022 roku. Autorami są: Peter C. Brown, Henryk L. Roediger III i Mark A. McDaniel. W oryginale książka ukazała się w 2014 roku. Nie jest to więc pozycja najnowsza lecz opiera się na rzeczywistych badania, dotyczących uczenia się. Pozycja klasyczna, przydatna każdemu edukatorowi. Po przeczytaniu mogę śmiało polecać jako dobre i wartościowe źródło wiedzy pedagogicznej.

Dla mnie jest wakacyjnym ładowaniem akumulatorów. Spokojnym spojrzeniem na edukację i próbą zmodyfikowania moich własnych metod nauczania a w zasadzie tworzenia dobrych warunków do edukacji. Jest próbą teoretycznego spojrzenia na ostatnie doświadczenia w pracy ze studentami oraz z uczniami i dorosłymi w ramach edukacji pozaformalnej. 

Jak powtarzać by było to skuteczne? Jedno jest pewne, ci, którzy co jakiś czas powtarzają - lepiej zapamiętują. Niemniej niezwykle ważne jest to że "odpowiedzialność za to, jak się uczymy, spoczywa na każdym z nas." Dlatego opisywana książka to nie tylko podręcznik dla edukatora, nauczyciela czy trenera lecz także dla każdego z nas. Czytam by przetwarzać i powtarzać i by zoptymalizować swoją własna edukację. Nie uczę się od zera a udoskonalam to, co wiem i umiem.

Uczenie się, to zdobywanie wiedzy i umiejętności (w tym tych praktycznych i manualnych) w taki sposób, aby stały się one w każdej chwili łatwo dostępne i pozwalały rozwiązywać potencjalne problemy oraz pozwalały dostrzegać różnorodne opcje. Truizmem jest przypominanie, że uczymy się przez całe życie. Nawet na emeryturze człowiek potrafi się zaadoptować do nowych sytuacji i nowych wyzwań. Od samego zarania Homo sapiens zdolność do uczenia się zapewnia nam przewagę w życiu.

Nie ma jednak cudownych i łatwych recept. Uczenie się wymaga wysiłku. Tyle tylko, że ten wysiłek może być przyjemny lub uprzykrzający życie. "Uczymy się w sposób głębszy i z trwalszym skutkiem, kiedy nauka wymaga wysiłku. Nauka, która przychodzi łatwo, jest niczym pisanie na piasku: dzisiaj jest, jutro jej efekt niknie." Naukę można porównać do posiłku: jedzenie także wymaga wysiłku w przygotowaniu posiłku a potem konsumpcji. I może sprawiać przyjemność (mimo tego wysiłku) lub  być bardzo nieprzyjemnym doznaniem. Wysiłku nie należy utożsamiać z brakiem przyjemności. Przykładem jest chociażby sport. 

Często uczymy się przez wielokrotne czytanie tego samego tekstu. Jednak efekty są bardzo mizerne. Takie wielokrotne czytanie daje nam poczucie płynności lecz niewiele z tego trwale zapamiętujemy. To jeden z edukacyjnych mitów, wkuwanie najczęściej nie przynosi rezultatów. Mimo wkładanego wysiłku. Zatem warto wiedzieć jak ten wysiłek i czas efektywniej przeznaczyć na uczenie się. A można i te sposoby rzetelnie przedstawia opisywana ksiąska. Prawdą jest że "cykliczne ćwiczenia hamują proces zapominania, wzmacniają szlaki odzyskiwania informacji i mają zasadnicze znaczenie dla utrzymania wiedzy, którą chcemy dysponować." Ta książka jest o tym, jak ćwiczyć by te ćwiczenia miały sens a nie były wysiłkiem dla samego wysiłku. O tym, jaką rolę odgrywają testy i sprawdziany i kiedy są przydatne a kiedy są tylko atrapą uczenia się.

Za każdym razem, gdy uczymy się czegoś nowego to zmieniamy swój mózg (możemy w uproszczeniu napisać, że go formatujemy w większym czy mniejszym stopniu). Uczenie się to nadawanie sensu nowemu materiałowi, przez wyrażanie go własnymi słowami i powiązanie go z już wcześniej nabytą wiedzą. Uczenie się, to umieszczanie nowej wiedzy w szerszym kontekście. 

W czasie lektury szukałem wątków, dotyczących dzienników refleksji. I znalazłem teoretyczne uzasadnienie dla skuteczności dzienników refleksji w uczeniu się. Znalazłem także sporo innych pomysłów, które będę chciał wdrożyć już niebawem. Dowiedziałem się także  jaki wpływ może mieć dysleksja na styl uczenia się i tworzenie kreatywności oraz myślenia syntetycznego. Przedstawione badania są zaskakujące w tym zakresie.

Niewątpliwą zaletą recenzowanej książki jest nieustanne odwoływanie się do badań naukowych, wraz z krytycznym nastawieniem do przedstawianych rezultatów. Np. podkreślanie czy raz uzyskane rezultaty były powtarzane (replikowane) czy mogą być zastosowane do węższych czy szerszych aspektów edukacji. W książce jest dużo przykładów, w tym z nauki czynności praktycznych i manualnych. Czy edukacja rozważana jest w szerszym kontekście iż tylko nauka wiedzy szkolnej.

Sam układ książki jest już pomysłem na edukację. Nie tylko przedstawiana jest wiedza pedagogiczna lecz zastosowano ją przy konstrukcji podręcznika, z powtórzeniami i różnorodnymi przetwarzaniami tego samego materiału. W osobnych rozdziałach zawarte są wskazówki dla tych, którzy uczą się przez całe życie (a więc dla każdego z nas: ćwiczenia w przywoływaniu wiedzy i umiejętności, generowanie, refleksja i opracowanie), osobno wskazówki dla nauczycieli i osobno wskazówki dla instruktorów i trenerów. Będę do niej często wracał i przypominał sobie, starając się od razu wdrażać w działanie. Jednokrotne czytanie nie wystarczy. I samo czytanie, nawet wielokrotne, tez nie wystarczy.  

11.07.2023

Nowe podwórko czyli Letni Uniwersytet im. Ambrożego Kleksa

Zajęcia w dniu 8 lipca, do biedronki przyszedł żuk. Fot. archiwum MOK w Olsztynie
 

Miałem wielką przyjemność poprowadzić spacer entomologiczny w ramach Letniego Uniwersytetu im. Ambrożego Kleksa, zorganizowany prze Miejski Ośrodek Kultury w Olsztynie. Są to cykliczne spotkania z mocnym edukacyjnym akcentem, dla małych i dużych. Uczestnikami były rodziny, rodzice z dziećmi, dziadkowie z wnukami. Ot tak jak na podwórku, wielopokoleniowo, bez ocen, bez sprawdzianów ale z wielką ciekawością i wakacyjnym wypoczynkiem. Po prostu uczymy się cały czas i przez całe życie. Wypoczynek, zabawa i mimowolna edukacja. Uniwersytet im. Ambrożego Kleksa, organizowany jako akcja letnia, to coś więcej niż zwykła rozrywka. Moim zdaniem to bardzo wartościowa praca u podstaw ze społeczną animacją i edukacją w tle. Znakomicie wpisuje się w globalny trend, jaki możemy obserwować już od kilkunastu lat ze sztandarowym przykładem Centrum Nauki Kopernik w Warszawie. Coś ważnego i uniwersalnego dzieje się na naszych oczach, tuż obok.

W Zajezdni Trolejbusowej zorganizowana została interaktywna wystawa (zdjęcia niżej). Proste formy ale z dużym potencjałem edukacyjnym i kulturalnym. A przed budynkiem rozłożone plansze do gier podwórkowych i liczne animacje oraz warsztaty. Kulturalna rozrywka i edukacja zarazem. Tak jak na dawnym podwórku miejskim. Bo żeby wychować jedno dziecko potrzebna jest cała wioska (lub całe podwórko).

Dobrym zapleczem okazuje się Park Centralny. Jest przestrzeń do różnorodnych aktywności ale jest i przyroda, którą można pokazywać. Są drzewa, jest i łąka kwietna z hotelami dla owadów, jest rzeka Łyna z wygodnymi podestami nadrzecznymi do pokazywania tego, co żyje w rzece. Są dwa place zabaw i dużo przestrzeni. Jest i Muzeum Nowoczesności. A dojść można bezkolizyjnie ciągami spacerowymi i Łynostradą. Już kilka razy jako społeczność akademicka robiliśmy różne pikniki naukowe w Parku Centralnym. Warto powtarzać. A najlepiej we współpracy z innymi instytucjami, na przykład z MOKiem w kolejnych realizacjach Letniego Uniwersytetu im. Ambrożego Kleksa.

W czasie zajęć pt. "do biedronki przyszedł żuk" zabrałem uczestników na spacer entomologiczny. Trudno jest prowadzić zajęcia jednocześnie dla kilkuletnich dzieci, które nieustannie o coś pytają i dzielą się wrażeniami oraz dla dorosłych. Miałem więc okazję i ja się czegoś nauczyć, przemyśleć, zaplanować na przyszłość. Jak typowy nauczeń (nauczyciel i uczeń w jednym) poznawałem nową dla mnie sytuację z zajęciami pozaformalnymi dla grupy różnowiekowej. Sprawdziła się malowana walizka z prostymi przyrządami do pokazywania przyrody, zeszyty i pieczątki. Przygotowałem także karteczki z qr kodami - ciekawe czy jeszcze wiszą i czy są wykorzystywane jako przedłużenie entomologicznych opowieści? Można je wykorzystać do gry terenowej. Trzeba byłoby ją tylko dopracować, w tym przygotować specjalne karty do wpisywania odpowiedzi. To jest pomysł na przyszłość. W walizce znajdzie się miejsce na maskotki i inne edukacyjne rekwizyty. Kamishibai miałem w odwodzie, w razie złej pogody. Niemniej warto będzie ułożyć i namalować kilka kolejnych opowieści przyrodniczych. Bo cykl opowieści podpórkowych z kamishibai byłby dobry. Może udałoby się wreszcie zrealizować marzenie pewnej bibliotekarki olsztyńskiej w postaci festiwalu kamishibai w Olsztynie?  Będę musiał dopracować zadania do wykonania dla najmłodszych oraz opowieści dla dorosłych, by sami mogli posłuchać i poczytać w wolnej chwili. Wykorzystywałem materiały z wcześniejszych podobnych pomysłów, ale można je jeszcze dopracować. Najlepiej z gospodarzem miejsca czyli w tym przypadku z MOKiem. A nowe doświadczenia z pewnością wykorzystam na zajęciach ze studentami pedagogiki oraz biologii (specjalność nauczycielska).

Miejskie podwórka opustoszały, bo mniej jest dzieci oraz mają bardzo zorganizowany czas. A przecież na podwórku uczyliśmy się wielu umiejętności społecznych oraz sprawności manualnych . Warto pomyśleć nad społeczną rewitalizacją podwórek i przywrócenia im dawnej, wychowawczej i edukacyjnej roli. Przydałoby się więcej takich inicjatyw w miejskich parkach i skwerach, wraz z aktywnością edukacyjnych street workerów. To wyzwanie cywilizacyjne i pomysł dla uniwersytetu - do jakich zawodów i zadań przygotowywać studentów. Mamy poligon doświadczalny. Uczymy nie tylko w szkołach lecz w wielu różnych miejscach, także na podwórkach. Przybywa różnego rodzaju mniejszych czy większych centrów nauki, różnych inicjatyw edukacyjnych, realizowanych przez domy kultury i biblioteki, powstają leśne przedszkola i leśne szkoły. W edukacji dokonuje się ogromna rewolucja. Bo zmieniają się potrzeby i cała sytuacja społeczno-cywilizacyjna. 

Czytaj też: Lekcje w terenie: nie bój się wyjść w teren – to nie wagary


Z walizką pełną pomysłów u Ambrożego Kleksa.







Proste ekspozytory edukacyjne. Liczy się przede wszystkim pomysł.


Moja walizka wypełnia się rekwizytami i zestaw rekwizytów systematycznie się dopracowuje, by był bardzo funkcjonalny. 

10.07.2023

Barszcz Sosnowskiego na Warmii

Barszcz Sosnowskiego pod zamkiem w Reszlu, rok 2011.

W naszym regionie często się pojawiają informacje o tej roślinie. Czasem i nielicznie pojawiał się ten barszcz w Olsztynie lecz szybko był eliminowany. Kilka lat temu spotkałem go pod zamkiem w Reszlu. Duże ilości widziałem na Żuławach w czasie badań terenowych oraz na Warmii, z okien pociągu. Jeśli nie jest wykaszany to szybko opanowuje teren. I stwarza duże kłopoty. Ostatnio pisano o barszczu z okolic wsi Gudniki powiat kętrzyński, gmina Korsze w sąsiedztwie gminy Reszel. Czyżby okolice Reszla były kraina barszczu Sosnowskiego, migranta z Kaukazu, specjalnie do nas sprowadzonego, niczym robotnika sezonowego?

Trzeba jednak dodać, że nie każda duża roślina z rodziny baldaszkowatych (obecnie selerowate) to barszcz Sosnowskiego. Mylony bywa z arcydzięglem litworem, rosnącym nad rzekami czy nawet barszczem zwyczajnym (dużo mniejszy ale jednak okazały - filmik z nim na dole tekstu).

Swego czasu, zwiedzając reszelski zamek, z niepokojem zauważyłem pod murami azjatyckich agresorów! Owi najeźdźcy widoczni na zdjęciu – to barszcz Sosnowskiego
(Heracleum sosnowskyi) czasami nazywany także barszczem kaukaskim. To olbrzymia roślina zielna z rodziny baldaszkowatych (Umbeliferae, z tej samej rodziny co cykuta czyli szalej jadowity, czy wspomniany arcydzięgiel litwor i dzięgiel leśny).

Barszcz Sosnowskiego jest w Polsce gatunkiem obcym i inwazyjnym, groźnym zarówno dla rodzimej przyrody jak i dla człowieka. Niech zdjęcie z Reszla będzie dzwonem na alarm i trwogi: obcy pod murami! I nie dlatego groźny, że obcy lecz dlatego, że wydzielane przez niego substancje mają właściwości fotouczulające i parzące. Uznany jest ten gatunek za antropofita (wprowadzony przez człowieka), tak jak wcześniej opisywane rumianki. Ale w przeciwieństwie do wspomnianych chwastów leczniczych nic dobrego z obecności barszczu kaukaskiego nie wynika. Mimo że jego bliscy kuzyni są jadalni i są cennym surowcem kulinarnym i medycznym. Pomijając te trujące takie jak szalej jadowity czy szczwół plamisty...

Barszcz Sosnowskiego pochodzi z Kaukazu, w Europie Wschodniej i Środkowej pojawił się w połowie XX wieku (w ogrodach Europy Zachodniej uprawiany był już w XIX w. jako roślina ozdobna), najpierw za sprawą samego człowieka. Potem sam się rozsiewał i zajmował nowe tereny. Barszcz Sosnowskiego traktowany był jako roślina pastewna, dlatego obsiewano nim polach także i u nas. Ale pojawiły się problemy z uprawą i szkodliwością dla zdrowia człowieka. Upraw zaniechano ale przybysz pozostał i mimo zwalczania rozprzestrzenia się w sposób niekontrolowany. Niech nie zwiedzie nas jego uroda.

Barszcz Sosnowskiego preferuje siedliska wilgotne, o kwaśnym odczynie gleby, często spotkać można tę roślinę przy strumieniach, rzekach i nad brzegami jezior. Jako gatunek inwazyjny i obcy jest bardzo ekspansywny. Często tworzy zwarte łany, eliminując wszystkie inne gatunki roślin (a przynajmniej mocno je ograniczając np. przez zacienianie). To jest właśnie groźne dla naszej rodzimej flory. Nie zwalczany może opanować setki hektarów.

Na dodatek barszcz Sosnowskiego zawiera związki chemiczne zwane furanokumarynami. Przy silnym nasłonecznieniu i działaniu światła ultrafioletowego, furanokumaryny ulegają przemianom i powstają z nich substancje o silnie parzącym działaniu. Tak więc barszcz z Kaukazu staje się szczególnie zjadliwy w czasie pięknej, słonecznej pogody. Poparzenia powoduje zarówno kontakt z rośliną jak i z jej sokiem. W miejscach kontaktu skóry z sokami rośliny, pod wpływem promieniowania słonecznego, pojawiają się bąble (tak jak przy oparzeniach), przechodzące czasem w ropiejące rany, a w najgorszych przypadkach nawet dochodzi do martwicy skóry. W upalne dni barszcz Sosnowskiego wydziela lotne olejki eteryczne, które wdychane w większych stężeniach mogą wywoływać zawroty głowy, wymioty a nawet zaburzenia świadomości.

Skoro ma takie złe cechy to dlaczego sprowadzono te roślinę do Polski (i innych krajów europejskich)? Bo w swoim siedlisku na Kaukazie nie ma takich właściwości.  Jak to czasem bywa z wieloma przemieszczanymi gatunkami, w nowym siedlisku spotyka nowe gatunki, rodzą się nowe interakcje i czasem pojawiają się niespodziewane zmiany. Barszcz Sosnowskiego "na gorsze" dla człowieka zmienił się po przeniesieniu do nas. I zapewne nie od razu. Co spowodowało te zmiany? Nie wiem. Może ktoś to już zbadał? I introdukcja nowych gatunków zawsze niesie ryzyko. Bo w przyrodzie działa wiele różnorodnych czynników abiotycznych i biotycznych.  Fenotyp dostosowuje się do lokalnych warunków oraz występują zmiany genetyczne i selekcja. Ewolucja i adaptacja do nowych warunków trwają nieustannie. Najczęściej są nieprzewidywalne, zarówno w zakresie konkurencji i symbiozy z innymi gatunkami jak i cech ekofizjologicznych. 

Może i pięknie wygląda ta okazała roślina pod murami reszelskiego zamku, ale wieje grozą, tak jak podczas oblężenia. Ziele niczym zagony tatarskich nomadów, oblega zamkowe mury. Za sprawą roślin stworzyć można klimat średniowiecznych zagrożeń najazdami obcych. Przynajmniej w opowieści. A tak poważniej, to problem mają już niektóre gminy. Wszędzie tam, gdzie jest już dużo barszczu Sosnowskiego. Lepiej działać, gdy problem jest jeszcze w małej skali. Tak czy siak, trzeba często kosić by nie dać roślinie wytworzyć nasion. Owszem, po skoszeniu odrasta z kłączy. Lecz jeśli kosić systematycznie to można tę inwazyjną roślinę pokonać. Trzeba wiedzy i wytrwałości. A wystarczy zwykła kosa. I odpowiedni ubiór, zwłaszcza w słoneczne dni.

Barszcz Sosnowskiego na Żuławach

Barszcz Sosnowskiego na Warmii, widziany z okien pociągu.


Dla przypomnienie, że nie każdy barszcz to barszcz Sosnowskiego. Barszcz zwyczajny jest jadalny.

9.07.2023

Zadrzechnia fioletowa (Xylocopa violacea) jest już na Mazurach

Zadrzechnia, środkowa Francja.
 

Nie często dreszczyk emocji pojawia się, gdy dostaję zdjęcia owadów. Mały element nauki obywatelskiej i wykorzystanie mediów społecznościowych, komunikacja wykorzystywana w przyrzecznym celu. Aż nie mogłem się oprzeć by od razu nie umieścić tej informacji na blogu (i na Facebooku też). By cieszyć się i zachęcić innych obserwatorów do uważności w czasie wakacji. Kilka lat temu widziałem i fotografowałem zadrzechnię w środkowej Francji. W Polsce nigdy jej jeszcze osobiście nie widziałem.
 
Zadrzechnia w okolicy wsi Kuty (Mazury) początek lipca 2023 r., fot. Karol Kołodziejski.


Niesamowite zdjęcie zadrzechni fioletowej (może to być także równie rzadka i południowa zadrzechnia czarnmonoga Xylocopa valga) otrzymałem 8 lipca 2023 od doktoranta Karola Kołodziejskiego. A na nim czarna pszczoła tak często w ostatnich latrach wypatrywana w Polsce. Jest to chyba pierwsze stwierdzenie zadrzechni fioletowej na Mazurach. Pierwszy raz tak daleko na północy kraju. Zrobione zostało w lesie w okolicach wioski Kuty, w powiecie węgorzewskim, w gminie Pozezdrze.

Zadrzechnia fioletowa, słynna czarna pszczoła. Jest już i u nas, dawniej uznana za gatunek wymarły w Polsce. Osobiście widziałem ją we Francji, w Polsce jeszcze nie. Jeden z przykładów ocieplenia klimatu. Wypatrujcie zadrzechni i róbcie zdjęcia. I umieszczajcie także w serwisie iNaturalist. Tak się tworzy nauka obywatelska – wiele par oczy, wiele danych, które pozwalają zbadać zasięgi występowania wielu gatunków, stan różnorodności biologicznej oraz zmiany zasięgów występowania. Także jako przyrodniczy efekt ocieplenia klimatu.

Zadrzechnia fioletowa (Xylocopa violacea) jest pszczołą samotnicą z rodziny Apidae (pszczołowate). Długość ciała wynosi ponad 2 cm, trudno więc ją pomylić z innymi czarnymi (ale znacznie mniejszymi) błonkówkami. Jest gatunkiem ciepłolubnym, związanym z basenem Morza Śródziemnego. W Polsce zadrzechnia kiedyś notowana była na południu kraju, w latach 1868–1935. Potem została uznana za gatunek wymarły lub prawdopodobnie wymarły. Ponownie zobaczona w Polsce w 2005 roku. A w 2004 objęta została ochroną gatunkową. Wtedy nawet myślano o reintrodukcji tego gatunku do Polski. Nie wiem czy takie próby ostatecznie zostały podjęte. Niemniej w ostatnich latach zadrzechnia fioletowa jest co raz częściej obserwowana w naszym kraju (ale nigdy tak daleko na północy Polski). Od 2014 gatunek ten objęty jest częściową ochroną gatunkową.

Jak można przeczytać w opracowaniu IOP PAN „Polska populacja (już zapewne historyczna) znajduje się poza zwartym zasięgiem gatunku. Na wschód od Polski nie występuje (Kuntze, Noskiewicz 1938). Natomiast dalej na południowym wschodzie, poczynając od Lwowa, przesuwając się przez strefę stepu i lasostepu dawnego terytorium ZSRR, rozciąga się zasięg pokrewnego gatunku Xylocopa valga, niejako zastępującego X. violacea w południowo-wschodniej Europie (Noskiewicz 1953b).” Przyroda tak szybko się zmienia, że stwierdzenia z Czerwonej Księgi stają się nieaktualne. Naszą wiedze musimy nieustannie aktualizować.

Zadrzechnia fioletowa, podobnie jak podobna do niej zadrzechnia czarnownoga, jest gatunkiem ciepłolubnym, zasiedlającym stepy, siedliska stepopodobne, polany i obrzeża lasów. Nie jest jedynym gatunkiem ciepłolubnym poszerzającym swoje zasięgi występowania na północ. Jeden z wielu przykładów. Jednak jest i druga strona tego medalu – wraz z rozszerzeniem zasięgu gatunków ciepłolubnych z naszego regionu znikają gatunki, preferujące chłodniejszy klimat. Trudniej jednak udowodnić stratę danego gatunku – bo nawet jeśli go się nie widuje, to nie jest to rozstrzygający dowód na wyginięcie. Przecież można było nie zauważyć istniejących osobników. Tak, przyroda nam się szybko i mocno zmienia. Można to dokumentować i włączyć się do nauki obywatelskiej, np. umieszczając zdjęcie w serwisie iNaturalist (https://www.inaturalist.org/).

Dorosłe zadrzechnie można obserwować od maja do końca lata. Zbierają pyłek najczęściej z groszku pachnącego, robinii akacjowej i żmijowca. Szukajcie jej na ciepłych i nasłonecznionych skrajach lasów, wąwozów, na murawach kserotermicznych, w zaniedbanych sadach i w winnicach. Także na łąkach kwietnych i na ugorach. Tam mają dużo pokarmu. W takich ogrodach i łąkach kwietnych widziałam zadrzechnie we Francji nad Loarą.

Swoje gniazda budują w suchym drewnie, w obumarłych pniach drzew lub w grubszych konarach. Samica musi się napracować by żuwaczkami wydrążyć korytarzyk w trwałym drewnie. W swoim gnieździe tworzy do 15 komórek lęgowych, w których gromadzi pyłek i nektar i składa jaja. Larwy odżywiają się zgromadzonym pokarmem i przepoczwarczają się. Tu też zimują. Na wiosnę młode pszczoły wygryzają się, tworzą nowy korytarzyk. Łatwo wiec zrozumieć, ze dla tego gatunku ważne jest aby w krajobrazie zachowały się stare, suche drzewa. Nie trzeba wycinać wszystkiego jak leci. Martwe drewno jest ważnym siedliskiem dla wielu gatunków i to nie tylko bezkręgowców.

W latach 2005–2016 odnaleziono go na 6 stanowiskach: w Poleskim Parku Narodowym, Bieszczadach Zachodnich, Wrocławiu, Oławie, Miechowie i Włoszczowie (za Wikipedią).

Więcej informacji:

Rozmieszczenie zadrzechni w Europie, mapka z serwisu iNaturalist,
stan z początku lipca 2023 r.

Rozmieszczenie zadrzechni fioletowej w Polsce, mapka z serwisu iNaturalist,
stan z początku lipca 2023 r.

Zadrzechnia w okolicy wsi Kuty (Mazury) początek lipca 2023 r., fot. Karol Kołodziejski.

Ogród w okolicach wioski Kuty" fot. Karol Kołodziejski, druga połowa lipca. Na tle pszczoły miodnej widać jaka jest duża.


7.07.2023

Jak powstało życie na Ziemi - książka na którą czekałem

January Weiner i January Weiner 3,
Jak powstało życie na Ziemi,
Copernicus Center Press,
Kraków 2023.

Długo na taką książkę czekałem. Zjawiskiem życia i jego powstaniem na Ziemi interesowałem się od wielu lat. Były to fragmenty wyłuskiwane w różnych książkach czy artykułach naukowych, popularnonaukowych a nawet filozoficznych. Swego czasu więcej tekstów w języku polskim można było znaleźć w publikacjach filozofów niż biologów. Tę lukę znakomicie wypełnia książka „Jak powstawało życie na Ziemi". Gorąco polecam, dobrze i przystanie napisana z bardzo aktualnymi informacjami, z dużą rzetelnością naukową i właściwym dla nauki ostrożnym wyciąganiem wniosków. Ze wskazaniem co udało się udowodnić a co jest tylko ciągle hipotezą.

January Weiner i January Weiner 3., Jak powstało życie na Ziemi, Copernicus Center Press, Kraków 2023.

Od półtora wieku biologia jest najszybciej rozwijającą się dziedziną nauki. Przyspieszenie widoczne jest w ostatnim półwieczu. A mimo to ciągle toczymy spory czym jest życie i zastanawiamy się jak powstało na Ziemi. Dużą zaletą opisywanej książki jest rys historyczny czyli jak powstawały i zmieniały się definicje życia oraz hipotezy powstania życia na Ziemi. Potrafimy podać atrybuty życia ale konsensusu co do formalnej definicji życia ciągle nie ma. Nauka to nieustanna dyskusja, eksperymentowanie i ponawiane próby. Dlaczego tak ważna jest definicja życia? Bo spodziewamy spotkać się z życiem poza Ziemią. A jak poszukiwać oznak życia pozaziemskiego jeśli nie potrafilibyśmy go zdefiniować? I to w sposób uniwersalny. Ponadto od kiedy można mówić o życiu? I czy różne formy „sztucznego życia” zmieszczą się w tak opracowanych definicjach? Lub na przykład wirusy – czy są żywe? I jak sformułować definicję by wirusy znalazły się w obszarze obiektów żywych?

Historia rozpoczyna się od momentu narodzin naszej planety i zmieniających się warunków fizyczno-chemicznych. Pytanie skąd się wzięło życie na Ziemi poprzedzone jest pytanie skąd się wzięła Ziemia?  Zaletą omawianej książki są także poglądowe wykresy, porządkujące na osi czasu różne procesy i punkty zwrotne. Dzięki temu łatwiej porządkować sobie zawarte w książce fakty, opisy, hipotezy. A w konsekwencji łatwiej zrozumieć konsekwencje następujących po sobie procesów, które doprowadziły do powstania życia na Ziemi oraz rozwój i ewolucję biosfery.

Opowieść o biologii molekularnej, stawianych hipotezach i implikacjach dla zrozumienia początków życia, jest fascynująca. Np. jak powstały eukarionty oraz jaki był LUCA – czyli ostatni wspólny przodek wszystkich organizmów. Fascynujące jest powstanie eukariontów, np. wg jednej „hipotezy syntropii autorstwa hiszpańskiej naukowczyni Purificación Lópezpii i jej kolegi Davida Moreiry – w historii eukariontów archeon, który „pożarł” (czy raczej wchłonął) bakterię, sam został pożarty przez… inną bakterię – po której pozostała tylko błona komórkowa, podczas gdy archeon stał się zaczątkiem jądra komórkowego.”

Co było najpierw: komórka, metabolizm czy dziedziczenie? I w jakich warunkach mogły powstawać te trzy, niezbędne dla życia elementy? Z tych pierwszych okresów powstawania życia nie zachowały się skamieniałości, zatem wnioskowanie jest trudne. Niemniej coraz to nowe odkrycia naukowe umożliwiają przybliżanie się do rozwikłania tajemnicy.  „Jak powstało życie na Ziemi? czyta się jak dobrą książkę kryminalną lub podróżniczą. Znakomita moim zdaniem literatura faktu. Dobrze pokazująca to, czym jest nauka i jak powstają odkrycia naukowe. Czy życie powstało w podmorskich gorących źródłach geotermalnych czy raczej w lądowych gejzerach? Dość szybko w tej frapującej opowieści pojawia się pojęcie ekosystemu. Jak wyglądały przedorganizmy i w jakich warunkach się pojawiły? „Można założyć,  że z początkowego chaosu wyłoniły się różne przedżyciowe linie ewolucyjne przedkomórek, które pozostawały w interakcjach z innymi: konkurencji, eksploatacji, synergicznego współdziałania. Istniał praekosystem. (….) Deamer i Sutherland jasno stawiają tezę, że życie to funkcja ekosystemu, a nie pojedynczego organizmu; ewoluuje ekosystem, wraz z interakcjami między organizmami.” Takie podejście bardzo mi odpowiada bo jest zbieżne z moimi przemyśleniami. To można powiedzie woda na mój młyn.

Jakie znaczenie do wczesnej ewolucji życia na Ziemi miały metanogeny i zmodyfikowanie atmosfery przez emisję metanu. A potem powstanie fotosyntezy i absorbcja dwutlenku węgla oraz dostarczenie tlenu do atmosfery? Biosfera od samego początku była żywym obiektem z globalnymi procesami. Życie jest praca i polega na reakcjach redoks. Kilka skokowych zmian polegało m.in.. na zwiększaniu się wydajności energetycznej. Pojawiały się coraz efektywniejsze procesy a w konsekwencji zwiększała się biomasa biosfery. W pewnym sensie człowieka i naszą cywilizację można wpisać w ciąg tego procesu. Opisywana książka przydatna będzie także filozofom. Znajda tu znakomitą pożywkę.

Jak zweryfikować hipotezy powstania życia? Najlepiej eksperymentalnie w laboratorium. Począwszy od eksperymentu Millera–Ureya po współczesne próby. Niestety rozważanie tajemnicy życia jest nauką czystą, bez przełożenia na gospodarkę. Dlatego trudno o fundusze na takie eksperymenty. Czy kiedyś uda się ponownie stworzyć życie w laboratorium?

Niezwykle ciekawy, przynajmniej dla mnie, jest rozdział poświęcony wirusom. Czy w ogóle można je łączyć z organizmami żywymi? A może są pozostałością po innym, starszym świecie? A przecież wirusów jest więcej niż typowych organizmów żywych razem wziętych. Nie zdradzę tajemnicy (tak ja w kryminałach nie zdradza się zakończenia czyli kto zabił) – miejcie i Wy radość z odkrywania tajemnic początków życia na Ziemi.

To w końcu jak powstało życie? „Co to jest życie i skąd się wzięło? Zwięzłe streszczenie tej książki mogłoby brzmieć: nie wiadomo!” Oczywiście dużo już wiemy ale w niektórych szczegółach nie mamy pewności, nie mamy falsyfikacji wszystkich postawionych hipotez, dlatego naukowcy ostrożnie formułują wnioski i wskazują na otwarte jeszcze pytania. Stąd to zaskakujące „nie wiadomo”.

Znakomita książka – gorąco polecam. Sam będę do niej wielokrotnie wracał, tak jak do dobrej powieści. Ta książka to dobry początek by zainteresować się biologią. Dobry i przestępny język sprawia, że będzie zrozumiała dla naukowca, studenta, ucznia i dla przeciętnego Kowalskiego. Owszem, ów Kowalski zapewne będzie sięgał w czasie lektury także do innych książek lub haseł w encyklopedii (internetowej) by pełniej zrozumieć niektóre treści. Jak wspomniałem to znakomita książka by rozbudzić zainteresowania biologią.