29.06.2025

Jestem człowiekiem kultury pisma lecz zanurzonym w przeszłości i przyszłości



Niniejszy esej można byłoby zatytułować tak: Moje słowa i  nasza ewolucja. Osobista opowieść o podróży przez kultury komunikacji.

Jako biolog i popularyzator nauki, często pochylam się nad ewolucją – nie tylko tą biologiczną, która kształtowała nasze ciała przez miliony lat, ale też kulturową, która w zawrotnym tempie zmienia nasze umysły i sposób, w jaki żyjemy. Kiedy patrzę na swoje codzienne obcowanie ze słowem, zarówno tym wypowiadanym, jak i pisanym, widzę w nim miniaturową historię ludzkości. To, w jaki sposób komunikujemy się dzisiaj, jest hybrydą pradawnych mechanizmów i błyskawicznie ewoluujących technologii. Jesteśmy w samym środku gwałtownie zachodzącej ewolucji kulturowej.

Pomyślmy o rozmowie. Przez co najmniej 150 tysięcy lat Homo sapiens, i nasi przodkowie wcześniej, polegali na kulturze słowa, czyli oralnej. To wtedy rodziła się nasza inteligencja społeczna, zdolność do współpracy, przekazywania doświadczeń. Rozmowa była wszystkim – ulotna, efemeryczna, ale niesłychanie potężna w budowaniu wspólnoty i pamięci zbiorowej. Najwyraźniej jestem introwertykiem. Lubię kontakty i rozmowy z ludźmi, ale dość szybko wyczerpuje się moja pojemność bezpośrednich kontaktów i przy nadmiarze rozmów wolę pisanie czyli kontakt asynchroniczny. Dziś często rezygnuję z telefonu na rzecz maila (kiedyś pisałem dużo listów papierowych), być może dlatego, że jestem introwertykiem i cenię sobie czas na przemyślenie odpowiedzi. A może to efekt wyrastania i głębokiego zakorzenieni w kulturze pisma?  Ten mail jest też w pewnym sensie powrotem do trwalszej formy zapisu, w przeciwieństwie do rozmowy telefonicznej, która nie pozostawia po sobie niemal żadnego śladu – poza tym w naszej ulotnej pamięci. To dowód na to, jak mocno jesteśmy zakorzenieni w tych pradawnych mechanizmach, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Kultura pisma wprowadziła linearny zapis i umożliwiła dopracowywanie wypowiedzi, poprawianie jej szczegółów i logiki

Moje własne życie i myślenie są głęboko zakorzenione w kulturze pisma. Choć pismo narodziło się kilka tysięcy lat temu, to właśnie ostatnie 200 lat przyniosło jego intensywny rozkwit, rewolucjonizując edukację, naukę i społeczeństwo. Wyrosłem w świecie, gdzie słowo pisane dominowało: książki, podręczniki, gazety, czasopisma. To właśnie w tej kulturze ukształtowałem swój styl, sposób myślenia i porządkowania informacji. Dużo czytałem a od początku edukacji szkolnej uczyłem się pisać. I rozsmakowałem się linearności refleksyjnego namysłu pisma.

Moje biurko często przypomina mozaikę tej kultury. Luźne, recyklingowe kartki – zapisane z jednej strony, wyrwane z kalendarza, kawałki opakowań, nieaktualne plakaty. Wykorzystuje je ponownie do zapisywania rodzących się myśli czy jako okruchy pamięci krótkotrwałej (rozumianej nie w kontekście pracy mózgu lecz właśnie kultury pisma - te karteczki to pamięć krótkotrwała i tylko część przejdzie do długotrwałej). Przekładam je, komponuję, czasem przepisuję, zestawiam jak klocki czy puzzle w bardziej dopracowane myśli i treści. To mój osobisty system zarządzania wiedzą, odzwierciedlający linearność i jednocześnie elastyczność myślenia, które pielęgnuje pismo. Niektóre z tych notatek nigdy nie ujrzą światła dziennego w dopracowanej formie, pozostają jedynie ulotną chwilą poczętych pomysłów, ale ich istnienie jest dowodem na potrzebę materializacji myśli.

Podobnie rzecz ma się z papierowymi, podręcznymi notesami. To efemeryczne formy zapisu, często wyrzucane po przepisaniu najważniejszych treści, ale ich rola w procesie twórczym jest nie do przecenienia. Są jak pierwsze, surowe gliniane tabliczki – szybki szkic, uchwycenie idei, zanim ta ucieknie. Niczym dodatkowe neurony w mózgu, pierwsza pamięć zewnętrzna. Dawniej dużo pisałem tekstów do czasopism papierowych i typowych publikacji. Teraz też piszę ale już krótsze felietony dl kwartalnika VariArt i miesięcznika Wiadomości Uniwersyteckie. Teksty są dostępne także poza "papierem", bo są udostępniane internetowo jako pliki PDF.

Dziś jednak jedną nogą stoję już w kulturze postpiśmiennej. To era, w której dominacja linearnego tekstu ulega erozji na rzecz dynamicznych, multimedialnych form komunikacji. Moje pisanie ewoluuje wraz z nią. Do tekstów pisanych dochodzą także radiowe felietony czy internetowe rolki (krótkie formy wideo).

Przykładem są moje aktywności w mediach społecznościowych, zwłaszcza na Facebooku czy Instagramie. To często połączony przekaz obrazu i treści, gdzie fotografia czy grafika jest równie ważna, co słowo. To odejście od czystego tekstu na rzecz hybrydowych form, które angażują więcej zmysłów i są dostosowane do szybkiej konsumpcji informacji. Podobnie jest z blogiem, który od lat zastąpił moje pisanie do tradycyjnych czasopism. To uporządkowany, ale elastyczny sposób dzielenia się wiedzą, często pozwalający na natychmiastową interakcję z czytelnikami. Coraz częściej nawet naukowe publikacje przenoszą się w to cyfrowe środowisko.

Nadal jednak wracam do zeszytów z notatkami – tych nie wyrzucam. To moje prywatne archiwum, „twardy dysk” myśli, do którego wracam, by budować na dawnych pomysłach. Pisanie felietonów do kwartalników i miesięczników wciąż stanowi dla mnie ważny kanał, choć przyznaję, że kiedyś większe artykuły do gazet były normą, a dziś są rzadkością. To wyraźny sygnał zmian – prasa papierowa ustępuje miejsca cyfrowym platformom, a czytelnicy zmieniają swoje nawyki.

Wszystkie te formy komunikacji doskonale ilustrują ideę konektywizmu – teorii uczenia się i wiedzy, która podkreśla, że wiedza nie rezyduje wyłącznie w naszych indywidualnych mózgach. Już w kulturze oralnej wiedza była rozproszona w wielu mózgach, przekazywana z pokolenia na pokolenie, weryfikowana i modyfikowana przez wspólnotę. To była pierwsza forma społecznej pamięci rozproszonej. Pojawienie się pisma i książek sprawiło, że wiedza rozproszyła się w wielu pozaludzkich nośnikach. Książka stała się przedłużeniem umysłu, pozwalając na kumulację i przechowywanie informacji na skalę, o której nasi przodkowie mogli tylko pomarzyć. Biblioteki stały się zewnętrznymi „mózgami” ludzkości.

Dziś, w erze postpiśmiennej, konektywizm osiąga nowy wymiar. Wiedza jest rozproszona nie tylko w mózgach i książkach, ale przecież i w elementach internetowych i cyfrowych. Internet to gigantyczna, dynamicznie zmieniająca się sieć połączeń, gdzie każdy link, każda strona, każdy post jest węzłem informacji. Moje pisanie – czy to na blogu, czy w mediach społecznościowych – staje się częścią tej globalnej sieci, dodając nowy węzeł do nieustannie rosnącej pamięci cyfrowej. Wiedza jest płynna, dostępna na wyciągnięcie ręki, a jej wartość często leży w umiejętności nawigacji po niej i tworzenia nowych połączeń.

Tak więc, stoję tu – jako człowiek mocno ukształtowany przez kulturę pisma, z jedną nogą głęboko zanurzony w pierwotnej kulturze słowa, a drugą już nieśmiało stąpającym w wirtualnym świecie kultury postpiśmiennej. To fascynujące skrzyżowanie trzech różnych kultur komunikacji i współpracy międzyludzkiej. Każda z nich wnosi swoje unikalne cechy, kształtując nie tylko moje pisanie, ale i sposób, w jaki postrzegam świat i uczestniczę w globalnej wymianie myśli.

Ta ewolucja komunikacji jest odbiciem naszej własnej ewolucji jako gatunku. Od szeptów przy ognisku, przez rzędy liter na pergaminie, aż po błyskawiczne strumienie danych w cyberprzestrzeni – zawsze dążyliśmy do dzielenia się, łączenia i budowania na wspólnej wiedzy. Moje pisanie jest częścią tej niekończącej się opowieści, świadectwem, jak daleko zaszliśmy i jak wiele jeszcze przed nami w tej nieustannej podróży słowa i sensu.

Pojawianie się nowych kultur nie eliminuje tych poprzednich. Jedynie inaczej rozkładają się akcenty. I w każdej musimy się umieć poruszać. Dobrze jest mieć świadomość odmienność przekazy tych trzech różnych kultur: oralnej, piśmiennej, i postpiśmiennej. 

26.06.2025

Malowanie z Herkusem Monte w nieistniejącej już wsi czyli uczenie się w czasie wakacji


Właśnie rozpoczynają się wakacje. A ja chcę pisać o edukacji? Musztarda po obiedzie? Kto by sobie tym zawracał głowę, przecież mamy wolne, nauczyciele i uczniowie odpoczywają od szkoły. Ale nie od edukacji i uczenia się. Bo uczymy się przez całe życie i nie tylko w szkole. Monteniada, jako piknik archeologiczny, jest dobrym pretekstem by opowiadać o szkole i edukacji. Do wychowania jednego dziecka potrzeba całej wioski. A w procesie edukacji zaangażowane jest całe społeczeństwo i wiele instytucji. Uczymy (się) nie tylko w szkole i nie tylko w czasie roku szkolnego. Uczymy się nie tylko w czasie realizowania programu szkolnego i czytania podręczników szkolnych. Uczymy się bo lubimy.

Malowanie na starych dachówkach to pozornie tylko rozrywka. Ale to także udział w pikniku popularnonaukowych i to całkowicie dobrowolnie. Nie ma sprawdzania listy obecności, nie ma ocen. Jest 3 razy Z. Nie nie, to nie to co myślisz (zakuć, zaliczyć, zapomnieć), 3 raz Z to: zaangażowanie, zaufanie, zabawa

Sztuka i przeżywanie. Wrastanie w tutaj bliskość. Gniada to przykład. Uczenia się historii o dawnych prusach. Dawnych wiekach, o tym, jak ludzie żyli przed wiekami. To wrastanie w historię lokalną, poznawanie na przykład herkulesa Monte. Tego nie ma w szkole i nie ma w podręcznikach szkolnych. Ale uczymy się także poza szkołą, poza wyznaczonym programem nauczania i podręcznikami szkolnymi. Monteniada to przetwarzanie. Wielowymiarowe i wielozmysłowe. Sztuka, pokaz historyczny, prelekcje. Będę przemycał wiedzę przyrodniczą o owadach i o hydrobiologii. Spotkania ma charakter rozmowy przy darciu pierza. Budowane są relacje w bezpośrednim kontakcie.

Tradycyjnie nauka kojarzy się ze szkolną ławką, podręcznikiem i sztywnym programem. Tymczasem wakacyjna edukacja działa na zupełnie innych zasadach. I co ważne, odbywa się nie tylko w czasie wakacji. To ciekawość, która pcha nas do odkrywania, aktywność, która pozwala nam doświadczać, i przetwarzanie informacji, które utrwala wiedzę w naszej pamięci. Uczenie się poza szkołą to nie tylko kwestia miejsca, ale przede wszystkim metody. Przykładem mogą być obozy harcerskie, gdzie obcowanie z przyrodą i nauka kompetencji, takich jak praca zespołowa, stają się naturalnym elementem codzienności. To praktyka, działanie, zanurzenie się w rzeczywistość, które w odróżnieniu od biernego przyswajania wiedzy, buduje trwałe umiejętności i zrozumienie.

Monteniada, zlokalizowana w malowniczych okolicach dawnej wsi Sędyty (Sundyten), jest właśnie takim przykładem. W Lesie Miejskim po tej wsi ni pozostało śladu. Ale są wykopaliska archeologiczne i okazja do opowiadania i przezywania kultury dawnych Prusów. To wydarzenie to znacznie więcej niż zwykły piknik. To swoiste wrastanie w lokalną historię i kulturę, poznawanie przeszłości Prusów i życia ludzi sprzed wieków. Postać Herkusa Monte, bohatera lokalnych dziejów, ożywa w formie, jakiej próżno szukać w podręcznikach szkolnych. Dzięki temu wydarzeniu, uczestnicy mogą poczuć bliskość z dziedzictwem regionu, zrozumieć, jak wyglądało życie w dawnych wiekach i dlaczego te opowieści są ważne dla współczesności. To właśnie ta niby "nienaukowa", a jednak niezwykle skuteczna forma nauki, pozwala na głębokie osadzenie się w "tutaj" i "teraz", budując poczucie tożsamości i przynależności.

Monteniada to także przykład wielowymiarowego i wielozmysłowego przetwarzania wiedzy. A podobnych pikników naukowcy i plenerowych kawiarni jest coraz więcej. To nie tylko prelekcje, ale także pokazy historyczne, które wizualizują minione wydarzenia, angażując wzrok i wyobraźnię. Sztuka, często będąca integralną częścią takich wydarzeń, pozwala na emocjonalne przeżycie historii, sprawiając, że staje się ona bardziej namacalna i zapadająca w pamięć. Co więcej, program wydarzenia obejmuje również „przemycanie” wiedzy przyrodniczej, na przykład o owadach i hydrobiologii. To już moja domena przyrodniczych opowieści "przy łuskaniu fasoli". Ta interdyscyplinarność sprawia, że uczestnicy zdobywają wiedzę z różnych dziedzin, łącząc je w spójną całość. Doświadczają, mają czas na refleksje i na późniejsze wiązanie z teorią.

Szczególnie cennym aspektem Monteniady jest jej charakter spotkania. Zamiast sztywnych wykładów, organizatorzy stawiają na luźną atmosferę, przypominającą „rozmowę przy darciu pierza”. Ten bezpośredni kontakt, możliwość zadawania pytań, dzielenia się spostrzeżeniami i budowania relacji międzyludzkich, sprzyja głębszemu zrozumieniu i przyswojeniu wiedzy. Kiedy nauka staje się doświadczeniem społecznym, a nie indywidualnym obowiązkiem, jest ona bardziej angażująca i efektywna.

Podsumowując krótkie rozważania o wakacyjnej edukacji, Monteniada jest znakomitym przykładem na to, jak wakacje mogą stać się czasem intensywnej, ale jednocześnie przyjemnej nauki. To uczenie się poza schematami, angażujące wszystkie zmysły, budujące relacje i integrujące wiedzę z różnych dziedzin. Takie wydarzenia dowodzą, że prawdziwa edukacja nie ogranicza się do murów szkoły, lecz może kwitnąć w plenerze, w kontakcie z historią i przyrodą, rozpalając w nas ciekawość i pasję do ciągłego odkrywania.

Tym razem, poza malowaniem dachówek pomaluje także gliniany garnek. Współczesny lecz wzorowany na dawnej ceramice. I wykorzystam motywy staropruskie.

24.06.2025

Moja przygoda ze świetlikami czyli świetliki na Kamionce, czas kupalnocki

Ilustracją do opowieści o świetlikach jest ognisko. To nawiązanie do kupalnocki, palinoscki czyli nocy świętojańskiej z palącymi się ogniskami. 

Nie wszystko jest takie, jak nam się wydaje. Przykładem są robaczki świętojańskie. I związana z nimi moja przygoda z edukacją pozaformalną. Informacje warto sprawdzać w kilku źródłach. Po raz pierwszy z nazwą robaczek świętojański zetknąłem się w przedszkolu, w Morągu. Obok naszego przedszkola był teren zielony i mały zagajnik z jasnotą. Tam spotykaliśmy zielone, połyskujące chrząszcze. Nazywaliśmy je robaczkami świętojańskimi. Sam nie wiem dlaczego. Dziś wiem, że to chrząszcze z rodziny stonkowatych, jakieś błyszczące złotki. Zniekształcona wiedza dziecięca i tworząca się własna legenda. Ktoś z nas coś słyszał i jakoś się nam skojarzyło z pięknymi, błyszczącymi chrząszczami. Dopiero później poznałem prawdziwe robaczki świętojańskie czyli świetliki. A jeszcze później to, że w Polsce występują trzy gatunki chrząszczy z rodziny świetlikowych, z których tylko jeden nazywany jest robaczkiem świętojańskim.

Moje wspomnienia o świetlikach są jak ulotne, świetliste punkty na mapie mojego życia, znaczące chwile, w których natura objawiła mi swoją najdelikatniejszą magię. To droga mojej przyrodniczej edukacji. Chyba po raz pierwszy świetliki zobaczyłem w czasach licealnych. Mieszkałem wtedy na Mazowszu. W wakacje wybraliśmy się w kilka osób na harcerską wyprawę wędrowną na Mazury. Bez większego doświadczenia lecz za to z wielką ciekawością świata i przygody. Po dniu spędzonym pod palącym słońcem, które zostawiło na skórze piekące pamiątki, postanowiliśmy wyruszyć na nocną wędrówkę. To właśnie wtedy, w głębokim zmierzchu, ujrzałem je po raz pierwszy – roje świetlików, tańczące w powietrzu niczym żywe iskry, malujące efemeryczne wzory na tle ciemniejącego lasu. Teraz wiem, że były to iskrzyki. Na ciemnym niebie liczne gwiazdy, a przy drodze, którą wędrowaliśmy, fruwały świetliki, przyziemne gwiazdeczki. Było to doświadczenie, które na zawsze wryło się w moją pamięć. To doświadczenie ugruntowało we mnie chęć studiowania biologii.

Kilka lat później, na pierwszym roku studiów, świetliki ponownie stały się częścią moich letnich nocy. Na pierwszym roku biologii, jeszcze przed sesją egzaminacyjną, podczas obozu naukowego u źródeł rzeki Łyny, gdzie spaliśmy pod namiotami, te małe, świecące punkty pojawiały się tuż obok naszych sypialni. Ich obecność była tak naturalna, że szybko stały się naszymi nocnymi towarzyszami. Co więcej, w studenckiej pomysłowości, wykorzystywaliśmy je w najbardziej niekonwencjonalny sposób – zbieraliśmy je do próbówek, a ich delikatny blask służył nam jako improwizowane latarki, pozwalające czytać teksty piosenek, które śpiewaliśmy przy ognisku. Te "żywe latarnie" dodawały naszym wieczorom niepowtarzalnego uroku, łącząc naukę z beztroską radością.

Dziś, przygotowując się do entomologicznego spaceru w Iławie (Świetliki na Kamionce), te wspomnienia powróciły ze zdwojoną siłą. Postanowiłem zgłębić wiedzę o tych fascynujących stworzeniach, które tak mocno wpłynęły na moje młodzieńcze lata. Żeby opowiadać innym, samemu trzeba wiedzieć dużo więcej. Dowiedziałem się, że na świecie opisano około dwóch tysięcy gatunków świetlikowych a w Polsce żyją jedynie trzy, Moja ciekawość skierowała się ku świetlikom występującym w Polsce – iskrzykowi (Lamprohiza splendidula), świetlikowi świętojańskiemu (Lampyris noctiluca) i świeciuchowi (Phosphaenus hemipterus). Chcę zrozumieć ich biologię, cykl życia, a także to, jak ich magiczne światło wpisuje się w bogatą tradycję Nocy Świętojańskiej. Ten esej jest próbą połączenia osobistych doświadczeń z naukową wiedzą, by oddać hołd tym niezwykłym owadom, które od wieków rozświetlają nasze letnie noce.

Sięgnąłem do kilku książek i stron internetowych. Natrafiłem na kilka drobnych rozbieżności. By zebrać więcej wiarygodnych danych wykorzystałem Gemini. Ku mojemu zaskoczeniu, po kilku minutach otrzymałem obszerny raport. Ale i tak wszystkie informacje sprawdziłem.

Letnie noce, zwłaszcza te najkrótsze, przepełnione są niezwykłą magią, a jednym z jej najbardziej urzekających symboli jest hipnotyzujący taniec świetlików. Te bioluminescencyjne owady, pojawiające się o zmierzchu, od wieków fascynują ludzi, stając się natchnieniem dla legend i opowieści. Wśród europejskich gatunków, szczególne miejsce w polskiej świadomości zajmuje Lamprohiza splendidula, powszechnie znana jako iskrzyk. Jest to jeden z najbardziej rozpowszechnionych świetlików w Europie Środkowej, a jego obecność w Polsce czyni go znajomym, choć wciąż tajemniczym elementem nocnego krajobrazu.  

Nazwa „iskrzyk” doskonale oddaje naturę tego owada, nawiązując do jego zdolności do emitowania światła, niczym mała iskierka w ciemności. Bezpośrednie powiązanie tej nazwy z Nocą Świętojańską, tradycyjnym świętem letniego przesilenia, podkreśla głębokie zakorzenienie świetlików w lokalnej kulturze i wyobraźni. Iskrzyk to nie tylko nazwa naukowa, ale część polskiego leksykonu kulturowego, co wzmacnia jego rolę w narracjach i opowieściach. Chociaż iskrzyk jest gatunkiem szeroko rozpowszechnionym i sklasyfikowanym jako „najmniejszej troski” (Least Concern) pod względem zagrożenia wyginięciem, jego istnienie jest ściśle związane z konkretnymi warunkami środowiskowymi i komunikacją świetlną. To sprawia, że jest on wrażliwym wskaźnikiem zdrowia ekosystemów. Jego obecność lub zanik może opowiadać szerszą historię o jakości lokalnego środowiska, co nadaje dodatkowy wymiar opowieści o tych fascynujących stworzeniach. Zebrane informacje zestawiłem niżej, by mieć pomoc dydaktyczną i zaspokoić ciekawość tych, którzy na iławskie spotkanie z iskrzykami nie będą mieli możliwości dotrzeć. 

Na początek iskrzyk, czerwcowy świetlik najbardziej pasujący do Nocy Świętojańskiej, zwanej także palinocką czy kupalnocką. Ikszyk - Lamprohiza splendidula  - należy do chrząszczy z rodziny świetlikowatych (Lampyridae). Rodzaj Lamprohiza obejmuje zaledwie osiem opisanych gatunków w Europie, z czego iskrzyk jest najbardziej rozpowszechniony. Jego zasięg geograficzny obejmuje obszary Europy Południowo-Wschodniej i Środkowej. Na zachodzie sięga Renu, na wschodzie Kaukazu, na północy dochodzi do południowego brzegu Morza Bałtyckiego, a na południu do środkowych Włoch i Półwyspu Bałkańskiego. W Czechach jest to najpospolitszy gatunek świetlika.

W Polsce Lamprohiza splendidula jest opisywany jako gatunek „pospolity i miejscami bardzo liczny”. Występuje na terenie całego kraju, od Bałtyku po Tatry, zasiedlając zarówno niziny, jak i podgórza. Zapisy jego występowania pochodzą z różnych regionów Polski, w tym z województw łódzkiego, śląskiego, małopolskiego, świętokrzyskiego, a także warmińsko-mazurskiego, gdzie odnotowano go w okolicach Olsztyna i Gietrzwałdu. Tak szerokie występowanie Iskrzyka w różnorodnych krajobrazach Europy, od nizin po wyżyny, w lasach liściastych, zaroślach czy ogrodach, wskazuje na znaczną zdolność adaptacji ekologicznej w porównaniu do bardziej wyspecjalizowanych gatunków świetlików. Ta elastyczność jest kluczową cechą gatunku określanego jako "pospolity".

Pomimo szerokiego zasięgu i statusu „najmniejszej troski” w Czerwonej Księdze Gatunków Zagrożonych IUCN, iskrzyk jest podatny na lokalne wymieranie. Wynika to z jego zależności od specyficznych mikrosiedlisk, takich jak wilgotna, zacieniona roślinność i warstwy ściółki liściowej, oraz od komunikacji opartej na świetle. Szerokie rozmieszczenie gatunku może maskować lokalne spadki populacji spowodowane fragmentacją siedlisk lub rosnącym zanieczyszczeniem światłem. To sprawia, że iskrzyk jest przykładem gatunku pospolitego, który jednocześnie jest zagrożony jak wiele innych w antropogenie. Dwa główne czynniki to zanieczyszczeni światłem oraz narastająca susza (niekorzystana także dla ślimaków, które stanowią główne źródło pokarmu larw świetlików).

Iskrzyk, w swoim rozwoju przechodzi przez kilka stadiów, z których każde charakteryzuje się odmiennym wyglądem i zdolnością do bioluminescencji. Larwy iskrzyka są płaskie, bocznie spłaszczone, o barwie od brązowej do ochrowej, z parami jaśniej pigmentowanych plam na tergach odwłokowych od pierwszego do szóstego. Ich głowa jest prognatyczna (skierowana do przodu) i może być wciągana do przedtułowia. Larwy posiadają funkcjonujące organy świetlne, zazwyczaj w postaci parzystych lub pojedynczych plam na segmentach odwłokowych od drugiego do szóstego.

Poczwarki samic 11–12 mm długości, są zakrzywione i wklęsłe po stronie brzusznej. Mają jasnożółte ubarwienie z przezroczystym przedtułowiem i tergami odwłokowymi, pokrytymi krótkimi szczecinkami. Co istotne, poczwarki samic zachowują funkcjonujące larwalne organy świetlne, a dodatkowo rozwijają żeńskie organy świetlne na segmentach siódmym  i ósmym, co świadczy o ich zdolności do bioluminescencji już na tym etapie rozwoju.

Dorosłe osobniki iskrzyków odznaczają się wyraźny dymorfizmem płciowym (różnice w wyglądzie między samcami a samicami). Samce są w pełni rozwiniętymi, uskrzydlonymi dorosłymi owadami, osiągającymi około 10 mm długości. Mają brązowe-czarne ubarwienie, z nieco jaśniejszym przedpleczem (tarczą głowową), które posiada przezroczyste "okienka" podzielone na dwie części – cecha odróżniająca je od świetlika świętojańskiego. Samce posiadają duże oczy i dwie jasne, świecące pasma na ostatnich segmentach odwłokowych od strony brzusznej, które emitują światło podczas lotu.
Samice są neoteniczne, co oznacza, że zachowują cechy larwalne w stadium dorosłym. Są bezskrzydłe (lub mają zredukowane skrzydła)

Ten dymorfizm ma bezpośrednie konsekwencje dla obserwacji i ochrony gatunku. Bezskrzydłe samice są bardzo wrażliwe na fragmentację i utratę siedlisk, ponieważ nie mogą łatwo przemieszczać się w nowe miejsca. Ich rzadsze spontaniczne świecenie sprawia również, że są trudniejsze do wykrycia, co może prowadzić do niedoszacowania ich populacji. Z kolei latające samce są bardziej podatne na zanieczyszczenie światłem, ponieważ ich sygnały świetlne w powietrzu są zakłócane.

Lamprohiza splendidula preferuje wilgotne i zacienione, otwarte siedliska. Obejmują one lasy liściaste, zarośla, polany, brzegi rzek i strumieni, łąki oraz ogrody. Występują zarówno na nizinach, jak i na terenach podgórskich. Larwy często są znajdowane pod krzewami, wśród rozkładających się wilgotnych liści. Iskrzyk ma specyficzne wymagania dotyczące "wilgotnych i zacienionych otwartych siedlisk" oraz znajdowanie larw "pod krzewami wśród rozkładających się wilgotnych liści" ujawniają krytyczną zależność od mikrosiedlisk. Oznacza to, że nawet pozornie nienaruszone większe siedliska mogą nie wspierać gatunku, jeśli te specyficzne mikro-warunki nie są spełnione.

Larwy iskrzyka są bioluminescencyjne (czyli tez swiecą), a ich blask jest na tyle silny, że można je dostrzec z odległości kilku metrów. Jednakże, gdy są zaniepokojone hałasem lub dotykiem, często znacznie zmniejszają intensywność swojego świecenia, co utrudnia ich odnalezienie bez latarki. To zachowanie sugeruje mechanizm obronny. Zdolność larw do redukowania blasku w obliczu zagrożenia jest bezpośrednią adaptacyjną odpowiedzią na presję drapieżników. Oznacza to, że ich bioluminescencja, choć służy głównie do sygnalizacji, wiąże się również z kosztem (czyniąc je widocznymi), co prowadzi do strategicznego mechanizmu kontroli.

Uskrzydlone samce iskrzyków są aktywne głównie o zmierzchu oraz podczas bezchmurnych wieczorów i nocy, latając w poszukiwaniu samic. Bezskrzydłe samice pozostają na ziemi lub w przyziemnej warstwie roślinności, oczekując na przylot samców.

Lamprohiza splendidula, podobnie jak inne świetliki, przechodzi przeobrażenie zupełne, obejmujące stadia jaja, larwy, poczwarki i owada dorosłego (imago). Okres optymalnego występowania dorosłych osobników, zwłaszcza samców, przypada na czerwiec, choć mogą pojawiać się już w maju i utrzymywać się do lipca-sierpnia. Okres rozwoju larwalnego trwa do trzech lat. Są drapieżnikami zjadającymi małe ślimaki. Dorosłe osobniki żyją krótko i nie pobierają pokarmu. Po zapłodnieniu samic, samce szybko giną. Samice żyją nieco dłużej.

Wyraźne różnice w nawykach żywieniowych larw (drapieżne) i dorosłych (nieżerujące) wskazują na wyraźne rozdzielenie nisz ekologicznych między stadiami rozwojowymi. Minimalizuje to konkurencję wewnątrzgatunkową o zasoby i pozwala dorosłym skupić się wyłącznie na reprodukcji, co jest powszechną strategią u owadów o krótkim życiu w stadium imago. Bioluminescencja jaj i larw, choć potencjalnie obronna, sprawia również, że są one wykrywalne. W połączeniu z długim okresem rozwoju larwalnego (do trzech lat), oznacza to, że są one narażone na zagrożenia środowiskowe (pestycydy, zakłócenia siedlisk) przez dłuższy czas, co czyni te wczesne stadia krytycznymi "wąskimi gardłami" dla przetrwania populacji.

Larwy Lamprohiza splendidula są drapieżnikami. Żywią się przede wszystkim ślimakami. Specyficzna dieta larw, składająca się głównie ze ślimaków, podkreśla ich istotną rolę ekologiczną jako naturalnych drapieżników. Mogą one przyczyniać się do regulacji populacji ślimaków, co czyni je ważnym elementem sieci pokarmowej,.

Bioluminescencja świetlików to fascynująca reakcja chemiczna. Zachodzi, gdy enzym zwany lucyferazą utlenia małocząsteczkowy substrat znany jako D-lucyferyna. Reakcja ta wymaga obecności tlenu, adenozynotrójfosforanu (ATP) jako źródła energii oraz jonów magnezu (Mg2+). Katalityczna reakcja przekształca wzbudzoną cząsteczkę oksylucyferyny do stanu podstawowego, emitując światło widzialne. Jest to proces „zimnego światła”, co oznacza, że bardzo niewiele energii jest tracone w postaci ciepła. Uważa się, że lucyferazy świetlików wyewoluowały z enzymów syntetaz acylo-CoA, które są obecne u wszystkich owadów i aktywują kwasy tłuszczowe. Sugeruje to ewolucyjne przystosowanie istniejącego mechanizmu biologicznego do nowej funkcji.

Kolor emitowanego światła, który może wahać się od zielonego do żółto-pomarańczowego, jest określony przez specyficzną strukturę enzymu lucyferazy. W przypadku Lamprohiza splendidula, bioluminescencja jest zazwyczaj żółto-zielona, podobnie jak u innych gatunków świetlików w Europie Środkowej.

Mechanizm bioluminescencji jest wysoce efektywnym procesem konwersji energii. W przeciwieństwie do światła żarowego, które wytwarza znaczną ilość ciepła, bioluminescencja jest "zimnym światłem". Ta wydajność jest kluczowa dla organizmu, który wykorzystuje światło do komunikacji, ponieważ minimalizuje straty energii i zapobiega przegrzewaniu. Złożona i wydajna ścieżka biochemiczna bioluminescencji świetlików ma znaczące implikacje dla biomimikryki i biotechnologii. Zrozumienie, w jaki sposób te enzymy tak skutecznie wytwarzają światło, może inspirować nowe projekty ekologicznego oświetlenia, biosensorów i obrazowania medycznego, rozszerzając "magię" świetlików na praktyczne zastosowania dla człowieka.

Podstawową funkcją bioluminescencji świetlików jest wabienie partnera (odnajdywanie się w ciemności). Główną rolą bioluminescencji u dorosłych świetlików jest komunikacja płciowa i wabienie partnerów. Samce latają, emitując specyficzne dla gatunku i płci wzory błysków, podczas gdy samice odpowiadają świeceniem lub błyskami. Bioluminescencja świetlików to nie tylko proste światło; to wyrafinowany system komunikacji obejmujący specyficzne dla gatunku wzory, synchronizację i intensywność. Ta złożoność pozwala na rozpoznawanie gatunków i wybór partnera, zapobiegając hybrydyzacji i zapewniając sukces reprodukcyjny.

U larw wyraźny blask jest prawdopodobnie wykorzystywany jako mechanizm obronny, sygnalizując drapieżnikom, że nie byłyby przyjemnym posiłkiem. Zdolność larw do zmniejszania intensywności świecenia w przypadku zaniepokojenia potwierdza tę hipotezę. Podwójna funkcja światła (wabienie partnera i obrona) tworzy kompromis ekologiczny. Chociaż światło jest niezbędne do reprodukcji, czyni również organizm wrażliwym na drapieżniki. Zdolność do kontrolowania emisji światła (np. larwy zmniejszające blask, samice emitujące "wystarczającą intensywność" ) stanowi ewolucyjną równowagę między sygnalizacją w celu reprodukcji a unikaniem drapieżnictwa.

Iskrzyk (Lamprohiza splendidula) jest unikalnym świetlikiem wśród pospolitych polskich świetlików, ponieważ zarówno dorosłe samce, jak i samice są zdolne do emitowania światła. Samce świecą jasno podczas lotu, wykorzystując swoje brzuszne pasma świetlne. Samice, choć zazwyczaj nie świecą spontanicznie, mogą emitować światło z brzusznych organów świetlnych, gdy są zaniepokojone. Larwy również świecą, a nawet jaja wykazują lekką bioluminescencję. 

Drugim gatunkiem jest świetli, robaczek świętojański (Lampyris noctiluca). Owady te mierzą około 10 mm długości i są brązowo-różowe. Zazwyczaj nie świecą spontanicznie, ale mogą emitować światło z parzystych organów świetlnych na przedostatnim segmencie brzucha, gdy są zaniepokojone, podobnie jak larwy. Samice prowadzą ukryty tryb życia, często przebywając na ziemi lub w niskiej roślinności. Lampyris noctiluca wskazuje na odmienną i aktywną strategię poszukiwania partnera przez samce. U świetlika świętojańskiego (Lampyris noctiluca) tylko bezskrzydłe samice świecą jasno, aby zwabić partnerów, a samce nie świecą w locie.

Trzecim naszym gatunkiem świetlikowych jest świeciuch (Phosphaenus hemipterus) wykazuje bardzo słaba bioluminescencyjny (często niedostrzeganą przez człowieka), a obie bezskrzydłe płcie zazwyczaj świecą tylko w przypadku zaniepokojenia.

Zróżnicowane wzorce bioluminescencji wśród polskich gatunków świetlików (iskrzyk: świecą obie płcie, samce latają i świecą; świetlik świętojański: świecą tylko bezskrzydłe samice; świeciuch: obie płcie bezskrzydłe, słaby blask) sugerują formę zróżnicowania nisz ekologicznych w ich strategiach komunikacyjnych. Minimalizuje to zakłócenia międzygatunkowe w sygnalizacji godowej, umożliwiając współistnienie wielu gatunków świetlików w podobnych siedliskach.

Zabawy na Świętego Jana zwane także nocą świętojańska, palinocką, kupalnocką lub sobótka, to jedno z najstarszych i najbardziej radosnych tradycyjnych świąt, szeroko obchodzone w krajach europejskich, w tym w Polsce, na Litwie, Łotwie, w Estonii oraz w krajach skandynawskich. Obchody przypadają na 24 czerwca, często rozpoczynając się już w wigilię 23 czerwca. Ten czas zbiega się z najkrótszą nocą w roku. Obrzędy te mają głębokie korzenie pogańskie, przesiąknięte wierzeniami w magiczne moce natury, szczególnie podczas tej najkrótszej nocy. Powietrze ma wtedy pachnieć świeżo skoszoną trawą i dymem z ognisk, tworząc mistyczną atmosferę. Noc świętojańska stanowi fascynujący przykład synkretyzmu, czyli połączenia starożytnych pogańskich rytuałów płodności z późniejszymi tradycjami chrześcijańskimi (święto Jana Chrzciciela). Trwała popularność obrzędów, takich jak ogniska i poszukiwanie kwiatu paproci, świadczy o głębokim związku człowieka z cyklami natury i siłą zbiorowych wierzeń, nawet w miarę modernizacji społeczeństw.

Tradycyjne rytuały obejmują duże ogniska i mityczny kwiat paproci. Tradycje te to śpiewanie pieśni ludowych, tańce aż do wschodu słońca, opowiadanie baśni, poszukiwanie magicznego kwiatu paproci o północy (który ma przynosić szczęście), skakanie przez ogniska, witanie wschodzącego słońca przesilenia letniego oraz obmywanie twarzy poranną rosą. Młode dziewczęta puszczają wianki z kwiatów na wodę rzek lub jezior. Opis "powietrza pachnącego świeżo skoszoną trawą i dymem z ognisk" oraz wizualizacja "młodych dziewcząt puszczających wianki z kwiatów na wodę" dostarczają bogatych detali sensorycznych. Elementy te są nieocenione dla opowiadającego historię, aby stworzyć wciągającą atmosferę, łącząc abstrakcyjną koncepcję folkloru z namacalnymi doświadczeniami.

Świetliki są nierozerwalnie związane z klimatem nocy świętojańskiej i często postrzegane jako symbole zalotów i miłości, co odzwierciedla ich bioluminescencyjne pokazy godowe. Z przedstawionej biologii świetlików możemy wnioskować, że w kupalnockją świeciły iskrzyki, bowiem świetliki świętojańskie święcą później, w lipcu i sierpniu. Nazwa jest więc zwodnicza. 

W polskiej tradycji świetliki były również historycznie uważane za symbole błądzących dusz, być może z powodu ich ulotnych, tajemniczych świateł w ciemności. Co intrygujące, stały się atrybutem biednych studentów, a ich blask służył jako skromne źródło światła do nauki, co podkreśla praktyczną, a jednocześnie wzruszającą symbolikę. Różnorodna symbolika świetlików – magia, miłość, błądzące dusze, światło studenta – ujawnia, w jaki sposób ludzie projektują własne doświadczenia, wierzenia i aspiracje na zjawiska naturalne. Światło świetlika, sygnał biologiczny, staje się podłożem dla narracji kulturowych, odzwierciedlając ludzkie zdumienie, strach i fantazję.Światło świetlika może reprezentować nie tylko biologiczne przyciąganie, ale także ulotność życia, dążenie do wiedzy wbrew przeciwnościom losu lub trwałą obecność przeszłości, wzbogacając potencjał opowiadania historii.

Szczyt aktywności dorosłych osobników Lamprohiza splendidula (iskrzyk) przypada na czerwiec, co idealnie zbiega się z terminem nocy świętojańskiej (23/24 czerwca). To czasowe pokrywanie się sprawia, że iskrzyk jest głównym kandydatem na miano "robaczka świętojańskiego" w polskiej tradycji. Choć nazwa świetlik czyli robaczek świętojański w polskich nazwach zwyczajowych przywar  do gatunku Lampyris noctiluca. Nie wszystko jest więc takiej, jak się nam wydaje.

Termin "robaczki świętojańskie" został spopularyzowany przez księdza J. K. Kluka, który nazwał tak Lampyris noctiluca (świetlika świętojańskiego). Jednakże termin ten stał się ogólnym określeniem dla świetlików aktywnych w tym okresie, naturalnie obejmując iskrzyka ze względu na jego rozpowszechnienie i czas aktywności. 

W Polsce występują trzy gatunki świetlikowatych (Lampyridae): Lamprohiza splendidula (iskrzyk), Lampyris noctiluca (świetlik świętojański) i Phosphaenus hemipterus (świeciuch). Chociaż wszystkie są bioluminescencyjne, ich wzorce emisji światła i cechy fizyczne znacznie się różnią, co pozwala na identyfikację gatunkową i zajmowanie unikalnych nisz ekologicznych.

Lamprohiza splendidula jest obecnie sklasyfikowany jako gatunek „najmniejszej troski” (Least Concern) w Czerwonej Księdze Gatunków Zagrożonych IUCN (2022). Klasyfikacja ta opiera się na jego szerokim rozmieszczeniu w Europie i stosunkowo szerokim wykorzystaniu siedlisk. Jednakże, populacje iskrzyka mogą być podatne na lokalne wymieranie, ponieważ gatunek ten wymaga nienaruszonych mikrosiedlisk z zacienioną, wilgotną roślinnością i warstwami ściółki liściowej, aby ukończyć swój cykl życiowy.

Specyficzne zagrożenia dla Lamprohiza splendidula obejmują utratę siedlisk i zanieczyszczenie światłem. Iskrzyk występuje głównie w lasach liściastych i na łąkach, co czyni go wrażliwym na zmiany w użytkowaniu gruntów, takie jak wylesianie, intensyfikacja rolnictwa i budownictwo na terenach cennych przyrodniczo. Działania te mogą niszczyć miejsca rozrodu lub fragmentować istniejące siedliska. Bezskrzydłe samice mają słabe zdolności rozprzestrzeniania się, co ogranicza ich możliwość kolonizowania nowych miejsc, zwłaszcza gdy siedliska są pofragmentowane. Trendy w zagospodarowaniu krajobrazu, takie jak przycinanie lub usuwanie krzewów z parków miejskich i ogrodów, oraz ogólne działania związane z koszeniem trawy, zastępowaniem lub naruszaniem gleby, wydają się prowadzić do zaniku populacji świetlików.
 
Zanieczyszczenie światłem jest szybko rosnącym zagrożeniem, a emisja światła widzialna z satelitów wzrosła o prawie 50% w latach 1997–2017. Ponad 98% Unii Europejskiej jest dotkniętych zanieczyszczeniem światłem. Zastępowanie monochromatycznego oświetlenia ulicznego światłem LED stanowi dodatkowy problem, ponieważ białe diody LED są około 2,5 razy bardziej zanieczyszczające niż tradycyjne oświetlenie. Komunikacja godowa i rozmnażanie iskrzyków opierają się na sygnałach bioluminescencyjnych o niskiej intensywności, które mogą być negatywnie zakłócane przez zanieczyszczenia światłem, potencjalnie wpływając na reprodukcję. 

Badania nad Lampyris noctiluca, wykazały, że nawet niskie natężenie zanieczyszczenia światłem (mniej niż 0,027 luksa) znacząco zagraża sukcesowi reprodukcyjnemu. Zanieczyszczenie światłem może również ograniczać rozprzestrzenianie się samców, ponieważ latają one wyżej i dalej w ciemniejszych warunkach. 

Kolejnym czynnikiem zagrażającym świetlikom są zmiany klimatyczne. Zmienione wzorce opadów w Europie, prowadzące do zwiększonej długości, intensywności i częstotliwości susz, wpłyną na świetliki, które są zależne od wilgotnych mikrosiedlisk. I w końcu zanieczyszczenie pestycydami, które mogą mieć szkodliwy wpływ na dorosłe i larwalne świetliki. Moluskocydy (środki zabijające ślimaki w praktykjach ochrony roślin ogrodowych) mogą zmniejszać dostępność ślimaków, które są głównym źródłem pożywienia dla larw świetlików.

Iskrzyk (Lamprohiza splendidula) jest niezwykłym elementem europejskiego, a zwłaszcza polskiego, krajobrazu przyrodniczego i kulturowego. Jego bioluminescencja, wynikająca z wysoce efektywnego procesu biochemicznego, służy zarówno do złożonej komunikacji godowej, jak i do obrony przed drapieżnikami. Unikalny dymorfizm płciowy, z latającymi i świecącymi samcami oraz bezskrzydłymi, neotenicznymi samicami, odzwierciedla zróżnicowane strategie przetrwania i reprodukcji.

Jako gatunek pospolity w Polsce, iskrzyk jest głęboko osadzony w lokalnej tradycji, szczególnie w kontekście Nocy Świętojańskiej, z którą jego aktywność czasowo się pokrywa. Ta fenologiczna zbieżność wzmacnia jego symbolikę jako istoty magicznej, związanej z miłością, błądzącymi duszami, a nawet dążeniem do wiedzy.

Jednakże, pomimo statusu „najmniejszej troski”, iskrzyk stoi w obliczu rosnących zagrożeń. Jego zależność od specyficznych, wilgotnych mikrosiedlisk sprawia, że jest wrażliwy na utratę i fragmentację siedlisk. Co więcej, jego komunikacja oparta na świetle czyni go szczególnie podatnym na zanieczyszczenie światłem, które zakłóca procesy rozrodcze. Larwy, będące drapieżnikami ślimaków, są również zagrożone przez stosowanie moluskocydów.

Letnie noce, nie tylko w czasie kupalnocki, to dobry czas na opowieści o świetlikach, kulturze i potrzebach ochrony przyrody. Z takimi opowieściami jadę do Iławy. Mam nadzieję, że jeszcze spotkam świetliki.  Ale czy przyszłe pokolenia będą miały taką szansę?

23.06.2025

Patriotyzm dnia codziennego - lekcja z Góry Świętej Małgorzaty




W słoneczne, choć pełne zadumy popołudnie, miałem zaszczyt uczestniczyć w niezwykłym wydarzeniu – uroczystym otwarciu Plenerowej Sali Przyrodniczej w Szkole Podstawowej w Górze Świętej Małgorzaty. Nie była to jednak zwykła szkolna uroczystość. Było to prawdziwe święto lokalnego patriotyzmu, zakorzenionego głęboko w szacunku dla otaczającej nas przyrody.

Pamiętam, kiedy kilka lat temu po raz pierwszy odwiedziłem doliny rzeki Bzury, moje oczekiwania były, szczerze mówiąc, dość niskie. Dzika przyroda kojarzyła mi się raczej z doliną rzeki Biebrzy, Puszczą Białowieską czy przyrodą Warmii i Mazur. Patrzyłem na rolniczy krajobraz centralnej Polski z pewną dozą sceptycyzmu. Pory i kalafiory – oto, widziałem z okien pociągu i samochodu. Prawdziwe piękno było ukryte choć widoczne i w zasięgu wzroku. Jakże bardzo się myliłem! Mój przyjaciel, Grzegorz Sawicki, niczym sir David Attenborough Ziemi łęczyckiej, otworzył mi oczy na dyskretne piękno. Jego fotografie, filmy i wspólne wyprawy w dolinę Bzury ujawniły mi zadziwiający, tętniący życiem świat, który dotychczas pozostawał poza moim zasięgiem percepcji. Nie przypuszcałe, że tyle ptaków, ssaków i nawet owadów żyje w tym pozornie jedynie rolniczym krajobrazie. Umiał odszukać i wyeksponować w swych niezwykłych fotografiach oraz filmach przyrodniczych.

Często z podziwem śledzimy losy słoni w Afryce czy pingwinów na Antarktydzie, ucząc się o nich z ekranów telewizorów czy smartfonów. Ale czy wiemy, co żyje tuż obok nas? Czy potrafimy rozpoznać gatunki zwierząt i roślin? Jakie gatunki zamieszkują nasze lasy, łąki, czy – jak w tym przypadku – mokradła rzeki Bzury? To właśnie w tym miejscu przejawia się prawdziwy patriotyzm dnia codziennego. Nie tylko w płaceniu podatków czy niezaśmiecaniu otoczenia, ale przede wszystkim w poznawaniu i celebrowaniu lokalnej przyrody. Dostrzec, nazwać i dowiedzieć się więcej, co szumi w trawie.

W Górze Świętej Małgorzaty byłem świadkiem tego, jak młodzi ludzie aktywnie zanurzają się w ten świat. Widziałem wystawy fotografii i prac plastycznych dzieci, które z pasją dokumentują rośliny, grzyby i zwierzęta żyjące wokół nich. Ich proces poznawczy jest niezwykły: robią zdjęcia, a potem z dociekliwością szukają nazw dla tych gatunków, pragnąc poszerzyć swoją wiedzę. To aktywne nazywanie tego, co widzą, buduje prawdziwą więź z otoczeniem i rozwija świadomość ekologiczną. Bo tym charakteryzuje się właśnie prawdziwy patriotyzm, wiedzą i miłością do tego, co wokół nas. Patriotyzm nie jest jak czerwony muchomor z białymi krokami, z wierzchu w barwach narodowych a w środku jad i trucizna nienawiści do innych.

Szczególnie poruszający był przygotowany spektakl słowno-muzyczny. Młodzież, z pozoru w prosty, szkolny sposób, opowiedziała o sprawach niezwykle ważnych, nurtujących nie tylko lokalną społeczność, ale i cały świat. Ich głos, choć jeszcze dziecięcy, niósł ze sobą potężne przesłanie: jesteśmy częścią przyrody. To, co dzieje się wokół nas, bezpośrednio dotyczy naszego przetrwania. Zadały fundamentalne pytanie o swoją przyszłość, o to, czy w ogóle ją będą miały, nawiązując jednocześnie do lokalnych zwyczajów i tradycji.

W prelekcjach wspomniane było znaczenie mokradeł – tych naturalnych gąbek, które odgrywają kluczową rolę w retencji wody. W obliczu nasilającej się suszy hydrologicznej, możemy wydawać ogromne pieniądze na betonowe zbiorniki, albo możemy wykorzystać to, co natura dała nam za darmo: bagienną dolinę Bzury. Ona, niczym żywy organizm, może gromadzić wodę potrzebną zarówno do celów bytowych, jak i dla rolnictwa. To nie tylko ekonomicznie, ale i ekologicznie racjonalne rozwiązanie, zakorzenione w poszanowaniu naturalnych procesów.

Uroczystość w Górze Świętej Małgorzaty była przypomnieniem, że prawdziwy patriotyzm zaczyna się od miejsca, w którym żyjemy. Od zrozumienia i docenienia jego unikalnego dziedzictwa – zarówno kulturowego, jak i przyrodniczego. Od uświadomienia sobie, że troska o lokalne środowisko to inwestycja w naszą własną przyszłość. I od otwarcia oczu na piękno, które często czeka tuż za progiem, niewidoczne dla tych, którzy nie nauczyli się go dostrzegać. To była naprawdę wzruszająca i dająca do myślenia lekcja.

I ja tam byłem, zdjęcia oglądałem, słów kilka o przyrodzie opowiedziałem.


18.06.2025

Wykład na trawie – czyli nie chcę już tylko „chodzić na studia”

Przygotowanie do zajęć,
czekam na studentki i studenta.
Jakiś czas temu jeden z wykładów dla studentów edukacji przedszkolnej i wczesnoszkolnej, w ramach przedmiotu "edukacja społeczno-przyrodnicza", zrealizowałem poza salą wykładową, na łące przed uniwersyteckim budynkiem. To nie był mój pierwszy raz a mimo to miałem obawy, jak zostanie odebrany (przez studentów, przez innych pracowników). Przecież na łące nie da się poprowadzić typowego wykładu z transmisją wiedzy. Dlatego opisuję ten wykład by niejako się wytłumaczyć dlaczego to robię. Przecież z daleka trudno wyrobić sobie opinię jedynie na okruchach informacji.

Głównym celem wykładu na trawie było doświadczanie. Myślałem o przyszłej pracy studentek, przyszłych nauczycielek przedszkoli i klas 1-3 a także edukatorów freelancerów. Ale wyszło niespodziewanie także coś innego, dostałem feedback o całym uniwersytecie. I tak, jak przeczuwałem, taki rodzaj zajęć ważny jest także dla studentów i tego jak się czują na uniwersytecie. Jedno zdarzenie, pozwalające jeszcze raz spojrzeć na zmiany dokonujące się w edukacji, w tym także na uniwersytetach. I warto o tym napisać, zastanowić się i podyskutować.

Spotykam się z opiniami, że wykład na trawniku, z grami planszowymi i ciastem, to kwintesencja tego, jak powinna wyglądać nowoczesna edukacja – angażująca, inspirująca i bliska życiu. Widok wykładowcy ze studentami siedzących na łące i grających w gry planszowe to tylko pozornie coś banalnego. W gruncie rzeczy odnosi się do projektowania przestrzeni i sytuacji do uczenia sie. Dobrze to oddaje neologizm , które stworzyłem wykorzystuję - projekczyciel (nauczyciel + projektant). To również idealny temat na wpis na bloga, który łączy perspektywę wykładowcy akademickiego z refleksjami studenckimi. Bo to już trzeci sezon, gdy studenci mogą wybrać praktyczną formę egzaminu. Wybierają między typowym testem wielokrotnego wyboru (sprawdza wiedzę) a pisaniem przez cały semestr dziennika refleksji. Przy okazji ja mam nieoficjalna ewaluację - czytam o czym i jak piszą, w tym o formie zajęć, nie tylko na moim przedmiocie. Dziennik refleksji to poszukiwanie praktycznej form sprawdzania wiedzy i umiejętności i wdrażania do działania. Nie tylko sprawdzanie wiedzy lecz uczenie się na własnych błędach, gdy błąd nie jest oznaką porażki lecz elementem uczenia się i rozwoju.

Zacznijmy od szczerego wyznania: nie ma nic bardziej satysfakcjonującego dla wykładowcy niż moment, w którym studenci sami werbalizują to, co intuicyjnie czuliśmy, organizując nietypowe zajęcia. Ostatnio, prowadząc wykład z edukacji społeczno-przyrodniczej dla studentów pedagogiki przedszkolnej i wczesnoszkolnej, postanowiłem zrezygnować z rzutnika, formalnego wykładu i sztywnych ławek. Zamiast tego, rozłożyliśmy koce na trawniku, przynieśliśmy gry planszowe i ciasto. Efekt? Przeszedł moje oczekiwania. Studencki feedback zawierał ważne stwierdzenie: gdy nauka przestaje być "chodzeniem na studia".

To, co najbardziej uderzyło mnie w jednym ze studenckich dzienników refleksji, to fragment, który idealnie oddaje sedno problemu współczesnej edukacji: "Nie chcę już tylko „chodzić na studia”. Chcę się uczyć. Głęboko, uważnie, razem z innymi. I jeśli trzeba do tego tylko koca i odrobiny słońca – to naprawdę warto spróbować."

To zdanie to nie tylko ewaluacja moich zajęć, to manifest. Studenci nie chcą być biernymi odbiorcami wiedzy. Pragną zaangażowania, interakcji i głębszego sensu. Tradycyjny model transmisji wiedzy, choć wciąż ma swoje miejsce, często pomija kluczowy element procesu uczenia się: doświadczenie. Tłem teoretycznym dla wykładu dla mnie był m.in. cykl Kolba , zastosowany w praktyce, czyli edukacja, która żyje. Cykl Kolba to model uczenia się przez doświadczenie, który podkreśla znaczenie czterech etapów: konkretnego doświadczenia, refleksyjnej obserwacji, abstrakcyjnej konceptualizacji i aktywnego eksperymentowania. Nasz "wykład na trawie" był tego dobrym przykładem.
 
Konkretne doświadczenie: granie w gry planszowe na świeżym powietrzu, wspólne jedzenie ciasta, swobodna rozmowa – to było nasze konkretne doświadczenie. Tak będą organizowali przyszli nauczyciele zajęcia w przedszkolu i szkole. Mogli nie tylko usłyszeć o róznych formach edukacji ale i sami doświadczyć tego procesu. Bez presji, bez formalności. Dodatkowym dla mnie efektem była możliwość budowanie pogłębionych relacji ze studentami, bardziej ich poznać, np. pasje do czarno-białych zdjęć analogowych. 
 
Refleksyjna obserwacja: studenci (i ja!) mieli czas na zastanowienie się nad tym, jak zmienia się dynamika grupy, jak wiedza rodzi się w dyskusji, jak proste doświadczenie integruje i uczy. To właśnie te refleksje znalazły się później w ich dziennikach. Ja tez zagrałem w jakąś grę, uczyłem się zasad od studentów. I mogliśmy po prostu porozmawiać, tak jak przy darciu pierza czy łuskaniu fasoli.
 
Abstrakcyjna konceptualizacja: z tych obserwacji naturalnie wyłaniały się ogólniejsze wnioski dotyczące znaczenia relacji, środowiska uczenia się, roli zabawy w edukacji, czy nawet tego, jak proste elementy przyrody mogą stać się częścią procesu dydaktycznego. Jak rozpoznawać rośliny, które z nich są jadalne, jak upleść wianek z polnych kwiatów i wiele innych prostych a ważnych doświadczeń. Były także dyskusje o roli podwórka i próba połączenia tego wszystkiego z teoria pedagogiczną. 
 
Aktywne eksperymentowanie: dla studentów pedagogiki przedszkolnej i wczesnoszkolnej to kluczowe. Przeżywając to doświadczenie na własnej skórze, zyskali inspirację i gotowe narzędzia do zastosowania w przyszłej pracy z dziećmi. Poczuli, jak ważne jest tworzenie przestrzeni do nauki, a nie tylko wypełnianie jej treścią. Dla mnie także. Będę organizował częściej takie wykłady i to także dla studentów biologii czy biotechnologii.
 
Dlaczego tak ważne jest, aby od czasu do czasu "wychodzić na łono przyrody" z naszymi studentami?
Po pierwsza zrywamy z rutyną a zaskoczenie jest ożywcze dla ludzkich mózgów i zwiększa skuteczność zapamiętywania. Tak przynajmniej podpowiadają odkrycia neurobiologii. Zmiana otoczenia pobudza umysł, zwiększa kreatywność i przełamuje monotonię.

Po drugie budujemy relacje międzyludzkie. Nieformalne środowisko sprzyja otwartej komunikacji i budowaniu silniejszych więzi między studentami oraz między studentami a wykładowcą. Znikają bariery, pojawia się autentyczność.

Po trzecie uczymy się także przez zmysły. Przyroda angażuje wszystkie zmysły. Słońce na skórze, zapach trawy, śpiew ptaków – to wszystko wzbogaca doświadczenie uczenia się, czyniąc je bardziej zapadającym w pamięć.

Po czwarte i bardzo ważne uświadamiamy kontekst. W przypadku edukacji społeczno-przyrodniczej jest to szczególnie ważne. Jak lepiej mówić o przyrodzie, niż będąc w niej? Jak lepiej uczyć o społeczności, niż budując ją w praktyce? A na dodatek mamy w Kortowie dużo zieleni i zielone trawniki oraz łąki kwietne. Przy dobrej pogodzie można wyjść z sali wykładowej i z wykładowej rutyny. Studenci nie powiedzą pod nosem "O, znowu Power Point". Wyjście ze strefy wykładowego komfortu może być ożywcze także dla samego wykładowcy. Owszem, wymaga wysiłku przygotowania wykładu inaczej. Lub nawet zrezygnowania z wykładu na wykładzie poprzez zwiększenie aktywności samych studentów.

"Pozwólmy dzieciom również tego doświadczyć..." Studencka refleksja o pikniku edukacyjnym i jej zastosowaniu w pracy z dziećmi to dla mnie najcenniejsza ewaluacja. To dowód na to, że proces uczenia się był autentyczny i transformujący. Jeżeli nasi przyszli nauczyciele sami doświadczą radości z nauki poza schematem, to z większym prawdopodobieństwem będą potrafili przenieść te wartości do pracy z najmłodszymi.

Niech nasze dzieci, podobnie jak studenci na trawie, poczują, że nauka to nie tylko wkuwanie faktów, ale przede wszystkim odkrywanie, doświadczanie, współpraca i radość bycia razem. To budowanie relacji, to zrozumienie świata poprzez interakcję z nim.

Z całą pewnością mogę stwierdzić, że ten wykład "na trawie" to była jedna z najlepszych decyzji. Trudna i ryzykowna, ale warta wysiłku. Chyba częściej będę korzystał z tej formy. A Ty, drogi Czytelniku, kiedy ostatnio wyszedłeś poza utarte schematy, by uczyć się lub uczyć innych? Podzielisz się w komentarzach swoimi doświadczeniami, refleksjami czy krytyczną opinia?

PS. dlaczego w podpisie do zdjęcia są studentki i student? Bo w licznej grupie pań jest i jeden mężczyzna, jak rodzynek.

16.06.2025

Tipula maxima – koziułka wielka

Koziułka wielka w rezerwacie "U źródeł rzeki Łyny", maj 2025
 

Jeszcze jedno wspomnienie z wycieczki do źródeł rzeki Łyny, odbytej razem ze studentami biologii. Piękna, duża koziułka siedząca na liściu, nie była płochliwa i można było robić zdjęcia do woli. Tym razem charakterystyczny rysunek na skrzydłach daje więcej pewności do poprawnego rozpoznania (ale komarnic jest wiele gatunków i ta pewność nie jest absolutna, oparta na zdjęciach w popularnych atlasach owadów i stron internetowych może. Musiałby zweryfikować specjalista od tej grupy muchówek. Larwy koziułek wielokrotnie widywałem, w źródliskach, w innych miejscach z woda, gdy szukałem swoich chruścików. Robakowate larwy, beznogie, jak to u muchówek, nie są najpiękniejsze. Trudno je oznaczać. Tym razem był to owad dorosły, stadium imago.

Koziułka wielka (Tipula maxima) to prawdziwy gigant wśród naszych rodzimych muchówek, czasami mylony z przerośniętym komarem – błąd, który na szczęście kończy się jedynie na strachu, a nie na swędzącym bąblu. Na pierwszy rzut oka, jej rozpoznanie wydaje się proste, zwłaszcza gdy sięgnie się po popularne atlasy owadów czy strony internetowe. Tam, z dumą prezentowany jest charakterystyczny rysunek na skrzydłach – te brązowe plamki, układające się w intrygujący wzór. Wydawać by się mogło, że to znak rozpoznawczy, pewniak, niemalże dowód osobisty wśród bezkręgowców. I faktycznie, dla Tipula maxima jest to dość wiarygodna cecha.

Ale uwaga! To tylko pozornie proste zadanie. Świat koziułek, czyli rodziny Tipulidae, jest zaskakująco bogaty i pełen gatunków, które potrafią wprowadzić w błąd nawet wprawnego obserwatora. Te, z pozoru identyczne, brązowe znaczenia na skrzydłach mogą okazać się pułapką, a nasza pewność, oparta na zdjęciach z „ulubionego atlasu”, może być złudna. Dlatego, jeśli chcielibyśmy mieć absolutną pewność co do tożsamości naszego skrzydlatego kolosa, musielibyśmy zaprosić do gry prawdziwego eksperta – specjalistę od tej grupy muchówek. Tylko on, uzbrojony binokular i wiedzę, niedostępną dla przeciętnego, nieentomologicznego śmiertelnika, jest w stanie rozwikłać wszelkie taksonomiczne zagadki. Na razie poprzestańmy na tym, że jest to koziułka wielka. 

Gdzie żyją larwy tej muchówki? Zaglądając pod powierzchnię wilgotnej gleby, w źródliskach, bagnach czy po prostu w miejscach nasyconych wodą – tam, gdzie entomolodzy tacy jak ja, szukają na przykład fascynujących chruścików – natknąć się można na larwy koziułek. I tutaj, proszę mi wierzyć, esteta raczej nie znajdzie ukojenia. Te robakowate larwy, beznogie, jak to u muchówek w zwyczaju, z pewnością nie są najpiękniejsze. Wyglądają trochę jak małe, skórzaste kiełbaski, poruszające się z godnością godną istoty, która wie, że jej czas piękności nadejdzie dopiero w stadium dorosłym. Ich oznaczanie jest niezwykle trudne, a dla niewprawionego oka niemal niemożliwe. Być może, w czasie badań źródeł rzeki Łyny, kiedyś już spotkałem koziułkę wielką w stadium larwalnym. Ale tych muchówek nie oznaczałem i nie wiem jakie gatunki występują w tym siedlisku. Ale larwy koziułek mimo braku urody (choć warto przyznać, że uroda to rzecz gustu), są ważne dla ekosystemu, sumiennie rozkładając materię organiczną, zanim same, po długiej tułaczce w podziemiu, przemienią się w tego niezdarnego, choć intrygującego, latającego owadziego olbrzyma.

Wspominam ciepły, majowy dzień w rezerwacie „U Źródeł Łyny”. Spacerując ścieżkami, pośród zapuszczonej (od puszczy) przyrody i szumu pobliskich strumieni, zbierającyh sie w rzekę Łynę, miałem okazję spotkać te muchówke. Być może widywałem ją wiele razy. Ale dopiero, gdy coś rozpoznamy i zidentyfikujemy nazwę, wtedy dociera do naszej świadomości. I zapamiętujemy. Współczesne notatniki to także aparaty fotograficzne. Sama rodzinę bym rozpoznał, ale dopiero identyfikacja zdjęcia dała przyjemność spotkania z koziułką wielką (Tipula maxima) – imponującą muchówce, która mimo swojej postury, jest zupełnie niegroźna dla człowieka. W rezerwacie źródeł rzeki Łyny groźne były jedynie kleszcze (bo nawet komarów jeszcze nie było).

A skoro spotkałem i nazwałem, to jest okazja o niej opowiedzieć. Tipula maxima należy do licznej i zróżnicowanej rodziny koziułkowatych (Tipulidae), która liczy sobie co najmniej 14 000 opisanych gatunków na całym świecie, co czyni ją największą rodziną wśród wszystkich dwuskrzydłych. W Polsce jest niewiele gatunków. Komarnice (koziułki) to prawdziwi rekordziści! Większość koziułek, jak i nasza bohaterka, osiąga do 60 mm długości, ale niektóre tropikalne gatunki potrafią przekroczyć nawet 100 mm. Ich znakiem rozpoznawczym są niezwykle długie, smukłe odnóża, które, choć wydają się delikatne, pełnią ważną funkcję obronną. W sytuacji zagrożenia, na przykład gdy zostaną złapane przez ptaka, mogą oderwać się od ciała, ratując w ten sposób owada. To sprytny manewr obronny, choć utracone nogi już nie odrosną.

Moja koziułka wielka, którą spotkałem "U Źródeł Łyny", była klasycznym przykładem tego gatunku. Jej odwłok, szarawy, zdobiły ciemne plamki po bokach tergitów, co jest jedną z jej charakterystycznych cech. Najbardziej jednak wyróżniały się jej skrzydła. Widoczne były na nich trzy wyraźne, ciemne plamy przy zewnętrznej krawędzi, które, co ważne, nie stykały się ze sobą. Dodatkowo, przy wewnętrznej krawędzi dało się zauważyć mniejsze, mniej wyraźne znaczenia. Ten charakterystyczny rysunek często daje pewność co do identyfikacji Tipula maxima.

Jednak warto pamiętać, że świat koziułek jest pełen podobieństw i "fałszywych przyjaciół". Istnieje wiele innych gatunków, które również mają wzory na skrzydłach, choć odmienne, a ich rozmiary są mniejsze. Najbardziej podobne są Tipula vittata i Tipula tenuicornis. Zatem, choć rysunek na skrzydłach Tipula maxima jest dość unikatowy, zawsze istnieje ryzyko pomyłki, zwłaszcza opierając się wyłącznie na zdjęciach z popularnych atlasów czy internetu. Prawdziwą pewność co do gatunku dałaby dopiero weryfikacja przez specjalistę od tej grupy muchówek.

Życie koziułki wielkiej to fascynująca podróż, w której stadium larwalne i dorosłe zajmują zupełnie inne nisze ekologiczne. Spotkanie koziułki wielkiej w rezerwacie „U Źródeł Łyny” nie było przypadkowe, bowiem cała rodzina koziułkowatych jest wyjątkowo wilgociolubna. Wilgotna gleba jest typowa dla źródlisk helokrenowych. To właśnie tutaj, w pobliżu zbiorników wodnych, na wilgotnych łąkach i gęsto zarośniętych obrzeżach lasów, samice składają jaja. Z tych jaj wylęgają się larwy, które są szare, podłużne, walcowate i zwężające się ku głowie. Są beznogie, a ich głowa jest wyciągana. Charakterystyczną cechą jest również obecność kilku palczastych wyrostków na ostatnim segmencie.

Larwy koziułek wielkich, dorastające nawet do 50 mm długości, są prawdziwymi "sprzątaczami" środowiska. Żerują na korzeniach roślin zielnych, ale także na opadłych liściach, igłach drzew iglastych, spróchniałym drewnie czy w ściółce, szczególnie na terenach podmokłych. Można je spotkać nawet w zbiornikach słodkowodnych, gdzie żyją na pograniczu wody i lądu, często częściowo zanurzone. Nie są to najpiękniejsze stworzenia, ale ich rola w obiegu materii organicznej jest nieoceniona. Warto jednak pamiętać, że larwy niektórych innych gatunków koziułek mogą być szkodnikami upraw, żerując na korzeniach zbóż, warzyw czy drzewek w szkółkach.

Po okresie intensywnego żerowania i rozwoju, larwy przepoczwarczają się, by w końcu wyłonić się jako dorosłe osobniki. Dorosłe koziułki wielkie są aktywne od maja do lipca. Chociaż często podaje się, że preferują tereny górskie, moje obserwacje na Warmii, która do gór ma jednak "kawałek", pokazują, że radzą sobie doskonale również na nizinach. To dowód na ich adaptacyjność i szersze niż sądzono występowanie.

Dorosłe owady spędzają dzień, wypoczywając na liściach i gałęziach drzew oraz krzewów, często trafiając się pojedynczo. Ich prawdziwa aktywność rozpoczyna się wieczorami, kiedy to wychodzą na żer i rozpoczynają rytuały godowe. Ich pokarmem jest nektar i soki roślinne. W przeciwieństwie do komarów, koziułki nie posiadają kłująco-ssącego aparatu gębowego, więc nie mają czym kąsać ludzi – to ważne, by rozwiać powszechne obawy! Ich głównym celem w dorosłym życiu jest rozmnażanie. Po kopulacji samiczka, wykorzystując swoje spiczaste pokładełko, składa jaja w wilgotnej glebie, najczęściej w pobliżu zbiorników wodnych, zamykając tym samym cykl życia.

Spotkanie z koziułką wielką w rezerwacie „U Źródeł Łyny” było przypomnieniem, że świat owadów, choć często niedoceniany, kryje w sobie niezwykłe historie i fascynujące adaptacje. Ten łagodny gigant jest nieodłącznym elementem wilgotnych ekosystemów, a jego obecność świadczy o zdrowiu i bogactwie przyrodniczym naszych terenów. Gorąco liczę, że owady liczniej trafia do literatury fikcji i do bajek dla dzieci. 

15.06.2025

Zagadnienie ekologiczne wyjaśnić w podręczniku nie jest tak łatwo

 


Nie tylko sztuczna inteligencja się myli i halucynuje. Ludzie z krwi i kości robią to od dawna. Niemniej umiejętność weryfikowania informacji staje się coraz bardziej potrzebna każdemu. Bo AI robi to szybciej i więcej. Humor ze szkolnych zeszytów od dawna nas rozbawia. Czasem zdarzają sie i w podręcznikach treści, zawierające w gruncie rzeczy błędne naświetlenie problemu. Przykładem jest wyjaśnienie (sprawdzenie) pojęcia sukcesji ekologicznej.

Przeleżało w notatkach wiele miesięcy, a może i kilka lat. Pora odkurzyć i w końcu opublikować. I nie chodzi o to, że znalazłem błąd. Chciałbym zwrócić jedynie uwagę, że trudno jest czasem dobrze przygotować dobre materiały do szkolnego podręcznika. Zamieszczam  przykład z podręcznika Nowej Ery, dotyczący sukcesji. 

Zamieszczone zadanie dotyczy sukcesji ekologicznej. Niby wszystko jest poprawne ale w sumie jest błędne. Po pierwsze skala czasowa jest nieodpowiednia, bo drugie szczegóły i cały kontekst. Ktoś chciał przedstawić przyrodniczy przypadek i zapewne korzystał z różnych źródeł. Było więc uproszczenie i opowiedzenie o sukcesji prostym językiem. Ale błędy wynikają z powierzchownej znajomości tematu. Nie każdy szybko wychwyci błędy. Przecież przeszło to całą procedurę wydawniczą, wiele sposób sprawdzało i nie zauważyło. 

Jak narysować zmiany w jeziorze, zgodnie z naszkicowanej w zadaniu sytuacji? Pomocny ma być rysunek. Rysunek poprawny, ale skala czasowa zupełnie nieadekwatna do 5 i 20 lat. Czyli niby dobrze, bo takie rysunki znajdziemy w wielu książkach, ale coś jednak zasadniczo się nie zgadza. Błędna jest skala czasowa. Zaznaczone na rysunku zmiany zajdą w ciągu tysięcy lat a w najlepszy wypadku w ciągu kilkuset lat. 

Przez 5 i 20 lat niewiele się zmieni. Chyba, że zmienią się inne warunki zewnętrzne, np. zajdzie szybka eutrofizacja na skutek dopływu biogenów albo nastąpi wyschnięcie jeziorka na skutek zmian w zlewni lub z powodu globalnych zmian klimatu. O tych warunkach nie wspomniano w podręcznikowym zadaniu.  Dane wyjściowe są skąpe i enigmatyczne. Dużo zależy od wielkości i głębokości tego zbiornika. I od otoczenia w całej zlewni. Każda odpowiedź będzie dobra, jeśli przytoczyć odpowiednie argumenty. Można dowolnie fantazjować (a w zasadzie symulować i dookreślać konkretne warunki). Dla nauczycieli jest to trudne do oceny a dla ucznia do samooceny. Możliwych rozwiązań jest bardzo wiele. 

Przykładowy pomysł na rozwiązanie. Jeziorko - określenie wskazuje, że jest to mały zbiornik. W lesie, a więc z dopływem związków humusowych więc powinno być dystroficzne. Z kolei pałka i żabiściek wskazują na eutrofię, typową raczej dla zbiorników śródpolnych (jest więc kolejna wewnętrzna sprzeczność a przynajmniej niezborność opisu zadania). Można więc założyć:

  1. że to dawne jeziorko śródpolne, ale grunty porzucone i zalesione, więc znajduje się w procesie sukcesji z szeregu harmonicznego w kierunku ku dystrofii (szereg dysharmoniczny). 
  2. ktoś chciał zwiększyć liczbę ryb i do dystroficznego jeziorka wlał gnojowicę w celu zwiększenia żyzność. Po tej katastrofie jeziorko powoli wraca do stanu klimaksowego. 
A skoro pytanie jest stawiane teraz, to możemy założyć suszę i obniżenie się poziomu wód, i w konsekwencji wysychanie jeziora (takie sytuacje w Polsce teraz już obserwujemy). 

Co będzie za 5 lat? Mniej więcej to samo, chyba, że założymy wysychanie i zmniejszenie powierzchni jeziorka. Na odsłoniętych fragmentach brzegu zamiast roślinności wodnej (trzcina, pałka, żabiściek itd.) pojawią się rośliny lądowe i wodno-błotne, np. turzyce, sit itp. Skoro obniży się poziom wody, to znikną grzybienie. Pojawi się czermień błotna może mchy torfowe np. Sphagnum. Wystarczy taka podpowiedź by dalej snuć rozwiązanie? 

Po 20 lata będzie podmokła łąka z turzycami i Sphagnum, może ze śledziennicą skrętolistną lub wełnianką. Pojawią się brzozy i sosny. Tempo sukcesji zależeć będzie od klimaksu: czy niezmienny czy też za sprawą czynników zewnętrznych (np. globalnie zmiany klimatu) zmieni się klimaks potencjalny i kierunek sukcesji. Te zmiany byłyby dużo szybsze.

Nie jest łatwo ułożyć dobre i proste zadanie sprawdzające w podręczniku szkolnym. Opisywany przykład pozornie jest dobry. Ale w rzeczywistości to sytuacja wyhalucynowana i to nie przez sztuczną inteligencję. Poprawnych rozwiązań jest bardzo dużo. Jak w tym ma odnaleźć się nauczyciel? I jak ma się znaleźć uczeń, który chciałby sprawdzić, czy dobrze rozwiązał zadanie a więc w konsekwencji czy rozumie zagadnienie? W tym przypadku sukcesji ekologicznej. 

Być może sztuczna inteligencja zmusi nas do lepszego nauczenia się weryfikowania różnych informacji. Bo sprawdzać musimy nie tylko to, co wygeneruje AI, ale także to, co mówią i piszą ludzie. Jedni będą chcieli nas oszukać z premedytacją, inni po prostu popełniają błędy w dobrej wierze

Nie ma takich narzędzi, które zwolnią nas z obowiązku krytycznego myślenia. Do dobrego oceniania informacji potrzebna jest nam własna wiedza, w naszej własnej głowie. Inaczej będziemy bezradni, niczym ślepcy na wędrówce w labiryncie.

PS. I jeszcze jedno, sukcesja jeziora oligotroficznego w kierunku eutrofii i dystrofii to dwie różne, i wykluczające się drogi przekształceń. To nie jest jeden ciąg lecz dwa różne: harmoniczny i dysharmoniczny. Oczywiście, na skutek zmian w zlewni mogą się zmieniać i jezioro z ciągu dysramonicznego może wejść w harmoniczni. I odwrotnie. Rzeczywistość jest bardziej złożona i zniuansowana niż mogłoby się to wydawać.