25.07.2022

Gdy mniej znaczy więcej - rozważania na temat demografii człowieka

Kopulująca para nartników, rodzaj Gerris (pluskwiaki wodne).
 

Spotykam się ostatnio z alarmistycznymi poglądami, dotyczącymi domniemanej zapaści demograficznej w Europie. Na przykład w formie akcji bilboardowej, dotyczącej dzietności w Polsce. I to w czasie, gdy populacja ludzka na Ziemi osiąga 8 miliardów osób i dalej będzie rosła. To jak to jest z tą demografią? Co na to biologia? I skąd może brać się strach przed "zapaścią demograficzną"?

Na początek pytanie czysto biologiczne: dlaczego jedne gatunki produkują setki, a nawet tysiące jaj lub setki czy tysiące nasion i zarodników, a inne mają bardzo nieliczne potomstwo? I dlaczego liczebność populacji nie zależy od liczby składanych jaj? Czy są tu jakieś ogólne prawidłowości? Biologia i ekologia już dawno na to odpowiedziały. Wyróżniono alternatywne strategie życia. Wymienione niżej dwie strategie to tylko skrajne końce wielu różnych sytuacji. 

Pierwszą strategię nazwano strategią r lub oportunistów ekologicznych albo generalistów. To gatunki o krótkich cyklach życiowych i składające duże ilości jaj. Drugą skrajnością są specjaliści, strategia K. Te gatunki inwestują w jakość, a nie ilość, stąd mała liczba jaj lub nasion ale za to zaopatrzonych w dużą ilość substancji zapasowych oraz z opieką nad potomstwem. Duże różnice występują nawet wśród spokrewnionych gatunków czy podobnych planach budowy. Na przykład są ryby składające dużo ikry (dziesiątki tysięcy jaj) i takie, których potomstwo jest mniej liczne. Tę samą energię można zainwestować w nieliczne potomstwo lub bardzo liczne ale słabo zaopatrzone (niech radzą sobie same od samego początku). Matematycznie i symbolicznie można to zilustrować: 4 = 2 + 2 = 1 + 1 + 1 + 1. A więc jedna liczba, dwie liczby i cztery liczby lecz suma za każdym razem jest taka sama. Która strategia jest lepsza? To zależy od środowiska i warunków. Strategia oportunisty jest skuteczniejsza w niestabilnym i nieprzewidywalnym środowisku z dużą śmiertelnością. Nie wiadomo, które nasiono trafi na korzystne warunki, więc im więcej nasion tym lepiej. W warunkach stabilnych i przewidywalnych skuteczniejsza jest strategia specjalisty. Im więcej substancji zapasowych, tym łatwiej potomstwo radzi sobie z silną konkurencją. Zatem o skuteczności ("lepszości") tej czy innej strategii decydują warunki, otoczenie i kontekst środowiskowy.

Skoro na zdjęciu pojawiły się nartniki (pluskwiaki wodne) to pora wyjaśnić dlaczego. U jednego z gatunków, zasiedlających zbiorniki m.in. w Finlandii, zauważono polimorfizm skrzydłowy u samic. Jedne są z normalnymi skrzydłami i zdolnością do lotu, inne brachypteryczne czyli ze skróconymi skrzydłami i upośledzoną zdolnością do lotu. Samice z długimi (normalnymi) skrzydłami mogą w sezonie rozrodczym fruwać i przelatywać z jednego zbiornika do drugiego. Mogą więc złożyć jaja więcej niż w jednym zbiorniku. Ale lot wymaga energii. W rezultacie złożą mniej jaj choć umieszczonych w różnych zbiornikach. Samice krótkoskrzydłe nie fruwają i nie marnują energii. Na dodatek mogą wchłonąć mięśnie skrzydłowe i przeznaczyć tak pozyskane surowce i energię na wyprodukowanie większej liczby jaj. Tak więc samice brachypteryczne składają więcej jaj, ale tylko w jednym zbiorniku. W warunkach stabilnych i gdy pokarmu wystarczy (ale tego w momencie składania jaja matka jeszcze nie wie) samice brachypteryczne mają liczebniejsze potomstwo. Ale przy zmienności warunków wygrywają samice długoskrzydłe, bo ich mniej liczne potomstwo ma większe szanse na przeżycie. Przynajmniej część z nich (te, które znalazły się w korzystnym pokarmowo zbiorniku). Lepiej mieć więc długie skrzydła i zdolność do lotu czy nie? To zależy od warunków. I nawet w jednej populacji może utrzymywać się polimorfizm (zróżnicowanie). 

A jak to jest z demografią u człowieka? Czy lepiej mieć więcej dzieci czy mniej? I tu również ważny jest kontekst. Pierwszym kontekstem jest pojemność Ziemi i zasoby środowiska. Ilu ludzi pomieści Ziemia? Dla ilu wystarczy żywności i miejsca do życia? Zacznijmy od niedalekiej przeszłości z ewolucji człowieka. 

Paradoks pierwszy - menopauza czyli kobiety przestają ciągle rodzić

U Homo sapiens obserwujemy niezwykłe zjawisko - pojawienie się menopauzy i instytucji babci. Normalnie samice ssaków rodzą aż do swojej śmierci. U człowieka jest inaczej - u kobiet pojawia się menopauza, zatrzymana zostaje miesiączka i możliwość zajścia w ciążę. Kobiety po menopauzie żyją. I to wydawałoby się marnotrawstwem biologicznym gdy przestają rodzić. A przecież teoretycznie mogłyby. Dlaczego ewolucyjnie zjawisko takie się pojawiło? Pozornie przeczy teorii egoistycznego genu czy poglądom prokreacyjnych demografów: skoro przestaje rodzić to ma mniej liczne potomstwo. Jak biolodzy tłumaczą ten pozorny paradoks? 

Ze względu na dużą głowę (i mózg) ludzkim kobietom jest trudniej urodzić własne dziecko. Śmiertelność w czasie porodu (lub tuż po) też była do niedawna spora. Jednocześnie dziecko długo jest niesamodzielne i potrzebuje opieki oraz pokarmu matki (karmienie z butelki to niedawny, cywilizacyjny wynalazek). Śmierć matki oznacza śmierć dziecka, zwłaszcza tego najmłodszego. W rezultacie skrócenie okresu rozrodczego i mniejsza liczba potomstwa może oznaczać, że więcej jej dzieci przeżyje do okresu rozrodczego (dorosłości). Bo śmierć przy kolejnym porodzie oznaczać może utratę kilku wcześniej urodzonych dzieci. Mniej znaczy więcej. Mniej urodzonych dzieci oznacza więcej tych, które przeżyją do dorosłości. U ludów koczowniczych dzieci nie rodzą się co roku (choć mogłyby, "co rok to prorok" to domena osiadłych, ekstensywnych społeczności rolniczych). W czasie wędrówki matce trudno byłoby nieść i opiekować się kilkorgiem niemowlaków i małych dzieci. Wydłużony okres ssania piersi wpływa na płodność kobiety, zapobiegając zbyt częstym ciążom. Do tego dochodziło prawdopodobnie dzieciobójstwo lub porzucanie "nadmiarowych" dzieci. Tak jak u zwierząt, np. u bocianów, które same wyrzucają z gniazda nadmiarowe potomstwo (w zależności od dostępnego w środowisku pokarmu). 

Jest jeszcze inny aspekt korzyści z menopauzy. Babcia może pomagać swoim córkom w wychowaniu ich dzieci, a swoich wnucząt. W pewnym sensie to wydłużona opieka macierzyńska i wydłużone energetyczne inwestowanie w swoje potomstwo. Jeszcze bardziej zaawansowana strategia specjalisty - inwestowanie w jakość potomstwa, a nie jego liczbę

U Homo sapiens mamy rozwiniętą grupową, społeczną opiekę nad potomstwem. Pod tym względem człowiek nie jest wyjątkiem w świecie zwierząt. Nie tylko babcia czy członkowie najbliższej rodziny wspierają się w wychowaniu dzieci. Społeczeństwo jest jak super-organizm, dba o wspólne dobro i wspólne przeżycie. Najjaskrawiej obserwujemy takie zjawisko u owadów społecznych, gdzie  część osobników - robotnice - nie uczestniczy bezpośrednio w rozrodzie ale opiekuje się "wspólnym" potomstwem. I wpływa na sukces rozrodczy swoich kuzynów i całej społeczności owadziej. 

Paradoks drugi - celibat i bezdzietność singli

Ostatnio przeczytałem o badaniach nad efektem wysyłania dzieci do klasztoru w społeczności tybetańskiej. Oddanie syna do buddyjskiego klasztoru to skazanie na celibat i brak rozmnożenia się. To w koncepcji egoistycznego genu byłoby szkodliwe, bo zmniejsza liczbę "własnych genów" w mniejszej liczbie wnuków. Okazało się jednak, że rodzice oddający dziecko do buddyjskiego klasztoru zwiększają szanse na przeżycie wnuków u pozostałego potomstwa. Mnisi wspomagają swoich krewnych. Sami bezpośrednio nie uczestniczą w rozmnażaniu lecz zwiększają szansę przeżycia swoich bratanków i siostrzeńców. Jeszcze jeden przykład, pokazujący, że mniej znaczy więcej. Mniej urodzonych dzieci oznacza więcej dzieci, które przeżyją do okresu rozrodczego.  Przysłowie "kto ma księdza w rodzie, tego bieda nie ubodzie" ma swoje uzasadnienie. Mniej lub bardziej dobrowolne wyłączenie się z reprodukcji oznacza zwiększone przeżycie kolejnego pokolenia. I chyba we wszystkich kulturach mamy przykłady stanu duchownego, wyłączonego z rozrodczości. Lamentujący nad spadającą liczbą urodzeń powinni stanowczo zakazywać życia klasztornego i celibatu z pobudek religijnych.

Stan duchowny, nie uczestniczący w rozmnażaniu i zwiększaniu dzietności, jest jak najbardziej sensowny w grupowym inwestowaniu w potomstwo. Tak jak w społeczeństwie mrówek, termitów czy os. Chcę jednak zwrócić uwagę na aspekt niereligijny. Rosnąca liczba singli bez potomstwa też może być rozpatrywana w tych kategoriach dobra wspólnego i strategii K (specjalisty) - grupowego inwestowania w jakość potomstwa. Nie tylko ciocie i wujkowe (w uzupełnieniu do babć i dziadków) mniej lub bardziej pomagają w wychowaniu potomstwa swoim krewnym. Pomagają także osoby niespokrewnione. Bo czymże jest np. adopcja? Lub wspieranie finansowo innych instytucji publicznych, począwszy od żłobków i przedszkoli, przez szkoły, uczelnie wyższe, a na służbie zdrowia i instytucjach kultury kończąc. Osoby bezdzietne uczestniczą w sukcesie wychowawczym i ekonomicznym kolejnego pokolenia. 

Dla  mnie jako biologa jest niezwykle fascynujące to, że ogólne procesy przyrodnicze działają samoistnie, niezależnie od woli i świadomych działań ludzi. Fascynujące są procesy uwidaczniające się  w skali dużych liczb. I to, jak te procesy zmian strategii się konkretyzują. Niezależnie od naszych chęci czy ideologii. Na przykładzie Indii dość dawno zauważono, że wzrost opieki zdrowotnej i spadek śmiertelności u najmłodszych dzieci, powoduje w ciągu zaledwie jednego pokolenia zmianę modelu rodziny z wielodzietnej na średnio z dwojgiem dzieci. Nie wynika to z żadnego uświadamiania seksualnego ani dostępności środków antykoncepcyjnych. Skoro mniej umiera to i mniej się rodzi. Wystarczy wziąć wskaźniki urodzin w Polsce i porównać efekt I i II wojny światowej. Po wojnach obserwowano wysoki wskaźnik urodzeń. Dowcipni twierdzili, że to z powodu tego, że "wyposzczeni" żołnierze wrócili do domów. Potem wskaźnik ten powoli i systematycznie malał. U nas podskoczył chyba w 1983 roku. Wtedy złośliwcy mówili, że w telewizji nic nie było, a na dodatek godzina policyjna to i efekt prokreacyjny był. Chyba jednak to poczucie braku bezpieczeństwa dało ten efekt prawie taki sam jak efekt wojny. A więc czynniki zewnętrzne i społeczne wpływają na efekt demograficzny. Nie da się Wisły kijem ani bilbordami zawrócić. Ale krzywdę społeczną uczynić można w ten sposób.

Jedno jest pewne, w społeczeństwach rozwiniętych, z dobrą opieką medyczną, z niską umieralnością niemowląt i śmiertelnością dzieci, spada współczynnik dzietności. Czy to źle? Po prostu na kontinuum strategii życiowych takie społeczeństwa przesuwają się nieco ze strategii r (oportunistów ekologicznych) ku strategii K (specjalistów ekologicznych). Obserwujemy dłuższe inwestowanie w potomstwo: nie tylko ciąża i wykarmienie dziecka lecz inwestowanie w edukację oraz przekazanie dóbr ekonomicznych by ułatwić start w dorosłość. Żeby dziecko odniosło sukces musi być nie tylko zdrowe lecz i wyedukowane oraz z kapitałem na start (np. mieszkaniem). To w przenośni mocno przedłużona ciąża. Czy to zagraża ekonomii i rozwojowi gospodarczemu? Moim zdaniem w żadnym razie. Tyle tylko, że zmiana oznacza coś więcej niż tylko spadek dzietności. Oznacza także inne zmiany społeczne i cywilizacyjne.

Prokreacyjni piewcy wskazują na liczby: że będzie nas mniej niż Hiszpanów, Francuzów czy Niemców a tym bardziej jakichś egzotycznych ludów. To myślenie archaiczne i klanowe - żeby w naszej bandzie było więcej, to pobijemy innych. Archaiczne - bo typowe dla starszych i dawnych okresów rozwoju kultury ludzkiej. Zupełnie nieadekwatne do czasów, w których żyjemy.

Co z tego że Polki urodziły więcej dzieci, gdy blisko 2 miliony młodych Polaków wyjechało na "Zachód"? W niczym większa dzietność nie poprawiła struktury demograficznej w Polsce. Wyjechali, to są jakby dla nas, tu na miejscu straceni, jakby umarli. A na dodatek cały nasz indywidualny i zbiorowy wysiłek ekonomiczny w urodzenie, nakarmienie, wychowanie i wykształcenie (łącznie ze studiami to kilkanaście lat nauki) poszedł na marne. Demograficzne wskaźniki wiekowe się pogorszyły. Można powiedzieć, że z punktu widzenia egoistycznego nacjonalizmu to strata, bo nasz wysiłek konsumują inne społeczności. 

Co z tego, że w Polsce urodziło się mniej dzieci, skoro przyjechali do nas imigranci? Na dodatek często osoby już wykształcone. Dzięki masowej imigracji Ukraińców nasza gospodarka w ostatnich latach się rozwijała, a rynek pracy nie cierpiał na brak rąk do pracy. Podobne procesy migracyjne i gospodarcze obserwowaliśmy na przestrzeni wielu dziesięcioleci w krajach rozwiniętych Europy. 

Te dwa przykłady pokazują, że myślenie wąsko-demograficzne w kontekście gospodarki jest archaizmem. Ludzi na Ziemi jest coraz więcej. Zbyt dużo aby wyżywić wszystkich. Do tej pory masowej klęski głodu z powodu przeludnienia uniknęliśmy dzięki postępowi nauki i "zielonej rewolucji? W sensie bezpieczeństwa im mniej tym lepiej. Bo więcej ludzi to brak możliwości zaspokojenia nawet podstawowych potrzeb życiowych z wyżywieniem włącznie. Głód rodzi wojny, zniszczenie i śmierć. 

Bo przyjadą do nas obcy i nasza kultura zaniknie? Tyle, że nie zależy to od demografii, a od rozwoju naszej kultury i umiejętności asymilacji imigrantów. Nijak nie ma to związku z dzietnością. Owszem, pojawiają się zupełnie nowe wyzwania społeczne i kulturowe, np. w systemie edukacji (pisałem już o tym wcześniej).

Do czego zmierzam? Do porzucenia bałamutnych zaklęć i myślenia magicznego. Nawoływanie do zwiększenie dzietności jest marnowaniem sił i środków i przede wszystkim czasu na podejmowanie rzeczywiście skutecznych oraz ważnych działań dla gospodarki. Wraz z postępującą mechanizacją i automatyzacją coraz więcej pracy wykonują za nas maszyny. Kiedyś większość społeczeństwa pracowała w rolnictwie, przy wytwarzaniu żywności. Teraz zajmuje się tym najwyżej kilka procent ludności państw rozwiniętych. Reszta pracuje w przemyśle i usługach. W tym w edukacji i służbie zdrowia. 

Jakie wyzwania stoją przed nami, Polakami, w dobie globalnego ocieplenia klimatu i masowych migracji? Zmuszać rodaków do rozmnażania się? Przypomina mi się jedno z opowiadań Stanisława Lema. Na skutek niekontrolowanego wydostania się do środowiska broni biologicznej ludzie stracili popęd seksualny. A do podejmowania czynności seksualnych (zamiast rozwiązłego jedzenia) namawiały komitety społeczne, organizacje i władze państwa. Niczym hasła z doby socjalistycznej Polski. Obecna akcja bilboardowa z tym mi się kojarzy - nieskuteczna, ideologiczna propaganda. A przy okazji deprecjonowanie singli co w skutkach przynosić będzie osłabianie więzi społecznych i wewnętrzne napięcia ze wzrostem agresji i przemocy włącznie. To przykład antynaukowego, magicznego myślenia. I klanowe tworzenie pozorów.

Możliwe, że jednym z czynników włączania się mechanizmów homeostatycznych, w tym zmniejszania rozrodczości w społeczeństwa rozwiniętych, jest także wzrost homoseksulaności (obok singli i religijnego celibatu). Nie wiem czy są wiarygodne dane, które pozwoliłyby stwierdzić, czy więcej widzimy osób homoseksualnych bo zjawisko rzeczywiscie narasta czy tylko uwidacznia się to, co zawsze istniało we wszytkach społecznościach i w każdych czasach lecz było tematem tabu. I dlatego było skrzętnie ukrywane.  Możliwe jednak, że istnieją jakieś mechanizmy biologiczne, np. zwiększona ilość środków biologicznie czynnych w naszym pożywieniu, które zaburzają prawidłowy rozwojów płci i identyfikację płciową. A może to, co uważamy za "zaburzenia" jest normą w sytuacji nadmiernego przegęszczenia populacji i działają tu także jakieś czynniki behawioralno-społeczne? Rezultat sprowadza się do zmniejszonego współczynnika urodzin i rozszerzenia społecznej opieki nad dziećmi. Bo przecież osoby niebinarne także uczestniczą w utrzymywaniu i wychowywaniu dzieci z "nie swoimi genami".

21.07.2022

Jak rozprzestrzeniają się rośliny czyli nic w przyrodzie nie jest proste

Bioróżnorodność w mieście. Czy świadome rozprzestrzenianie "chwastów" w miastach
jest nowym sposobem rozprzestrzeniania się roślin? Nowym rodzajem antropochorii?


To będzie opowieść biologiczna ale z głębszym podtekstem filozoficznym, dotyczącym nauki i stosowanych terminów w języku nauki. Możesz przeczytać dwuwarstwowo. Jedną warstwę, albo drugą, tę głębszą i mniej widoczną. Albo obie na raz.

Kto stoi w miejscu ten się cofa, kto się nie rozprzestrzenia, ten ginie. Tak można sparafrazować myśl z książki Alicja w Krainie Czarów w odniesieniu do pytania jak rozprzestrzeniają się rośliny (lub organizmy żywe w ogólności). W niniejszym tekście skupimy* się na roślinach, które uważamy za organizmy osiadłe, nieruchome, więc jak mogłyby się rozprzestrzeniać?

Najprościej przez wzrost na wielkość. Zwykły rozrost organizmu. Ale nie da się rosnąć nieustannie bo zmieniają się warunki fizyczne. Rosnąca komórka zwiększa swoją długość liniowo, powierzchnia rośnie już do kwadratu a objętość do sześcianu. Zmienia się zatem stosunek powierzchni do objętości, co stwarza nowe problemy z wymianą substancji przez błonę komórkową. Albo więc nastąpi reorganizacja struktury i pojawią się nowe „organy” albo komórka podzieli się dna dwie potomne. Te z kolei mogą się od siebie oddalić (samodzielnie lub przez czynniki zewnętrzne, np. ruch wody) lub pozostać w kontakcie, tworząc agregacje, cenobia i kolonie a w ewolucyjnym sensie organizm wielokomórkowy.

Podobnie przez rozrost rozprzestrzeniają się wielokomórkowe rośliny. Nie tylko zwiększają swoją wielkość w szerz i w górę, ale poprzez rozłogi, kłącza itp. powolnie opanowują teren. Czy jest to jeden osobnik czy kolonia? Botanicy stworzyli termin polikormon. Poszczególne pędy mogą się usamodzielnić lub pozostawać w związku z innymi pędami (rametami). Największy znany obecnie polikormon ma nawę Pando. Pando to las genetycznie identycznych drzew topoli osikowej (Populus tremuloides). Pando jest uznawany za jeden z najstarszych organizmów obecnie żyjących na naszej planecie (szacuje się, że liczy 80 000 lat, więcej niż życie poszczególnych drzew-kormonów). Podobnie my, jako organizm wielokomórkowy, wiek liczymy dla organizmu a nie poszczególnych naszych komórek. Te ostatnie mogą żyć krótko i nieustannie się wymieniać.

Pando składa się z około 47 tysięcy pojedynczych drzew o takim samym materiale genetycznym, lecz połączonych z innymi poprzez skomplikowany system korzeniowy. W sumie Pando waży ok. 6 tys. ton, co czyni go największym pojedynczym organizmem na Ziemi. Zajmuje powierzchnię ponad 40 hektarów. Obszarem przewyższa go tylko pewna opieńka (grzyb) o bardzo rozległej grzybni - blisko 9 km2. Grzybnia tej opieńki pasożytuje (lub wchodzi w ścisłą relację z wieloma drzewami). Ten osobnik (?) a na pewno organizm, znaleziony w USA w Górach Błękitnych w stanie Oregon, rozrasta się od 2 400 lat. Grzyb nie jest rośliną ale jak roślina prowadzi osiadły tryb życia. Grzyby mają podobne do roślin problemy do rozwiązania w związku z rozprzestrzenianiem się.
Polikormon, rozrastający i dzielący się na samodzielne jednostki (wg. Krystyna Falińska, Osobnik, populacja, fitocenoza. PWN, Warszawa 1980)

Ale wróćmy do pojęcia polikormon, funkcjonującego na gruncie botaniki. „Polikormon– struktura roślinna składająca się z wielu potencjalnych osobników strukturalnych (ramet), które są połączone żywymi stolonami (rozłogami lub kłączami).” Biologia wymyka się tradycyjnym terminom. Bo czymże jest polikormon? Klonem organizmów, organizmem, kolonią? Może populacją? Próżno szukać sztywnych granic między osobnikiem, organizmem, populacją i ekosystemem. Pojęcie polikormonu dobrze oddaje istotę sprawy. Czy jest osobnikiem genetycznym? A jak odnieść to do bakterii i jednokomórkowych eukariontów, rozmnażających się przez podział? Też są przecież klonami. Podobnie jak zwierzęta rozmnażające się (choć lepiej nazywać ten proces pomnażaniem w ujęciu profesora Bohra) przez partenogenezę? Czy inwazyjny rak marmurkowy, rozmnażający się u nas przez partenogenezę to populacja czy swoisty „polikormon”? 

Każdy moduł polikormonu może żyć samodzielnie, jeśli zostanie przerwana łączność z resztą „organizmu”. A czyż rośliny za pomocą korzeni i grzybów nie tworzą mniej lub bardziej zintegrowanej sieci? Zatem polikormon to osobnik, kolonia czy sieć wielu osobników? A może populacja lub część populacji? W biologii jest jeszcze wiele do uporządkowania. Zgromadziliśmy już wiele obserwacji, faktów, które ciągle czekają na pełne uporządkowanie i syntetyczne opisanie wzorców ogólnych. Nauka rozwija się nie tylko przez gromadzenie faktów lecz także przez tworzenie teorii i systemu powiązanych pojęć. Zatem obserwacja i rozmyślanie z poszukiwaniem jak najprostszego i uniwersalnego wzorca. Każdy może się włączyć ze swoimi pomysłami i przemyśleniami.

Polikormon (wg. Krystyna Falińska, Ekologia roślin. Wyd. Naukowe PWN, Warszaw 1996)


Są jeszcze inne terminy, powstałe w biologii, dla opisywanie wspólnotowej złożoności i skutków wzrostu czy pomnażania. Nas przykład cenobium czyli zbiór spokrewnionych komórek, powstałych z jednej komórki macierzystej, połączonych żelową substancją lub otoczonych wspólną ścianą (ścianą komórki macierzystej). Cenobium może być w kształcie nici (niektóre glony). Termin stosowany w fykologii, czyli w odniesieniu do glonów. Sam termin "glony" ma obecnie znaczenie ekologiczne a nie systematyczne, bo to zarówno zróżnicowane eukarionty jak i prokarionty (sinice). Zmiany systematyczne wyniknęły z dostrzeżonych różnic biologicznych. Następstwem zmian systematycznych są mniejsze lub większe rewolucje terminologiczne. A utrudnieniem jest fakt, że równocześnie w użyciu są nowsze i starsze terminy. Kiedyś za rośliny uważano także grzyby, eukariotyczne glony jak i bakterie. Zamiana terminu flora bakteryjna na mikrobiota jelitowa zajmuje już kilka dziesięcioleci. I jeszcze się nie zakończyła.

Jest jeszcze termin agregat, czyli skupienie komórek, które początkowo funkcjonowały osobno, po czym łączą się tracąc częściowo samodzielność, np. przez odrzucenie wici. Agregaty spotykamy u niektórych glonów. 

I w końcu termin kolonia. Kolonia glonów, w której komórki tworzą funkcjonalną całość tak, że śmierć pojedynczej komórki narusza funkcjonowanie całej kolonii. Zauważa się więc kolejny, ewolucyjny krok w kierunku organizmu wielokomórkowego. Analogiczne procesy zaobserwować możemy w świecie zwierząt.

Wróćmy do rozprzestrzeniania się roślin. Poza zwykłym wzrostem, rośliny (choć nie tylko one) mogą rozprzestrzeniać się „skokami”, bez zachowania ciągłości organizmu. A więc przez różnego rodzaju samodzielne propagule: przez wyspecjalizowane zarodniki i nasiona lub inne specjalne struktury takiej jak urwistki. Niczym wiriony wirusów (czytaj więcej na ten temat). A więc sposób powstały już na bardzo wczesnych etapach życia. Ten "skokowy” sposób wiąże się z przystosowaniami do czasowo niekorzystnych cech środowiska. Służy zarówno jako przetrwanie (przeczekanie) w jednym miejscu jak i do podróżowania (dyspersja).

Rośliny się w zasadzie nie poruszą (choć są wyjątki). A jeśli tak, to jakie siły przyrody rośliny wykorzystują do rozprzestrzeniania się? Te, które są dostępne na Ziemi a się poruszają: ruchy atmosfery, ruchy wody, ruchy innych organizmów, w tym człowieka. Swoiste podwieszanie się jako pasażer na gapę. Oraz przez samodzielne ruchy. Ewolucja przystosowań jest olbrzymia. Bo kto stoi w miejscu, ten się cofa. Przy ciągle zmieniającym się środowisku (niejako uciekającym) trzeba się rozprzestrzeniać by przetrwać.

W nauce stosuje się różnorodne terminy opisujące zjawiska, w tym rozprzestrzeniania się. Jedno słowo zamiast długich wyjaśnień (problemem bywa to, że ten sam termin czasem bywa inaczej rozumiany przez różnych autorów). Precyzja i jednocześnie oszczędność. Taka jest funkcja języka. W odniesieniu do rozprzestrzenia się roślin stosuje się różnorodne, zachodzące na siebie klasyfikacje i terminy naukowe z końcówką -choria dla procesu i -chory dla roślin, np. anemochoria i anemochory. Terminologia nie musi być spójna (by była użyteczna), bo pojęcia tworzone są dla określonych potrzeb i w różnym czasie.

Ze względu na sposób rozsiewania wyróżnia się: różne słowa zwięźle opisujące zjawiska. Zacznijmy od autochorii i allochorii czyli samosiewności i cudzosiewności (jedno z kryteriów klasyfikacji).

Autochoria (samosiewność) występuje wtedy, gdy rośliny rozprzestrzeniają nasiona lub zarodniki samoczynnie (np. przez odrzut tak jak np. niecierpek). W samosiewności możemy wyróżnić blastochorię, ballochorię i herpochorię. Ale czy barochoria zaliczana powinna być do samosiewności czy allochorii? Bo przecież można uznać, że wykorzystuje zewnętrzną (w stosunku do rośliny) grawitację. To przykład jeden z wielu, gdy różne systemy (kryteria) klasyfikacji próbuje się scalić w jeden. Klasyfikacja względem klas abstrakcji nie musi się w pełni pokrywać z klasami dyskrecji. Stąd biorą się liczne spory różnych ortodoksyjnych „nauczycieli-sędziów”, narzucających jeden sposób interpretowania biologicznej rzeczywistości. Czysto formalny i literalnie trzymający się wybranych podręczników. Ale koniec dygresji, wracamy do rozprzestrzeniania się roślin.

Blastochoria polega na wzroście pędów, leżących na ziemi, które wydłużając się, przenoszą (przesuwają) kwiaty, owoce i nasiona. W jakimś stopniu jest to połączenie rozmnażania wegetatywnego przez wzrost i rozrost polikormonów z rozmnażaniem płciowym i tworzeniem nasion. Znowu zachodzące na siebie różne systemy porządkowania obserwowanych zjawisk. W blastochorii diaspory przenoszone są samodzielnie przez roślinę przez rozrastający się pęd. Ale jeśli jest to kwiat niezapłodniony, trudno uznać, że przemieszczana jest diaspora. W efekcie nasiono znajdzie się w pewnej odległości od rośliny macierzystej. Ale czy w odległości od bądź co bądź polikormonu? Czy takie nasiono zawędruje dalej niż dotrze część polikormonu? Jak widzicie dla dociekliwego umysłu nic nie jest proste i jednoznaczne. Wkuwanie definicji nie zastąpi krytycznego myślenia.

Blastochoria występuje np. u truskawki. Rdest ptasi przenosi w blastochoryczny sposób nasiona do 2 m od rośliny macierzystej. Niektórzy blastochorię widzą w podziemnym rozroście kłączy u trzciny. Ale tu nie ma przesuwania kwiatów czy nasion, pojawiających się na pędzie. To raczej typowy rozrost polikormonu,

Ballochoria to sposób rozsiewania nasion lub zarodników za pomocą mechanizmów eksplozyjnych (balistycznych). Rośliny wykształciły wiele różnych mechanizmów, np. naprężeń różnych struktur, które przy dotyku powodują odrzut nasion. Tak jest np. u niecierpka, gdzie potrącona dojrzała torebka pęka, wyrzucając nasiona na odległość 3-6 m. Z kolei nasiona szczawika zajęczego wyrzucane są z rozsadzanej ciśnieniem torebki i dolecieć mogą na odległość 2-3 m od tej malutkiej rośliny.

Jeszcze inny mechanizm obserwujemy u tryskawca (sama nazwa już wiele mówi). W owocach tryskawca miękisz jest silnie uwodniony i odznacza się dużym turgorem. Gdy owoc upada na ziemię, w miejscu, gdzie przytwierdzona była szypułka (najsłabsze ogniwo, najcieńsza skórka), pod ciśnieniem wydostaje się płyn z nasionami. W ten sposób nasiona mogą być rozprzestrzeniane do 13 metrów. Ballochorię obserwujemy także u niektórych paprotników w rozsiewaniu zarodników. A także u grzybów. Zarodniki takich grzybów nazywana są nawet blastosporami. Grzyby z rzędu owadomorkowców wyrzucają lepkie zarodniki, które trafiając w owada przyklejają się do niego i dokonują infekcji. Tu jest oczywiście połączenie z zoochorią, bo owad się porusza i przenosi wraz ze sobą grzyba owadomorka w jeszcze inne miejsce. Dużo dalej niż grzyb potrafi „strzelić” swoimi zarodnikami. Tak, rzeczywistość biologiczna jest złożona i wielowymiarowa.

Herpochoria to rozprzestrzenianie się diaspor na skutek wykonywania ruchów pełzających. Jak część rośliny, np. nasiono, może pełzać? Ano może, gdyż niektóre nasiona wyposażone są różne włoski lub podłużne struktury, wykonujące ruchy pod wpływem zmian wilgotności (zmiana kształtu tych struktur) i w ten sposób przesuwające diasporę po podłożu. Wolno ale jednak przesuwa się samoczynnie. Herpochorię wykazuje np. jęczmień i szczotlicha. Diaspory niektórych roślin (np. iglicy i ostnicy) mają zgięte ości, skręcone śrubowato pod zgięciem. Pod wpływem zmian wilgotności te fragmenty wykonują ruchy higroskopijne, skręcając się i rozkręcając (a więc naprzemiennie skracając się i wydłużając się). I tak przesuwają się po podłożu lub wkręcają część nasiona w podłoże. Dwa w jednym – wędrowanie i zagłębianie się w glebie by się zakotwiczyć i ułatwić kiełkowanie a potem wzrost.

Pora na problematyczną barochorię (problematyczną, bo czy zaliczyć ją to autochorii czy allochorii?). Barochoria występuje wtedy, gdy rośliny rozprzestrzeniają się tylko pod wpływem grawitacji. Nasiona nie mają wyraźnych, innych przystosowań. Po prostu spadają z rośliny macierzystej. Spadająca diaspora może się odbić i potoczyć dalej, może zadziałać także wiatr i nieco dalej przenieść. A zatem działa grawitacja, odbicia, ruchy atmosfery i czasem także ruchy wody (np. w czasie ulewnego deszczu). Nic w przyrodzie nie jest proste i jednowymiarowe.

Druga klasa mechanizmów w rozprzestrzenianiu się diaspor u roślin (choć nie tylko u nich) to allochoria czyli obcosiewność. Występuje wtedy, gdy w rozsiewaniu roślina wykorzystuje czynniki zewnętrzne takie jak wiatr, woda, zwierzęta czy człowiek.

Anemochoria  (wiatrosiewność) to rozsiewanie nasion czy zarodników przez wiatr (ruchy atmosfery). Wiatr jest prawie zawsze dostępny dla roślin czy grzybów lądowych. Anemochoria jest chyba najbardziej pierwotnym sposobem rozsiewania diaspor u organizmów lądowych (jeśli nie liczyć archaicznej hydrochorii). Jest bardzo rozpowszechnionym sposobem, szczególnie wśród roślin i grzybów rosnących w górach, na stepach, pustyniach, na sawannie i na wyspach. Czyli tam, gdzie nie ma za wiele mobilnych i użytecznych zwierząt. Umożliwia rozprzestrzenianie się grzybów i roślin na duże odległości, nawet na setki kilometrów. Mała dygresja: anemochoria nie dotyczy wiatropylności, bo ta ostatnia wiąże się z zapłodnieniem i przenoszeniem pyłku przez wiatr a nie nasion czy zarodników. 

Rośliny wiatrosiewne wytwarzają przeważnie bardzo wiele nasion, ale małych a więc lekkich (np. storczyki). Małe rozmiary i lekkość umożliwiają przenoszenie przez wiatr. Dodatkowo mogą wytwarzać specjalne struktury, ułatwiające unoszenie się w powietrzu niczym balony i spadochrony. Nasiona lub owoce z nasionami lub zarodniki mają specjalne aparaty lotne, umożliwiające długie utrzymywanie się w powietrzu, takie jak puch (np. u mniszka, ostu, podbiału) lub skrzydełka (np. u lipy, sosny, klonu). Niektóre rośliny posiadają specjalne mechanizmy, takie jak kołysanie pędów z nasionami, wprawiane w ruch przez wiatr, które ułatwiają wydostanie się nasion podczas wietrznej pogody. Żeby roślina uwolniła nasiona (lub zarodniki) w najbardziej odpowiednim momencie. A więc wtedy, gdy wieje wiatr. Jeszcze inne rośliny całe wędrują, odrywają się od podłoża i są toczone przez wiatr, wraz z nasionami. Przykładem może być mikołajek polny czy pustynne lub stepowe biegacze.

Hydrochoria to mechanizm roznoszenia zarodników i nasion przez wodę. Ułatwiają niewielkie rozmiary lub specjalne przystosowania, ułatwiające długie utrzymywanie się na powierzchni wody (np. kotewka orzech wodny). Przykładem mogą być palmy kokosowe, których nasiona mogą przepłynąć setki i tysiące kilomentrów z jednej wyspy na drugą.

Zjawiska fizyczne (wiatr, woda) mają swoje ograniczenia. Nic dziwnego, że w toku ewolucji pojawiły się mechanizmy, pozwalające na wykorzystywanie zwierząt w rozprzestrzenianiu się roślin (ale i grzybów także). W zależności od przystosowań można doprecyzować zoochorię jako ornitochoria (roznoszenie przez ptaki), chiropterochoria (roznoszenie przez nietoperze), entomochoria (roznoszenie przez owady, myrmekochoria (roznoszenie przez mrówki) i w zasadzie także antropochoria. Bo przecież człowiek to także zwierzę. Poza rozróżnieniem systematycznym (ornitochoria, myrmekochoria) możemy wyróżnić także egzochorię (egzozoochorię) i endozoochorię.

Egzochoria (egzozoochoria) występuje u roślin, które wytwarzają rośliny o nasionach czepnych lub lepkich, przenoszonych na powierzchni ciała zwierząt. Także przez człowieka. Bo przyczepiające się do ludzkich ubrań nasiona różnych roślin (np. łopianowe rzepy), pierwotnie przystosowane były do przyczepiania się do sierści ssaków. Należałoby więc wyróżnić teriochorię lub mamochorię (jeśli rozumiesz zasadę, to w razie potrzeby możesz sam utworzyć potrzebny termin).

Endozoochoria występuje u roślin, których nasiona połykane są przez zwierzęta i są przenoszone w przewodzie pokarmowym. O ile nie zostaną strawione. Nie trudno wyobrazić sobie selekcję naturalną, która doprowadziła do powstania różnych mechanizmów przetrwania w przewodzie pokarmowym różnych zwierząt. Co więcej, rośliny wytworzyły różnego rodzaju owoce, zachęcające do zjadania. Słodki owoc to danina lub opłata za transport. Zwierzę ma zjeść miękki i smaczny owoc lecz twarde i osłonięte nasiono (lub zarodnik) ma przetrwać. I zniechęcać do rozgryzania, bo znajdują się w nim gorzkie i trujące substancje. W ten sposób powstają np. ekskluzywne i drogie nasiona kawy. Owoce takich roślin są kolorowe – by były zauważone a w odpowiednim momencie (gdy są dojrzałe i gotowe na podróż a nie są jeszcze „zielone"). Ewolucja jest bezładna. Czy znacie nasiona miłorzębów? Brzydko pachną. Być może nie ma już zwierząt na Ziemi, do których zjadania powstały takie cuchnące owoce. Dlatego botanicy-ogrodnicy nie sadzą w bliskim sąsiedzkie osobników żeńskich i męskich miłorzębu. Nie chcą by powstawały owoce-nasiona brzydko pachnące. Człowiekowi pachną niemiło ale na pewno były zwierzęta, dla których był to zapach przyjemny i wabiący. Kuszący do połykania.

Myrmekochoria występuje u roślin, które wytwarzają nasiona, zaopatrzone w jadalne dla mrówek elajosomy. Mrówki zbierają takie przydatne pożywienie i zanoszą do swoich spiżarni. Zjadają elajosomy a bezużyteczne nasiona glistnika są porzucane. I to w pewnej odległości od rośliny macierzystej.

Czy antopochoria jest jedynie podklasą zoochorii? I to zarówno egzo- jak i endozoochorii? A może występuje zupełnie nowa klasa zjawisk i specyficznych przystosowań? Antropochoria oznacza rozprzestrzenianie nasion i zarodników roślin przez człowieka. W przypadku zoochorii rozprzestrzenianie roślinnych diaspor nie jest świadome, Czy to przez przyczepianie się rzepów nie tylko do psiego ogona lecz i do ludzkiego ubrania, czy to przez zjadanie owoców i przenoszenie nasion w ludzkim przewodzie pokarmowym. Tak było przez miliony lat ewolucji naszych małpich i owocożernych przodków. Od niedawna, z przyczyn sanitarnych, ludzie wypróżniają się w izolowanych od środowiska przyrodniczego ustępach i szaletach. Przerwane zostały szlaki roślinnego, zoochorycznego rozprzestrzeniania zarodników i nasion. Ale pojawiło się coś zupełnie nowego – świadome rozsiewanie nasion i zarodników. To w zasadzie cała historia rolnictwa, ogrodnictwa i proces udomowienia roślin. A nawet grzybów. Dla wyróżnienia tego świadomego rozprzestrzenia nasion utworzono nowy termin – etolochoria. Ewolucyjne pojawienie się związków protekcjonistyczny a nawet symbiotycznych. Udomawianie mocno zmienia nie tylko rośliny (proszę porównać na przykład kukurydzę z jej dzikimi przodkami, banany, zboża, marchew itp.) ale i człowieka. Z jednej strony jest to uzależnienie się od diety roślinnej, z drugiej pojawianie się specyficznych chorób, związanych z taką dietą. W toku nieustającej koewolucji następuje dostosowanie morfologiczne, fizjologiczne i behawioralne obu partnerów. Tak jak niegdysiejsze powstanie kwiatów owadopylnych i owadów zapylających czy owoców i owocożernych zwierząt. Etolochorię można traktować jako ewolucyjne powstawanie silniejszego związku między gatunkami typu protekcjonistycznego – obaj partnerzy odnoszą korzyść – roślina z rozprzestrzeniania, człowiek z użytkowania wybranych roślin (nawet tylko w sensie estetycznym). Prekursor symbiozy.

Etolochoria może mieć szersze znaczenie. Umownie możemy jeszcze wyróżnić wyedukowaną antropochorię, w tym swoistą ochronę przyrody poza obszarami chronionymi (parki narodowe, parki krajobrazowe, rezerwaty itd.). Świadome dbanie o bioróżnorodność w postaci kwietnych łąk w mieście itp. Zyski człowieka nie wynikają tylko z konsumpcji roślin ale utrzymywania szerokich związków ekosystemowych, bardzo korzystnych w dalszej perspektywie i zapobiegających ewentualnym katastrofom ekologicznym. Dla tego rodzaju rozsiewania nasion nie ma jeszcze specjalnego terminu. 

Termin speirochoria odnosi się do nieświadomego rozprzestrzeniania nasion tak zwanych chwastów. Wróćmy jeszcze do antropochorii i rolnictwa. Część roślin przystosowała się do podróży na gapę. Są to tak zwane chwasty, czasem nie tylko niejadalne lecz nawet trujące (np. kąkol). Przystosowały się do życia w agrocenozach i dostosowały swój cykl życiowy a nawet wielkość nasion, do cyklu uprawy zbóż (lub innych roślin uprawnych). Zmiana sposobu uprawy i zmiana maszyn zagraża tym gatunkom. Na przykład kiedyś ścinano zboże i zostawiano na jakiś czas w snopkach na polu. Teraz kombajny od razu młócą i zabierają ziarno do magazynów. Niektóre przystosowania chwastów okazały się nieprzydatne. Pomijając antropogeniczne stosowanie środków ochrony przez chwastami.

Nieświadome rozprzestrzenianie diaspor roślinnych i grzybowy to nie tylko speirochoria, obecna w agrocenozach lecz także roznoszenie nasion, wraz z gospodarczym rozwożeniem towarów. Agochoria (lub chyba poprawniej byłoby agorochoria) czyli rozprzestrzenianie diaspor z rozmaitymi towarami, paszami, produktami spożywczymi, ziemią ogrodową i innymi produktami, sprzedawanymi w sklepach i galeriach handlowych różnego rodzaju.

A jak nazwać nieświadome rozprzestrzenianie nasion i zarodników w trakcie podroży samochodami, pociągiem, samolotem czy statkiem? Nie jest to typowa egzozoochoria.

Obserwujemy spadek różnorodności biologicznej w wielu ekosystemach. Miasta (urbicenozy) mogą być miejscem "uprawy" różnorodności biologicznej i miejscem ochrony przyrody. Na przykład na miejskim trawniku. Wiele razy już pisałem o owadach zapylających, budowie hoteli dla pszczół itd. Czasami przywożę różne nasiona dziko rosnących roślin i próbuję rozsiewać w mieście. Przygotowałem rabaty kwiatowe (by miejscy kosiarze nie wykosili roślin do gołej ziemi), ale oprócz sadzonek z kwiaciarni staram się "uprawiać" dziko rosnące gatunki. Niech będą pociechą dla oka, okazją do edukacji przyrodniczej oraz bazą pokarmową dla owadów zapylających. Część wysiewam w skrzynkach balkonowych. Bo dzikie jest piękne. Nie jest to etolochoria w ścisłym rozumieniu. Jest coraz powszechniejszym procesem. Przydałoby się go jakoś nazwać specjalnym terminem. By w dyskusji używać jednego słowa zamiast długiego, objaśniającego opisu o co tym razem chodzi.

"Jak rozprzestrzeniają się rośliny czyli nic w przyrodzie nie jest proste" jest przyczynkiem do tego, że wiedza nie jest dla idiotów, wymaga oczytania i wysiłku. Nie jest idiotą ten, kto chce wiedzieć więcej. Niezależnie od aktualnego stanu swojej wiedzy. Czytanie wymaga wysiłku i sprawdzania niezrozumiałych terminów, nieznanych a zbyt skrótowo opisanych zjawisk. 


* "skupimy się" - to nie jest wyraz pluralis maiestatis lecz zachęta do aktywnego czytania i wspólnego rozważania, łącznie z dyskusja w komentarzach


18.07.2022

Jeszcze w tym roku będzie na Ziemi 8 miliardów ludzi

Jeszcze w tym roku kalendarzowym na Ziemi będzie 8 miliardów ludzi. Szybko nas przybywa. Jeśli dodać do tego dużą konsumpcję to zasoby Ziemi szybko nam się skończą. Już teraz zużywamy więcej niż możliwości regeneracyjne Ziemi. Stare wzorce i styl życia niekoniecznie muszą być dobre dziś a tym bardziej jutro. Dlaczego więc nawet i z bilbordów rozbrzmiewa lament, że jest za mały przyrost naturalny? Z czego to wynika?

Od wielu dziesięcioleci żyjemy w modelu nieustannego wzrostu. Żeby gospodarka się rozwijała potrzebna jest coraz większa konsumpcja. Dodatkowo preferowana jest piramida demograficzna o szerokiej podstawie. Dużo młodych, mniej starszych. Przy takiej piramidzie demograficznej zapewniony jest nieustanny rozwój i przyrost siły roboczej. Z jednej strony łatwiej zapewnić opiekę seniorom, bo więcej jest pracujących niż emerytów, a z drugiej strony systematycznie rośnie konsumpcja. Można wytwarzać więcej i więcej. Jest praca. Przyzwyczailiśmy się do takiego modelu nieustannego wzrostu. Dlatego pojawia się lament, że za mało dzieci się rodzi. Gdzie jest błąd w tym myśleniu? Struktura demograficzna w formie piramidy charakterystyczna jest dla okresu regeneracji po kataklizmach czy po wojnach. Podobnie jak szybki wzrost gospodarczy. Ale czy taka sytuacja może trwać długo? To tak, jakbyśmy przyjęli model życia ludzkiego, wzorując się na okresie dzieciństwa - stałego wzrostu organizmu. A przecież, przez większą część naszego życia nie rośniemy. I co, w dorosłości przeżywamy klęskę? Lamentujemy, że nie rośniemy? Rośniemy przez najwyżej kilkanaście lat, a przez kilkadziesiąt staramy się zachować swoje organizmowe status quo.

Może jeszcze inny przykład. Wyobraź sobie, że jesteś w samochodzie, uruchamiasz silnik i ruszasz. Naciskasz na pedał gazu i jedziesz coraz szybciej. Ze stałym przyspieszeniem. Dla tego etapu jazdy owo przyspieszanie jest typowe i właściwe. Ale co będzie, gdy uznasz, że na tym polega jazda samochodem i stale będziesz przyspieszać? Prędzej czy później osiągniesz niebezpieczną, nadmierną prędkość jazdy. Z całą pewnością skończy się katastrofą, czy to na zakręcie, czy to w kolizji z innym pojazdem. Prędkość jazdy powinna być dostosowana do warunków i możliwości. Przez większą część podróży jedziemy przecież ze stałą, nierosnącą prędkością. Czasem zwalniając, czasem ciut przyspieszając. Dlaczego tak oczywistego sposobu (dostosowania do warunków) nie przyjmiemy w stosunku do demografii? Nie potrafimy?  Skoro ludzi jest już za dużo w stosunku do możliwości wyżywienia na Ziemi, to dlaczego ciągle lansowany jest nieustanny przyrost? Syndrom wspólnego pastwiska? Lepiej niech naszych będzie więcej niż tych innych? Czy może nieumiejętność dostosowania się do zmian?

Skoro w wielu społeczeństwach włączyły się naturalne i samoistne mechanizmy regulujące przyrost naturalny, to dlaczego mamy to zwalczać? Część osób sama wyłącza się z reprodukcji, z własnej woli. Mam na myśli osoby żyjące w celibacie z powodów religijnych jak i coraz liczniejszych singli. Powinniśmy się cieszyć z naturalnego spadku urodzeń. Że to problem dla gospodarki? Tak, trzeba wiele zmienić, zarówno w systemie gospodarczym jak i w edukacji (o tym za chwilę). Ludzkość w większości swojej historii rozwijała się powoli lub była w demograficznej stagnacji. Etapy szybkiego wzrostu były nieliczne. Mamy więc wzorce do wykorzystania, to nie jest jakaś sytuacja nadzwyczajna. Co jest alternatywą? Katastrofy ekologiczne, liczne wojny i epidemie. Jeśli kierowca sam nie zwolni, to "zwolni" go słup uliczny, drzewo lub ściana domu.... Ludzkość nie raz przeżywała różne katastrofy ekologiczne, wiele cywilizacji upadło, a wojny zniszczyły wiele społeczeństw. Czy nie chcemy uczyć się na własnych błędach?

Rządowy program 500+ lansowany jako sposób na zwiększenie wskaźnika urodzin okazał się całkowitą klapą - nie zwiększyła się dzietność. Program miał znaczenie tylko socjalne i można powiedzieć, że to taki mało doskonały prekursor bezwarunkowego dochodu podstawowego. Nie da się kijem czy marchewką zwiększyć wskaźnika urodzeń. Czy zmienią to uliczne bilbordy? 

500+ nie przyniosło żadnego demograficznego rozwiązania. Polską gospodarkę uratowali migranci, głównie z Ukrainy. To oni zapewnili ręce do pracy w polskiej gospodarce i poprawili wskaźniki demograficzne. Skoro ludzi i tak na Ziemi jest nadmiar, to po co sztucznie namawiać do zwiększonego rozmnażania się? Bo nie poradzimy sobie z migracją? Przybywać będą inni kulturowo ludzie? Od tego jest polityka migracyjna i edukacja. Wbrew zapewnieniom nie radzimy sobie instytucjonalnie z uczniami z Ukrainy. A przecież są tak bliscy nam kulturowo. To z innymi migrantami będą jeszcze większe kłopoty. Oczywiście jeśli nic rozsądnego nie zrobimy. 

Normalne "polskie" dzieci idą do szkoły od lat. Na to przygotowana jest nasza szkoła, bo tak było od "zawsze". A co, jeśli pojawiają się imigranci? Nie znają w ogóle języka lub słabo, mają inne wzorce kulturowe itp. Co więcej, przybywają nie tylko dzieci w wieku kilku lat (lub rodzą się już w Polsce) lecz przybywają dorośli. Edukacją objęci muszą być dorośli. Potrzebujemy zupełnie nowych modeli edukacji na każdym poziomie, w tym edukacji ustawicznej dorosłych. Przedsmak przyszłości już mamy przy masowej imigracji Ukraińców.

Wracając do demografii i pytania "gdzie są te dzieci". Te dzieci już do nas idą lub jadą. Nie martwmy się więc o gospodarkę. Kluczem jest edukacja i sensowna asymilacja. A na to nie jesteśmy przygotowani. Szkoła wymaga głębokich zmian i należytego dofinansowania. Apele o większą rozrodczość Polaków są bezsensowne i bardzo szkodliwe... dla przyszłości samych Polaków. Wraz ze zmianami klimatu fala migracji będzie coraz większa. Budowanie płotów i murów to działania magiczne i nieskuteczne. Naiwne zaklinanie rzeczywistości (takie odczynianie uroków). Bo po pierwsze ludzie potrafią pokonać ten kosztowny mur na wschodniej naszej granicy. Podkop można zrobić w kilka godzin lub raczej kilkanaście minut. A mur i zasieki szkodzą przede wszystkim przyrodzie. Polskiej przyrodzie. Po drugie, wydaliśmy miliony złotych na budowę muru i bezsensowną propagandę antyemigracyjną gdy w tym czasie przyjęliśmy miliony uciekinierów z Ukrainy. To ci  migranci ratują naszą demografię. I gospodarkę. 

"Te dzieci", nie muszą być białe i od urodzenia mówić po polsku. To w toku asymilacji i edukacji mogą wrosnąć w naszą kulturę i gospodarkę. Ale samo się to nie zrobi. Na razie przypominamy skostniałego kierowcę, który ruszył i stale zwiększa prędkość (bo na początku było do dobre). Katastrofa przed nami? Jeśli sami nie dostosujemy zachowania do warunków, to "dostosuje" nas przyroda. Praw przyrody, ani fizyki ani biologii nie da się zmienić propagandą na bilbordach i w telewizji. 

*  *  *

I jeszcze dygresja biologiczna. Niektóre gatunki mają bardzo liczne potomstwo, inne nieliczne. A przecież mają takie same szanse na przetrwanie? Dlaczego? To dwie różne strategie na osi kontinuum, dostosowane do warunków środowiska. Te różnice w strategiach widoczne są nawet na poziomie populacji. Strategia oportunisty, r - liczne potomstwo ale słabo wyposażone. Strategia specjalisty, K - mało liczne potomstwo lecz dobrze wyposażone. Tę samą ilość energii rodzicielskiej można przeznaczyć na liczne potomstwo lecz słabo zaopatrzone (mało substancji zapasowych, brak opieki rodzicielskiej, strategia r) lub w mało liczne potomstwo lecz dobrze zaopatrzone (np. duże nasiona, duże jaja, opieka rodzicielska). W środowisku niestabilnym, z częstymi nieprzewidywalnymi katastrofami sprawdza się strategia oportunisty (r), w środowisku stabilnym i przewidywalnym, skuteczniejsze jest strategia specjalisty (K)

W Polsce, tak jak i innych społecznościach rozwiniętych gospodarczo obserwujemy przesunięcie strategii rozrodczej z r na K - mniej liczne potomstwo, lecz wydłużona opieka rodzicielska. Ratujemy każde życie, nawet wcześniaków, nawet dzieci z deficytami, przeznaczamy więcej czasu na edukację i wyposażenie ekonomiczne mało licznego potomstwa. W pokoleniu mojej babci było po 10-14 dzieci w rodzinie. U mojej babci do dorosłości przeżyło zaledwie czworo. Badania socjologiczne i etnograficzne pokazały, że nierozmnażające się rodzeństwo (np. dziecko w klasztorze tybetańskim), przekłada się na większy sukces reprodukcyjny ich rodzeństwa. Tak więc single bez potomstwa, tak jak w społecznościach owadów, wspierają sukces innych dzieci. są więc tak samo ważni dla demografii jak rodziny wielodzietne.

Czy jest potrzeba dokładniejszego opisania i wyjaśnienia strategii ekologicznych, związanych z liczbą potomstwa i warunkami środowiska?

17.07.2022

O pracy zespołowej i zawodzie nauczycielskim

 

Wakacyjne podróże ze zwiedzaniem muzeów i galerii, ze snuciem się po uliczkach, sprzyjają rozmyślaniom. I lekturze. Przeczytałem właśnie artykuł o braku pracy zespołowej w zawodzie nauczycielskim. Że każdy jest indywidualną gwiazdą i brakuje działań zespołowych dla dobra całej szkoły i wspólnego edukowania. Przyczyn jest wiele, m.in. przepracowanie i brak czasu. Ale warto wspomnieć o kulturze pracy. A ta jest szersza niż tylko szkolna. Społeczna (nie daleko pada jabłko od jabłoni).

Wspominam swoją ponad 35-letnią pracę na uczelni. W sumie jest bardzo podobnie - również przez lata brakowało mi pracy zespołowej. Każdy jest gwiazdą i działa na użytek własnej kariery, własnych sukcesów. Wspólnego rozmyślania o dydaktyce jest chyba jeszcze mniej niż w szkołach. To wszystko prawdopodobnie wynika z odziedziczonej kultury pracy. Odziedziczony feudalizm, autorytaryzm, brak umiejętności współpracy i strukturalnego zastanawiania się nad wspólnymi i spójnymi działaniami zarówno dydaktycznymi jak i naukowymi. 

Nasunęła mi się analogia z epigenetyką - jak relatywnie duży wpływ ma efekt dziedziczonego otoczenia i swoistej pamięci instytucjonalnej. Nie tak łatwo o szybkie i gruntowne zmiany. Część odbywa się tylko powierzchownie a w głębi niewiele się zmienia. Jak uczyć rzeczywistych kompetencji współpracy, gdy samemu się tego nie doświadcza i nie zanurza się w codziennych działaniach?

Zmiany zachodzą powoli. Każdy coś może zrobić. Od wielu lat powtarzam sobie: zacznij tu gdzie jesteś, i z tym co masz. Jak w ewolucji czy sukcesji ekologicznej - powolne przemiany. Podpatrywać i naśladować te zespoły, którym się udaje nieco bardziej. 

Zwiedzanie muzeów pozwala spojrzeć w przeszłość. Ważne by było to dobrze osadzone w konkretnym kontekście społeczno-cywilizacyjnym. Tak, historia uczy... ale tylko uważnych i tych, co wkładają wysiłek by się nauczyć. Samo nie przychodzi.

Zamieszczone zdjęcie pochodzi z ubiegłorocznej wycieczki w Świętokrzyskie i z odwiedzin tamtejszego skansenu. Spacerując pomiędzy domami i przedmiotami można odtwarzać sobie tamten świat. I tamten kontekst.  

Edukacja trwa nieustannie, nawet w wakacje. Lub też może być to czas zbałamucony, zmarnowany. Bo cóż z dalekich, zamorskich podróży, gdy w pamięci pozostanie tylko lotnisko, hotel i plaża? Zmarnowana okazja na poznawanie i rozumienie świata. Potem, w czasie roku szkolnego można się do tych doświadczeń odwoływać i umieszczać je w szerszym kontekście. 

Podróż to sposób patrzenia na świat a nie odległość i środek lokomocji. Dla mnie podróżomanie jest sposobem na pogłębioną refleksję. Nasiąkam jak gąbka by potem wracać i analizować to, co zobaczyłem. Nuda jest potrzebna. Ma swój wakacyjny, niespieszny klimat. 

Owocnych rozmyślań Wam życzę, gdziekolwiek jesteście i cokolwiek robicie.

10.07.2022

Co robić w czasie urlopu?

 

Spacerowanie pomaga w myśleniu a urlopowy wypoczynek pomaga regenerować siły i służy pogłębionej refleksji. Nic-nie-robienie jest bardzo potrzebne. By odpocząć od zadań, zobowiązań, pilnych projektów. Jeśli nie można dłużej, to przynajmniej "wyrywać żuciu" krótkie chwile. Uczę się trudnej sztuki wypoczynku...

Zaczynam urlop lecz pracy mam mnóstwo. Pracy twórczej i długoterminowych zobowiązań nie można zamknąć jak drzwiczek szafki czy szuflady biurka. One cały czas tkwią w głowie. Ukojeniem jest przyroda i podróże bez celu. Bez oczekiwań za to z ciekawością i otwarciem na nowe i nieznane. Wielkie przygody mogą być blisko. Wystarczy mieć oczy szeroko otwarte i być ciekawym.

Możliwe, że będzie mniej wpisów, co nie znaczy, że będzie mniej przemyśleń. Będą jednak czekały czy to w głowie czy w notesie na dopracowanie i opublikowanie. 

Spacerować i czytać - to moje ulubione zajęcia urlopowe. I malować. Żeby ktoś mógł czytać ktoś inny musi pisać ... Lub w inny sposób opowiadać. 

Będę zaglądał także i do napotkanej kałuży i szukał tam tajemnic świata. Bo skoro świat jest całością to wnikliwe i długie poznawanie nawet najmniejszego skrawka być może pozwoli poznać cały Wszechświat? Bo być może świat jest jak hologram - w małym kawałku jest zawarta całość, choć bardzo niewyraźna. 

Na zdjęciu zamieszczonym wyżej uwieczniona została wrześniowa wizyta we Francji, sprzed kilku lat. Albo wiosenna. Lubię pochylać się nad tym, co pod nogami. By obserwować i poznawać. 

8.07.2022

Po co nauczyciel akademicki miałby uczyć się Tik Toka ?

Ester Visus Olle z Hiszpanii i Claire Meyssan z Francji, wolontariuszki przebywające w przasnyskiej bibliotece. poprosiły o nagranie wideo do ich firmowego TIK TOKa.

Czy to wypada by nauczyciel akademicki bawił się w Tik Toka? Po co marnować czas na takie zabawy nastolatków? I czy to aby nie uderza w autorytet pracownika akademickiego? Nie lepiej przeznaczyć ten czas na coś wartościowszego i poważniejszego? Wyjaśnię dlaczego warto a nawet bardzo wypada.

Ponad rok temu założyłem profil i spróbowałem tiktokować. Chciałem lepiej poznać to narzędzie i całą społeczność. I porównać możliwości do You Tube czy materiałów wideo na Facebooku. Chciałem poznać przestrzeń, w której młodzi ludzie już są. A jak się okazuje to nie tylko młodzi. Najlepiej poznaje się aktywnie, nie tylko obserwując lecz i zamieszczając filmiki. A ja chciałem poznać czy ten kanał i to narzędzie nadaje się do upowszechniania nauki i wiedzy. Z powodu braku czasu zbyt wiele się nie nauczyłem (do profesjonalnego poziomu umiejętności potrzeba sporo czasu i wysiłku). Zamieściłem ponad 30 filmików, opanowałem podstawy zamieszczania wideo. W pewnym sensie to forma wypowiedzi błyskawicznych tyle że przygotowanych samodzielnie własnym telefonem. 30 sekund to niby mało (teraz mogę zamieszczać filmy do 10 minut ale jeszcze tak długich nie próbowałem). Troszeczkę zrozumiałem jak technicznie i koncepcyjnie przygotować materiał. Lekko liznąłem podstawy edytowania. Ale dużo przede mną w zakresie edycji jak i scenariuszy. Czy więc warto było, skoro jestem zaledwie na początku drogi? 

Pora wyjaśnić dlaczego pojawiło się na górne zdjęcie. Są na nim dwie wolontariuszki z przasnyskiej biblioteki w trakcie otwarcia mojej wystawy. Wcześniej poznaliśmy się w Olsztynie. Spytały czy zgodzę się nagrać dla nich titkota, czyli krótki wywiad. I ma być krótko. Dzięki temu, że choć trochę liznąłem TIK TOKa, to wiedziałem, że muszę się zmieścić w 30 sekundach. A sympatyczne wolontariuszki nie znają języka polskiego, więc ewentualny montaż byłby dla nich bardzo trudny (wycinanie, przycinanie itp.). Nie wystarczy wiedzieć, że wypowiedź ma się zmieścić w trzydziestu sekundach. Wcześniej takie wypowiedzi trzeba poćwiczyć, na dowolny temat. Krótko i z sensem, bez patrzenia na zegarek. Udało mi się zmieścić w 29 sekundach (zobacz efekt). 

Dlaczego warto a nawet trzeba (uczyć się Tik Toka? Bo jest to forma komunikacji, forma krótkich wywiadów. Prędzej czy później i tak się z tym zetknie nauczyciel akademicki, upowszechniający wiedzę. Alternatywą jest ucieczka przed światem i zamknięcie się w pustelniczym gabinecie. I czekanie aż świat dostosuje się do jego wymagań. Dla dobrej komunikacji trzeba mówić w języku i stylu słuchaczy a nie tylko swoim.

Wolontariuszki po przyjeździe do biblioteki założyły firmowego Tik Toka i w ten sposób wniosły nowy element do szerokich działań Publicznej Biblioteki w Przasnyszu. Nowe pokolenie poszerza swoją przestrzeń komunikacji. Także i starszym warto ją poznać. Dla nas to trudniejsze ale życie jest ciągłym uczeniem się i ciągłym odkrywaniem. 

A na koniec jeszcze kilka wspomnień z przeszłości. Na studiach pracowałem w studenckim radiu Emitor. Poznałem radio od kuchni, z prowadzeniem audycji, nagrywaniem wywiadów itp. Jakichś wybitnych sukcesów nie odniosłem, taka średnia przeciętna. Po co nauczycielowi (bo chciałem być nauczycielem) lub pracownikowi naukowemu zabawa z radiem? Tej aktywności nie traktowałem jako przygotowania do zawodu. To była przygoda i ciekawość. Aktywność całkowicie poza programem studiów. I tu mała dygresja: na studiach ważne są nie tylko obowiązkowe zajęcia (wykłady i ćwiczenia) ale także pozaprogramowe. To na nich można zdobyć ważne życiowo i zawodowo kompetencje. Na pracę w radiu straciłem sporo czasu, który mogłem przecież przeznaczyć na uczenie się do kolokwiów i egzaminów by mieć lepsze oceny (nie byłem prymusem). Ale dzięki pracy w radiu i poznaniu procesu z dwóch stron mikrofonu i stołu montażowego, byłem oswojony z mikrofonem. Potem, w pracy zawodowej, wielokrotnie musiałem udzielać wywiadów i bywać w studiu radiowym jako gość. Praktyka studencka bardzo się przydała. Ułatwiła kontakt z dziennikarzami i pozwoliła zredukować nie tylko mój stres lecz także udzielać sensowniejszych merytorycznie i technicznie wypowiedzi. Przydało się w pracy zawodowej, mimo że ja o tym nie pomyślałem ani układający program studiów. 

Podkreślę jeszcze raz: studia to nie tylko zajęcia programowe, to przestrzeń edukacyjna z wieloma możliwościami, które można samemu znaleźć i wykorzystać. Jeśli jesteś studentem, to nie czekaj na to, aż ktoś ci wskaże palcem czego masz się nauczyć i odkąd dokąd masz przeczytać we wskazanym podręczniku. Podobnie w pracy akademickiej - warto poszukiwać samodzielnie i nie czekać na to, co wskażą punkty w tabelce oceny pracownika: czym się zajmować i co się aktualnie opłaca. Świat się tak szybko zmienia, że czekanie na wytyczne z programów zawsze oznacza bycie w tyle.

Poznaję Tik Toka w pełni wolontariacko i pozaprogramowo. Nie ma wymogu formalnego, nie jest to w moich obowiązkach zawodowych ani nie wpływa na moją karierę zawodowa. Punktów z tego żadnych niema, nie przekłada się wprost na pensję i ocenę przełożonych. Można byłoby więc powiedzieć, że jest po nic i jest marnowaniem czasu. Nie warto uczyć się tylko dla ocen i pracować tylko dla punktów. Dlaczego uczyłem się TIik Toka i dalej będę się uczył? Bo świat nie stoi w miejscu. Chcę mieć przynajmniej ogólne pojęcie i wypróbować nie tylko teoretycznie. Chcę doświadczyć by znać zjawisko nie tylko z przeczytanego artykułu w prasie. 

Cieszę się, że odważyłem się na próby z Tik Tokiem. I nie dlatego, że odniosłem jakieś spektakularne zasięgi czy sukcesy. Dlatego, że miałem okazję czegoś nowego się nauczyć. Takie proste podstawy. Przynajmniej wiem, że coś dzwoni choć nie wiem w którym kościele. Ale wiem, że jeśli będzie to niezbędne, to przeznaczę więcej czasu i się douczę.

 
@stanislawcz

5.07.2022

Szkoła odwrócona, zmierzch tradycyjnej edukacji i sztuczna inteligencja

Zabytkowe liczydła w  muzealnej klasie. Coś, co minęło. Teraz mamy kalkulatory.

Jesteśmy świadkami ogromnej zapaści edukacji, zwłaszcza w obecnej Polsce z coraz liczniejszymi wakatami w publicznych szkołach. Rodzi to różne pytania o przyszłość szkoły i zawód pedagoga. Moim zdaniem zawód nauczyciela nie zniknie, tylko bardzo się zmieni. Edukacja przetrwa choć szkoła się zmieni i taka, jaką znamy, raczej nie przetrwa. Te zmiany już widać. Zachodzą burzliwie i rewolucyjnie. Cały czas coś wrze i się kotłuje. Czy to chaos? Czy też jakieś kierunkowe zmiany? Gdy proces zajdzie, to retrospektywnie będzie wydał się prostym i oczywistym. Gdy jesteśmy w trakcie, niejako w oku cyklonu, to trudno rozróżnić działania, które są kierunkowe od tych, które są jedynie szumem, o którym niebawem zapomnimy.

W dyskusji nad rozumieniem w nauczaniu, rozumieniem zdobywanej wiedzy, pan  Andrzej Pieńkowski napisał "Byłbym za wprowadzeniem Evidence-Based Education na wzór medycyny, ale mam poczucie, że na to już za późno. Bo za chwilę powstaną instancje sztucznej inteligencji wyspecjalizowane w nauczaniu. I będą tak skuteczne, że nauczyciel będzie potrzebny tylko jako asystent." Moją uwagę zwrócił fragment o sztucznej inteligencji i niepotrzebności nauczyciela sensu stricte. Od dawna nauczyciele zwracają uwagą na to, że społeczeństwo od szkoły oczekuje przede wszystkim tego, żeby się zaopiekowała dzieckiem. Mniej edukacją a bardziej zaopiekowaniem się. Dlatego być może nie wspierają masowo protestów w obronie szkolnej edukacji. Nie tego oczekują?

Moim zdaniem zawód nauczyciela nie zniknie, tylko bardzo się zmieni. Pandemia pokazała nam nowe możliwości zdalnego nauczania i szerszego wykorzystania dobrych, kreatywnych nauczycieli. Mniej twórczych nauczycieli jest w stanie  przekazywać wiedzę większej liczbie uczniów. W tym sensie pojemność wirtualnych klasy nie ogranicza się do 20-30 uczniów, tak jak w tradycyjnej. Widać to już na różnych platformach, tych dużych i międzynarodowych, takich jak Khan Academy, jak i mniejszych, polskich Pistasjach, Panach Belfrach i wielu, wielu innych inicjatywach "onlajnowych". Ci najbardziej twórczy tworzą dobre treści, docierające do wielu uczniów... i rodziców. Zmiana zachodzi systematycznie. 

To "za chwilę" jeszcze sporo potrwa. Wymaga inwestycji w technologię, a to trochę zawsze trwa. Ponadto zastanawianie się nad rozumieniem przydatne będzie także sztucznej inteligencji, żeby dobrze zaplanować zautomatyzowany proces edukacji. Zatem zastanawiajmy się... wspólnie.

Niewątpliwie kryzys kadrowy w edukacji, przynajmniej w Polsce, przyspieszy wdrażanie AI w nauczaniu powszechnym... Będzie dodatkowa motywacja i konieczność szybkiego zaradzania zaistniałym problemom. Możliwe, że taka edukacja wdrażana będzie przez zagraniczne koncerny i korporacje, bo państwo polskie straci zdolność do rozwiązywania takich problemów.... To oczywiście byłby bardzo zły scenariusz...

Nauczyciel pomocnikiem sztucznej inteligencji? By się zaopiekować dziećmi w szkole, tworzyć relacje międzyludzkie? Mam nadziej, że bardziej jako tutor i facylitator niż transmiter wiedzy. Bardziej jako organizator przestrzeni niż tradycyjny nauczyciel-podawca wiedzy. A jeśli tak, to diametralnie musi się zmienić także kształcenie nauczycielskie na uniwersytetach (i w centrach nauki). Możliwe, że umocni się model klasy odwróconej. W normalnej klasie uczymy się w szkole a, w domu odrabiamy lekcje i powtarzamy. W odwróconej, uczymy się w domu, w szkole porządkujemy, utrwalamy czyli powtarzamy i to w relacjach społecznych, w dialogu z innymi.

Pandemia pokazała nowe możliwości (chociaż w sumie nie tak bardzo nowe). Coś na kształt lekcji odwróconej, w domu i przed monitorem uczymy się z AI zdobywać informacje a do szkoły idziemy by na krótko się tam pojawić i pokazywać swoją wiedzę w relacjach z innymi. Nie tylko w szkole ale i w centrach nauki, uczelniach wyższych, parkach narodowych i krajobrazowych, instytucjach, zakładach pracy, czyli różnych przestrzeniach. Coraz więcej jest projektów edukacyjnych mocno wspomagających szkolną edukację. W szkole opowiadać o tym, co się wie i co potrafi. Bardziej jako zajęcia praktyczne, także pod okiem AI. Szkoła jako laboratorium ze sprzętem a nie miejscem, gdzie nauczyciel robi wykłady? Bardziej tutor, który pomaga w odkrywaniu niż przekazuje gotową wiedzę. 

Nauczyciel też musi się nieustannie uczyć. Kształcenie nauczycielskie - nie po to by dać zasoby wiedzy do przekazania, lecz by przyszły nauczyciel rozumiał daną dyscyplinę i umiał się uczyć, sam i wspólnie z uczniem. By umiał organizować przestrzeń fizyczną do uczenia się, umiał znaleźć zasoby wiedzy, odpowiednie programy i odpowiednich ludzi do współpracy.

Myśląc o stającej się szkole przyszłości odnoszę wrażenie, że nie będzie to centralne sterowanie: wszyscy tak samo, to samo w tym samym tempie. Możliwości technologiczne umożliwiają odejście od niemożliwości fizycznej - jeden nauczyciel nie jest w stanie indywidulanie zająć się każdym z trzydziestoroga uczniów, z których część jest z różnymi deficytami a część jest uzdolniona. W tej rodzącej się szkole przyszłości będzie dużo większa wolność w tempie i sposobie nauczania jak i uczenia się. Po prostu technologia umożliwi realizację dawniejszych marzeń nauczycieli. Wybieramy chyba ścieżkę, w której zamiast zwiększać liczbę etatów nauczycieli i asystentów zainwestujemy a technologie. Takie same pieniądze tylko gdzie indziej ulokowane... Ludzie co raz mniej potrzebni, co raz bardziej zbędni?

Sam nauczyciel jako tutor będzie musiał umieć korzystać z zasobów AI i zasobów internetowych, sam będzie tworzył wspólne repozytoria materiałów edukacyjnych. Współpracujące grono pedagogiczne coraz bardziej będzie crowdlearningowe i zorganizowane nie tylko przez przestrzeń fizyczną (np. spotykanie się pokoju nauczycielskim) lecz coraz bardziej przez kontakty i współpracę online. Wtedy nauczyciel nie będzie pisał konspektów na każdą lekcję, lecz napisze od czasu do czasu i wrzuci swoje autorskie rozwiązania do wspólnego, nauczycielskiego repozytorium, z którego korzystają wszyscy. Tak się już w zasadzie dzieje, na co wskazują płatne i bezpłatne zasoby na Genially, Wakelet, Padlet, społecznościowych grupach typu Superpelfrzy i innych grupach nauczycieli oraz fundacji.

Korepetytorzy byli dawniej i są dziś. Teraz znacząco rozwinął się ruch korepetycji zdalnych z nowymi materiałami edukacyjnymi. Część jest płatna, część odbywa się za darmo, utrzymywana przez fundacje czy korporacje. Kreatywni nauczyciele odchodzący ze szkoły... ale nie z edukacji. Dalej tworzą materiały czy są korepetytorami. Muszą opanować nowe narzędzia w komunikacji i przygotowaniu materiałów edukacyjnych: podkasty, wideo tutoriale, repozytoria wiedzy itp. Zmieniają tylko przestrzeń "klasy". Szkoła staje się coraz bardziej rozproszona. 

Potrzebny jest jeszcze system wsparcia dla nauczycieli - superwizje dla edukatorów. I możliwe, że takowe powstawać będę w formie hybrydowej - w części w kontakcie, w części zdalnie. I prawdopodobnie przy rosnącej roli sztucznej inteligencji. 

Pytanie zasadnicze jest takie: kto komu będzie bardziej pomagał: AI nauczycielowi czy odwrotnie?

3.07.2022

Kamień milowy po rocznej wędrówce blogowej

Droga czasami idzie na skróty, na przełaj.
 

W każdej podróży spoglądamy na różne kamienie milowe by ocenić zmianę w położeniu. Czy i w jakim stopniu posunęliśmy się w wędrówce.  Czy dużo przeszliśmy, przepłynęliśmy, czy w zaplanowanym tempie lub jak daleko jesteśmy od celu. A jeśli wędrujemy bez celu, tam gdzie oczy poniosą, to pozwalają zobaczyć ruch i zmianę miejsca.

Pisanie bloga, w części jako dziennika refleksji, jest podróżą. I to podróżą w przestrzeni publicznej ze społecznymi interakcjami. Te interakcje bywają bardzo różne. Piszę dla siebie ale i dla innych, dla relacji i dla interakcji nie tylko na blogu. To narzędzie nie tylko treningowe i wspomagające refleksje lecz także narzędzie komunikacji i interakcji. Element hybrydowej edukacji...

Jednym ze sposobów sprawdzania "ile się przeszło" są statystyki bloga. Przed rokiem spoglądałem tak: Kilka liczb jako kamień milowy bloga. Co przez rok  przybyło? 100 tysięcy odsłon, przybyło ponad 150 wpisów, ponad 200 komentarzy, przybyło 2 subskrybentów. Łącznie po 4, 5 roku pisania  w nowej odsłownie powstało ponad 650 postów, było około 400 tysięcy wizyt, pojawiło się ponad 1250 komentarzy oraz 17 stałych obserwatorów (którzy odnotowali ten fakt na swoim koncie google). Liczby są suche. Ważny jest zapewne kontekst i to, co z tych liczb wynika. A warto dodać, że liczby nie "widzą" wszystkiego. Oddają tylko fragment rzeczywistości. Łatwo je porównywać jak cyfry na skali, jak oceny w szkolnym dzienniku. Ale czy łatwo je zrozumieć i dobrze zinterpretować?

A co przybyło w moich umiejętnościach, w moich refleksjach w ciągu ostatniego roku? Też nie jest to łatwo dostrzec i opisać.  Bardziej mnie teraz angażuje to, czego jeszcze nie umiem a muszę się nauczyć. Bo dostrzegłem w trakcie wędrówki taką potrzebę. Świat nieustannie mi ucieka. Będę podejmował kolejne próby uzupełnienia swoich umiejętności, wiedząc że wszystkiego i tak nie zdołam. Wiedząc, że jestem za wolny. Jak słaby biegacz w maratonie, który ciągnie się daleko za czołówką. Ale jest we mnie wola wyścigu z sobą samym. By nie tylko porównywać się z potrzebami i z innymi ale i własnym rozwojem. Zrobić tyle ile zdołam. I rozbić to najlepiej jak potrafię oraz na ile pozwolą warunki. Bo nie wszystko od nas zależy, ani od naszego talentu, ani od pracy. Sporo zależy od okoliczności i tak zwanego szczęścia. 

Takie same nasiona padają na różną glebę: na jałowe kamienie, inne na suchą ścieżkę, inne między chwasty, konkurujące o zasoby, inne na żyzną i wolną od konkurencji glebę. Startują z takim samym kapitałem początkowym ale osiągają zupełnie różne rozmiary i różny wydają plon. 

Spoglądam na kamienie milowe w blogowej wędrówce i mierzę się z sobą samym w konkretnych warunkach. Nie piszę dla wyniku lecz te liczby trochę są mi pomocne. By zobaczyć ruch. W opublikowanych postach sporo jest refleksji. Łatwiej je zrozumieć, gdy się je czyta. Same liczby niewiele powiedzą. Podobnie z ocenami w szkole. Są. Pozwalają na szybkie porównanie. Ale jednocześnie są jak dziewczyna w bikini - niby cała rozebrana lecz i tak to, co najważniejsze jest zakryte. 

2.07.2022

Jak świat cyfrowy przeorganizowuje nasze życie



Coraz bardziej zanurzeni jesteśmy w rzeczywistości cyfrowej. W kontekście życia w mieście Jacek Dukaj napisał "Czy ostatecznie ludzie będą w całości lub w większości żyli na sposób zorganizowany nie przez obecność w przestrzeni fizycznej, lecz w sferze cyfrowej? Czy tym samym rola miast zmniejszy się radykalnie? A może technologie cyfrowe nałożą jedynie swój sposób organizacji życia ludzkiego (znany już choćby z mediów społecznościowych) na aranżację zadaną w przestrzeni fizycznej (urbanistykę)? I co to spowoduje? Czy powstanie nowa jakość na poziomie społecznym, politycznym i gospodarczym?" [wytłuszczenia moje]

Moim zdaniem będzie heterogennie, mozaikowato, łaciato jak w ekosystemie w skali krajobrazu. Będą obok siebie współistniały w jednym czasie  płaty (wyspy) z przewagą roli przestrzeni fizycznej, i takie, gdzie to cyfrowość będzie bardziej organizowała nam życie. Jednym słowem pomieszanie i niejednorodność tak jak od niemalże zawsze. Zawsze były miejsca bardziej rozwinięte i te zapóźnione, prowincjonalne tak jak w Konopielkowych Taplarach. Choć trudno to nazywać zapóźnieniem, po prostu inaczej. Tak jak i obecnie spotykamy w mieście ludzi, żyjących na poziomie łowców-zbieraczy (np. bezdomni) tuż obok osób wysoko wyspecjalizowanych, pracujących i korzystających z wielu udogodnień cywilizacyjnych. Przemieszane, tuż obok siebie. Każdy z nas przechodził będzie codziennie (lub rzadziej), przez takie strefy, różne światy, organizowane przez przestrzeń fizyczną i kontakty zdalne. Znacznie ważniejsze jest pytanie "i co to spowoduje" to mniejsze lub większe cyfrowe organizowanie życia np. w mieście.

Miasta powstawały jako specyficzna kondensacja, centralizacja, zagęszczenie populacji ludzkiej. A to powodowało intensyfikacje kontaktów międzyludzkich i zwiększenie liczby takich relacji. W miastach skupiała się w epoce przemysłowej energia, produkcja i ludność. Internet tworzy zmiany wprost przeciwne, decentralizuje. Możemy być blisko w relacja nawet będą fizycznie daleko od siebie. Nie musimy iść na rynek, agorę by spotykać ludzi i z nimi rozmawiać. Nawet nie musimy przyjeżdżać do miasta. Decentralizacja zaznacza się w produkcji energii odnawialne i w Internecie. Możemy pracować w mieście, żyjąc na wsi. Nawet w prowincjonalnych szkołach nauczyciele odchodzą ze szkoły, bo mogą pracować zdalnie, prowadząc różnego rodzaju kursy i szkolenia, w oderwaniu u od środowiska lokalnego. Klienci ich usług mogą być z daleka.

"Dotychczas taka maksymalizacja istotnie wymagała bliskości w przestrzeni fizycznej. Ostatnie kilka lat – gdy pandemia Covidu przyśpieszyła trendy cyfryzacji, dematerializacji i wirtualizacji – pokazało, iż technologia osiągnęła poziom pozwalający bezstratnie przenosić owe połączenia poza przestrzeń fizyczną. Miasto jest sposobem organizacji życia ludzkiego maksymalizującym liczbę i jakość połączeń między jednostkami oraz zbiorowościami. Dotychczas wymagała ona bliskości w przestrzeni fizycznej. Przyspieszenie cyfryzacji, dematerializacji i wirtualizacji złamało jednak ten paradygmat." To właśnie cyfrowość mocno zmienia nam styl życia i funkcjonowanie miasta. Zaproszenie na koncert czy spotkanie umieszczamy w internecie a rzadziej rozwieszamy plakat/afisz na słupie ogłoszeniowym. Nawet reklamy zmieniają miejsca i już nie muszą szpecić banerami przestrzeni miejskiej. 

"Miasto jest sposobem organizacji życia ludzkiego maksymalizującym liczbę i jakość połączeń między jednostkami oraz zbiorowymi podmiotami społecznymi i gospodarczymi." Tak było, lecz czy nadal będzie? W rzeczywistości wirtualnej tworzymy nowe sposoby kontaktów. O naszej aktywności w coraz większym stopniu zadecyduje obecność w mediach społecznościowych niż wyjście "na miasto". Bo to w sieci znajdziemy rozkład jazdy autobusów, kalendarium imprez, koncertów i spektakli, to tam spotkamy zachętę i rekomendację znajomych. 

Słusznie zauważa Jacek Dukaj, że ostatnie zmiany są elementem długiego procesu. "To proces rozciągnięty w czasie: od komunikacji listowej, potem – telefonicznej, następnie – e‑mailowej, do rozmów zoomowych i pracy zdalnej; a jasno postawionym już celem jest tu pełne „życie online". Silna teza zwolenników tych przemian brzmi: ostatecznie ludzie będą w całości lub w większości żyli na sposób zorganizowany nie przez obecność w przestrzeni fizycznej, lecz przez obecność w przestrzeni cyfrowej. Tym samym rola miast zmniejszy się radykalnie." I chętniej przeprowadzać się będziemy na prowincję, do małych miast i miasteczek, do wsi i przysiółków?

Kontakt fizyczny dalej pozostanie ważny dla człowieka. Problemem pozostanie przemieszczanie się. Podkreśla się komfort życia jeśli pieszo (lub z wykorzystaniem komunikacji) do ważnych miejsc codziennego życia będziemy mogli dotrzeć w 15 minut. Miasta szybko nie znikną lecz być może będą się przestrzennie zmieniały. Przyszłość zapewne już jest choć nierównomiernie rozłożona. Czy wnikliwe oko futurysty potrafi dostrzec te elementy, będące Liderami zachodzących trendów?

Stoickie spojrzenie z góry zamiast egzystencjalne lamenty i narzekania na powszechną cyfrowość i zdalne nauczanie. By zrozumieć to, co jest na prawdę ważne i czego warto się uczyć bo nie jest to przemijająca moda.

1.07.2022

Czy szpecąca przestrzeń ma ujemną wartość ekonomiczną?

 

Lubię robić zdjęcia w czasie turystycznych podróży bliskich i dalekich. Zachwycać się dostrzeżonym pięknem i je utrwalać. To, co mnie irytuje i zniechęca to tandetne reklamy, samochody stojące przy zabytkach, wiszące druty. Zostają niemiłe wrażenie z powodu szpetoty i zepsutych ujęć.

Przykład z Olsztyna, figura z patronem miasta św. Jakubem. Akurat oprowadzałem po Olsztynie młodą Francuzkę i Hiszpankę. Pamiątkowe zdjęcie na ławeczce z Kopernikiem. Ale trzeba było umiejętnie kadrować, by w tle nie było widać samochodu, zaparkowanego przy kościele ewangelickim. Samochód nie jest atrakcją, którą chce się mieć na pamiątkowym zdjęciu. A potem w nawiązaniu do zauważonej przez Hiszpankę drogi do Santiago de Compostela (znaki Caminy), zaprowadziłem je na Targ Rybny by mogły sobie zrobić zdjęcie przy św. Jakubie. Zdjęcia nie zrobiliśmy. W tle szpecące krajobraz reklamy, klimatyzatory i zaparkowane samochody. Nie będzie pamiątki, pokazywanej znajomym i przy okazji darmowej reklamy miasta. Diabeł ukryty jest w szczegółach...

Czy zdjęcia z atrakcjami mają wartość promocyjną miejsc? Tak, bo turyści za darmo je upowszechniają na swoich profilach społecznościowych, czy pokazują znajomym w czasie spotkań. Darmowa reklama turystyczna miejsca. Nawiązując do współczesnego języka - rozchodząca się wiralowo. Zatem są cenne w promocji miast i atrakcji turystycznych. Wizerunek "marki" ma duże znaczenie. Niektóre miasta specjalnie takie miejsca tworzą, np. ławeczki ze znanymi postaciami, duże napisy itp. Inne są niejako naturalne. Bo któż nie zrobi sobie pamiątkowego zdjęcia pod piramidą, wieżą Eiffla, zabytkowym zamkiem? Ale, jeśli takie miejsca zeszpecimy, to mniej osób zrobi sobie zdjęcie a nawet jak zrobi to ono będzie odstraszało i zniechęcało a nie przyciągało kolejnych turystów.

Szpecąca przestrzeń, tak jak śmieci lezące na chodniku lub w parku, wywołują złe emocje i zniechęcają a na pewno nie służą wiralowej promocji. Są to wymierne straty ekonomiczne, bo mniej turystów to mniejsze zyski w wielu działach gospodarki lokalnej. Marnowane jest to, co za darmo oferuje piękno krajobrazu, piękno zabytków, piękno miejsc.