18.10.2025

Świecące pająko-robaki z nowozelandzkich jaskiń

Nie byłem w Nowej Zelandii i nie widziałem na żywo świetlików jaskiniowych. Zdjęcie jedynie tematem nawiązuje do treści tekstu: jest urok wpadającego światłą i stara lampa naftowa. Piękno przywabia. Tu na szczęście nie grozi nam pożarcie (jedynym kosztem jest bilet do muzeum).


Przyroda jest nieprzebranym skarbem różnorodnych strategii życia. Cokolwiek człowiek wymyśli to okazuje się, że wcześniej ewolucja wykreowała już coś podobnego w ziemskiej biosferze. Weźmy na przykład ludzki sposób polowania na zwierzynę jako źródło pokarmu. Można się za ofiarą uganiać niczym wilk, lew czy gepard. A człowiek u swego zarania wymyślił (tak w uproszczeniu, bo to efekt ewolucji a nie ludzkiego wymyślania) polowanie przez zagonienie. Nie biegamy szybko lecz potrafimy robić to wytrwale. I dlatego mamy takie duże mózgi i nieowłosioną skórę, by lepiej znosić przegrzanie organizmu w długotrwałym wysiłku. Zaganiana zwierzyna pada ze zmęczenia i przegrzania. Ale można też zastawiać sidła i pułapki, a wtedy ofiara sama wpadnie i nie trzeba się za nią uganiać po lesie czy sawannie. Ludzkie wnyki, zanęty, sieci i haczyki… wykorzystywane są w przyrodzie od samego zarania ziemskiej biosfery. A pomysłowość tych ewolucyjnych przystosowań jest niesamowicie bogata.

Drapieżniki, żeby przeżyć, muszą zdobyć pożywienie uganiając się za ofiarami. A ofiary, żeby przeżyć, muszą uniknąć schwytania, uciekając jak najszybciej lub chowając się w różnych kryjówkach. Nie zawsze jednak trzeba aktywnie gonić za ofiarą. Czasem wystarczy sprytnie zastawić sidła i poczekać, aż ofiara sama w nie wpadnie. I nie tylko człowiek wymyślił sieci łowne i najróżniejsze sidła. Przyroda była szybsza w tych wynalazkach.

Każdy zna pajęcze sieci, liczne u nas zwłaszcza jesienią (ale w domu czy piwnicy także je znajdziecie). Taki pająk niby ma osiem nóg (cztery razy więcej niż my) i mógłby biegać po łące czy suficie w poszukiwaniu smacznego kąska (oczywiście są i takie pająki co ganiają swe ofiary). Ale po co się męczyć, skoro można utkać misterną sieć, w której owady same się zaplączą? Trzeba tylko zastawić taką sieć w odpowiednim miejscu. Potem pająk, np. krzyżak lub tygrzyk, cierpliwie czeka. A gdy tylko poczuje drgania nici, rusza do akcji. Ofiara jest blisko i na dodatek jest unieruchomiona.

W świecie podwodnym podobnie postępują larwy chruścików (Trichoptera). Te małe wodne owady w stadium budują sobie domki z piasku, kamyków i innych materiałów. Jednak niektóre gatunki chruścików nie budują przenośnych domków tylko norki z siecią łowną (np. te z rodziny Polycentropodidae). Ukryte w swojej sieciowej norce czekają co nurt rzeki przyniesie im do sieci. Natomiast gatunki, żyjące w wodach stojących, wykorzystują nici sygnalizacyjne. Przechodząca ofiara porusza takie nitki, sygnalizując swoją obecność. A drapieżna larwa chruścika wyskakuje z norki i zjada ofiarę. Drgania tych nitek sygnalizują wielkość ofiary. Jak zbyt duża, to lepiej cicho siedzieć, bo można być samemu zjedzonym.

Jeszcze inaczej polują z wykorzystaniem sideł pewne muchówki z jaskiń w Nowej Zelandii. Wyobraźcie sobie muchówkę, która świeci! Tak, tak, nie ma latarki czy smartfona a jednak świeci. Nie, to nie jest żart. Arachnocampa luminosa zwana świecącym robakiem lub świetlikiem jaskiniowym, bo o niej mowa, to niezwykły owad, który żyje w jaskiniach Nowej Zelandii i Australii. Larwy tej muchówki zwisają ze stropu jaskini, a ich ciała świecą delikatnym, zielonkawym światłem. Wygląda to trochę jak rozgwieżdżone niebo. Dla człowieka to piękny, urzekający widok, dla małych owadów to śmiertelna, groźna pułapka. Światło Arachnocampa luminosa to wabik na drobne inne owady. Gdy taki owad zbliży się do larwy, ta chwyta go swoimi lepkimi nićmi. Sprytne, prawda? A nam, entomologom się wydawało, że to człowiek wymyślił odłowy owadów do światła.

Arachnocampa luminosa żyje w ciemnych, wilgotnych środowiskach, takich jak jaskinie i lasy. Światło tych owadów, zwane bioluminescencją, jest wynikiem reakcji chemicznej w ich ciałach. Larwy Arachnocampa luminosa świecą dzięki reakcji chemicznej, w której lucyferyna wchodzi w reakcję z tlenem, generując światło. Światło to służy larwom do wabienia drobnych owadów, które stanowią ich pokarm. Ofiary, zwabione światłem, wpadają w lepkie nici, które larwy zwieszają ze stropu jaskini. Bo do udanych łowów nie wystarczy samo światło jako zanęta, potrzebna jest i sieć. 

Świetliki jaskiniowe odżywiają się głównie małymi owadami i innymi drobnymi organizmami, które przyciągają swoim bioluminescencyjnym światłem. Świetliki tworzą lepkie nici, które zwisają z sufitu jaskini. Te nici są pokryte śluzem, który jest lepki i przezroczysty. Światło emitowane przez świetliki przyciąga owady, które myślą, że to gwiazdy na niebie. Dlatego taka strategia mogła narodzić się w ciemnym lesie i jaskiniach. 

Lepkie nici świetlików jaskiniowych są zbudowane głównie z białek i śluzu. Nici są wytwarzane z białek, które świetliki produkują w swoich gruczołach ślinowych. Te białka są podobne do tych, które pająki używają do tworzenia swoich sieci. Nici są pokryte śluzem, który jest lepki i przezroczysty. Śluz ten pomaga w łapaniu owadów, które przylatują do światła emitowanego przez świetliki. Nic pajęcza także jest pokryta lepkimi kropelkami. Nici świetlików jaskiniowych są cienkie i elastyczne, co pozwala im na łatwe zwisanie z sufitu jaskini i skuteczne łapanie ofiar.

Larwy mogą świecić z różną intensywnością, w zależności od ich wieku i stanu głodu. Arachnocampa luminosa odgrywa ważną rolę w ekosystemie jaskiń, kontrolując populacje drobnych owadów. Jej bioluminescencja jest również atrakcją turystyczną, przyciągając tysiące odwiedzających do jaskiń, w których żyje ten niezwykły owad. Nazwa Arachnocampa oznacza "pająko-robak", co odnosi się do sposobu, w jaki larwy łapią swoje ofiary za pomocą lepkich nici, podobnie jak pająki. 

Larwy muchówek Arachnocampa luminosa to fascynujące stworzenia, które od lat intrygują ludzi. Ich zdolność do produkcji światła i niezwykły sposób życia czynią je jednym z najbardziej wyjątkowych organizmów na Ziemi. Jaskinie Waitomo to prawdziwe królestwo tych świecących "robaków", oferując niezapomniane wrażenia wszystkim, którzy zdecydują się je odwiedzić. Muchówka Arachnocampa luminosa, powszechnie znana jako "glowworm" (świecący robak), to fascynujący owad, który występuje endemicznie w jaskiniach Nowej Zelandii i Australii. Jest to gatunek z rodziny grzybiarkowatych (Keroplatidae).

Larwy Arachnocampa luminosa są najbardziej znanym stadium tego owada. Mają długie, smukłe ciało i osiągają do 3 cm długości. Dorosłe osobniki są znacznie mniej efektowne i żyją krótko. Ich głównym celem jest rozmnażanie. U wielu grup owadów jest podobnie: to larwa się odżywia i rośnie a imago czasem nawet nie pobiera pokarmy w ogóle. Zajmuje się tylko rozmnażaniem, czyli dyspersja i rekombinacja genetyczna, by potomstwo było różnorodne i wędrowało daleko po świecie. To najlepsza strategia na przetrwanie w zmieniającym się nieustannie świecie.

Jak widzimy, drapieżnictwo to nie tylko pościgi i walka. To również spryt, strategia i umiejętność wykorzystywania otoczenia. Pająki, larwy chruścików i Arachnocampa luminosa to tylko przykłady zwierząt, które udowadniają, że drapieżnik nie zawsze musi być szybki i silny. Czasem wystarczy być sprytnym i cierpliwym. A świecące ciało? To już jest bonus, który pomaga w zdobyciu kolacji. Wiele innych święcących przykładów znajdziemy w mrocznych głębiach oceanów.

Tak, dziwy przyrody są w dalekich, egzotycznych krajach. Ale także w naszej najbliższej okolicy znajdziemy wiele fascynujących organizmów. Potrzebna tylko cierpliwość i wytrwałość w obserwowaniu. 

12.10.2025

Krótka historia rozumu. Od pierwszych myśli człowieka do rozumienia wszechświata - książka Leonarda Mlodinova

Mój prezent od Św. Mikołaja, już przeczytałem. Refleksje trochę się odleżały. Świetna książka, głównie o rozwoju wiedzy na przykładzie fizyki. Jest też trochę chemii i biologii. Fizyka to nauka o zmianie, chemia to nauka o substancji a biologia to nauka o organizacji. Długo czekałem by wreszcie o niej napisać. Pora dokończyć to, co kiedyś zacząłem. 

"Krótka historia rozumu" Leonarda Mlodinowa – to podróż od pierwszych ludzi (choć nie od Homo sapiens) do teorii strun. Dobrze napisany esej o ludzkim rozumie. Leonard Mlodinow, fizyk i autor bestsellerów, doskonale znany czytelnikom ze współpracy ze Stephenem Hawkingiem, w swojej książce "Krótka historia rozumu. Od pierwszej myśli człowieka do rozumienia Wszechświata" zabiera w pasjonującą podróż przez ewolucję ludzkiej myśli. Czyli coś co uwielbiam. To nie jest jednak suchy podręcznik historii nauki, ale raczej barwna opowieść o tym, jak Homo sapiens – od momentu zejścia swoich przodków z drzew – nauczył się zadawać pytania i budować coraz bardziej wyrafinowane modele rzeczywistości. Fizyka była zawsze dla mnie dużą trudnością w szkole. Dlatego z wielka przyjemnością czytam dobrze napisane książki, które dotykają także spraw fizyki. Ja zaznaczył autor: "(...)poszukiwanie wiedzy jest najbardziej ludzkim ze wszystkich naszych pragnień (...)". Zgadzam sie także z Mlodoinovem w tej kwestii: "Źle podana nauka może być niezmiernie nudna." A opisywana książka nie jest nudna, wręcz przeciwnie. W książce możemy znaleźć wiele przykładów na to, że "Zrozumienie jak rodzi się odkrycie, jest ważne dla nas wszystkich." To w zasadzie kwintesencja kształcenia uniwersyteckiego.

Mlodinow, choć sam jest fizykiem, przedstawia rozwój wiedzy w sposób, który doskonale łączy różne dziedziny, a nawet sugeruje pewien porządek w ich narodzinach. Można dostrzec, jak autor naturalnie przechodzi między kluczowymi dyscyplinami, pokazując ich wzajemne powiązania. Fizyka to nauka o zmianie. Mlodinow koncentruje się na najważniejszych przełomach w fizyce, bo to ona z definicji bada siły, ruch, energię i materię – czyli wszystko, co podlega zmianie w kosmosie. Chemia to nauka o substancji. Zmieniając punkt widzenia z makroskopowej zmiany na budowę materii, Mlodinow przechodzi do chemii. To opowieść o tym, jak zaczęliśmy rozumieć, z czego składa się świat, a więc nauka o substancji. Odkrycie pierwiastków, zrozumienie reakcji chemicznych i wreszcie – ułożenie układu okresowego to kroki milowe, które pozwoliły nam tworzyć cywilizację i opanować materię. Z kolei biologia to nauka o organizacji. Tutaj Mlodinow opisuje, jak żywe systemy osiągnęły poziom organizacji pozwalający im się reprodukować, rozwijać i, co najważniejsze, ewoluować. Właśnie zrozumienie mechanizmów życia i ewolucji ostatecznie pozwala nam spojrzeć na samych siebie – jako na część Wszechświata, która potrafi go badać.

Dlaczego warto przeczytać? To, co wyróżnia "Krótką historię rozumu", to lekkość narracji połączona z głębią tematu. Mlodinow, opowiadając o wielkich ideach naukowych, wplata w tekst osobiste anegdoty, zwłaszcza te dotyczące jego ojca, ocalałego z Holokaustu. To nadaje książce humanistyczny wymiar – nauka nie jest tu przedstawiona jako odległe, abstrakcyjne równania, ale jako głęboko ludzka, ciągła pogoń za wiedzą, napędzana ciekawością, która przetrwała nawet w najbardziej nieludzkich warunkach.

Książka stanowi doskonałe przypomnienie, jak efemeryczne bywają nasze "pewniki". Mlodinow nie unika trudnych pytań o współczesną fizykę – czy model standardowy to już koniec? Czy ciemna materia i ciemna energia to tylko chwilowe łatki na nasze niewiedzę? Czy czeka nas rewolucja na miarę teorii względności? Mnie najbardziej przykuły fragmenty odnoszące się do ludzkiej ciekawości i migracji, wraz z którymi rozprzestrzeniała sie kultura. 

Dzięki tej książce każdy czytelnik, niezależnie od stopnia zaawansowania, zyska świeże spojrzenie na to, jak wielki postęp dokonał się w naszej wiedzy – i jak wiele jeszcze przed nami. Gorąco polecam taką literaturę faktu, zakorzenioną w trzeciej kulturze, gdy to sami naukowcy opowiadają o nauce, bez pośredników. W szczególności polecam tę książkę szeroko rozumianym humanistom. 

11.10.2025

Konferencja SPiN i warsztaty "Jak budować zaufanie do nauki przez upowszechnianie wiedzy"

Stara, odrapana kamienica, a jednak piękna i tajemnicza.

Moja obecność na konferencji Społeczeństwo i Nauka 2025 "Zaufanie - to skomplikowane" (14-16 października 2025 r.), poświęconej szeroko rozumianej popularyzacji nauki, nie jest przypadkowa. Jest naturalną konsekwencją wieloletniej pracy i obserwacji przemian w postrzeganiu nauki przez społeczeństwo jak i rozwijaniu różnorodnych form upowszechniania wiedzy. Wiele lat temu zaczynałem od pisania artykułów do papierowych czasopism. Potem pojawiły się różnorodne warsztaty i projekty edukacyjne. A jeszcze później pojawiły się pikniki naukowe i centra nauki.

Pamiętam czasy, gdy powstanie Centrum Nauki Kopernik w Warszawie wyznaczyło nowy kierunek w polskiej edukacji, wprowadzając do dyskursu koncepcję edukacji pozaformalnej na masową skalę. Nie mieli programów więc mogli eksperymentować i sami odkrywać nową i niezwykle ważną przestrzeń edukacyjną. Ten impuls zadziałał: dziś mamy w Polsce i w Europie już wiele prężnie działających małych i dużych centrów nauki. Popularyzacja nauki wyszła poza mury uczelni i stała się profesją, zyskując ogromną siłę oddziaływania społecznego. To już nie jest ciekawostka tylko codzienna praktyka.

Rozwój popularyzacji nauki w centrach nauki wiąże się czasowo z największym, moim zdaniem, wyzwaniem naszych czasów: spadkiem zaufania do nauki i badań naukowych. Ironia polega na tym, że w momencie, gdy nauka dostarcza nam narzędzi do rozwiązania najpilniejszych globalnych problemów (klimat, zdrowie, energia), rośnie też skala sceptycyzmu i dezinformacji. Zalewa nas fala pseudonaukowych teorii spiskowych. Nawet w kulturze widać wyraźną dominację fantasy nad science-fiction. I jest to trend wieloletni.

Z perspektywy dydaktyka i naukowca, widzę kilka kluczowych przyczyn tego kryzysu. Współczesna nauka jest trudniejsza niż kiedyś, wykorzystuje zaawansowane i drogie narzędzia i przyrządy badawcze a przeciętnemu człowiekowi trudno się włączyć do, przesyconych złożonymi teoriami i specjalistycznym żargonem, dyskusji. Nauka jest procesem złożonym, pełnym wątpliwości i nieustannego poprawiania. Jest w jakimś sensie ciągle niedokończona. Opinia publiczna oczekuje jednak prostych odpowiedzi, zero-jedynkowych, oczekuje prostych komunikatów tu i teraz, co często prowadzi do odrzucenia autorytetu, gdy naukowcy mówią o prawdopodobieństwie lub niepewności. Po drugie przestrzenie cyfrowe sprzyjają szybkiemu rozprzestrzenianiu się teorii spiskowych i upolitycznianiu "faktów" (faktoidy). Nadmiar łatwo generowanych treści sprzyja dezinformacji. Trudno jest odróżnić treści wiarygodne od niewiarygodnych, zmyślonych i manipulatorskich. Eksperta może udawać każdy, na dodatek dysponując narzędziami nie tylko to generowania prostych fejków ale i do tworzenia deep faków. Trudno jest przebić się z rzetelnym komunikatem przez szum informacyjny szczególnie, gdy ten komunikat kłóci się z czyimiś głęboko zakorzenionymi przekonaniami (błąd konfirmacji). I ważne jest, o czym wspinałem, poczucie sprawczości. Dla wielu osób nauka jest czymś abstrakcyjnym, odbywającym się w "wieżach z kości słoniowej" lub "tajnych laboratoriach". Brak bezpośredniego kontaktu z procesem badawczym i ludźmi, którzy go prowadzą, uniemożliwia zbudowanie emocjonalnej więzi i osobistego zaufania. Niewątpliwie potrzebny jest bezpośredni kontakt z prawdziwymi naukowcami z krwi i kości a nie wyobrażeń o nich, budowanych na podstawie filmów fabularnych czy kreskówek. Budowaniu takiego kapitału naukowego służą upowszechnione już różnorodne festiwale naukowe, odbywające się w murach uczelni wyższych, w laboratoriach badawczych.

W tym kontekście rola coraz liczniejszych centrów nauki i nas, popularyzatorów, staje się kluczowa. Musimy wyjść poza samą "rozrywkę" i ekspozycję faktów. Naszym głównym zadaniem jest teraz odbudowa mostu zaufania. Festiwale nauki to nie tylko widowiskowa rozrywka z wybuchami i kłębami dymu. To przede wszystkim autentyczne spotykanie się z naukowcami w ich środowisku naturalnych, czyli w laboratoriach i murach uniwersyteckich. Jak to zrobić? Poprzez przemyślaną dydaktykę edukacji pozaformalnej, która skupia się na zaangażowaniu w proces, na transparentności i dialogu, na wzmacnianiu kompetencji cyfrowych. Taką dydaktykę dopiero odkrywamy i wymyślamy. A naturalnym laboratorium dla nich są właśnie różnorodne centra nauki.

Musimy (w tym przede wszystkim my, naukowcy) pokazywać jak działa nauka, a nie tylko co odkryła. Centra nauki mogą być laboratoriami w przestrzeni pozaformalnej, bez ocen i programów nauczania, zatwierdzanych ministerialnie, w których zwiedzający sami doświadczają metody naukowej, popełniają błędy i weryfikują hipotezy. To buduje poczucie sprawczości i akceptację dla nauki jako narzędzia do poznawania świata. Innym wymiarem takiej aktywności jest nauka obywatelska (citizen science), koordynowana przez naukowców z ośrodków naukowych. Powinniśmy mówić o nauce jako o społecznej instytucji – z jej mechanizmami recenzji, finansowania i etyki, ale także pełnej błędów, nadużyć, nieprawidłowości. To wymaga organizowania debat, spotkań z naukowcami i wspólnych projektów (citizen science), które dehermetyzują środowisko akademickie. Popularyzacja wiedzy musi być też nauką krytycznego myślenia i oceny źródeł w erze cyfrowej. Zamiast tylko podawać fakty, powinniśmy wyposażać odbiorców w narzędzia do samodzielnej weryfikacji informacji.

Rozwój centrów nauki wymusza potrzebę stałego podnoszenia kwalifikacji i rozwoju metodyki procesu uczenia się (a nie nauczania). Potrzebujemy więcej wykwalifikowanej kadry i platform do dyskusji o tym, jak robić to dobrze. Temu służą m.in. konferencje takie jak Społeczeństwo i Nauka 2025.

To jest właśnie powód, dla którego zgłosiłem się na tę konferencję. Od lat chciałem dołączyć do tej społeczności, zobaczyć, jak wygląda konferencja centrów nauki, i uczyć się od najlepszych. Do tej pory uczestniczyłem jedynie w konferencjach organizowanych przez Centrum Nauki Kopernik w Warszawie. A w udziale w konferencjach Stowarzyszenie Społeczeństwo i Nauka SPiN zawsze coś mi stawało na przeszkodzie, a to obowiązki akademickie, a to kwestie logistyczne i finansowe. Cieszę się, że wreszcie udało się to dopiąć.

Wybrałem się na konferencję by dyskutować, sprawdzać w działaniu i dzielić się własnym, wieloletnim doświadczeniem w pracy z dziećmi, młodzieżą i dorosłymi. Wierzę, że tylko przez ciągłą wymianę myśli i testowanie nowych form komunikacji jesteśmy w stanie skutecznie stawić czoła kryzysowi zaufania wobec nauki. Tej wymianie służy także niniejszy tekst na blogu. Moja obecność na wspomnianej konferencji to nie tylko chęć dołączenia do społeczności i wymiana poglądów. To przede wszystkim dążenie do rewizji własnej, wypracowywanej metody dydaktycznej w obliczu wspomnianego wcześniej kryzysu zaufania do nauki. Jako naukowiec i wykładowca, jestem głęboko zakorzeniony w tradycyjnym modelu transmisji wiedzy – w opowiadaniu o odkryciach i przekazywaniu faktów. Systematycznie próbuję od tego odchodzić poprzez udział w różnorodnych projektach i przedsięwzięciach. Z różnym i niezadawalającym mnie rezultatem. Ale nie rezygnuję. Ponawiam próby, tak jak w typowych badaniach naukowych.

Dotychczasowe doświadczenie pokazało mi wyraźnie, że w popularyzacji przekaz jest mniej ważny niż zaangażowanie. Dlatego na tej konferencji zdecydowałem się na formę warsztatową, a nie w postaci tradycyjnego wykładu. Wychodzę poza moją strefę komfortu - wykłady i ustne prezentacje z Power Pointem (lub innymi programami) robię od lat, a formy warsztatowej dopiero się uczę. Chcę podzielić się swoimi pomysłami i wnioskami, ale przede wszystkim wdrożyć i przetestować nowe dla mnie koncepcje dydaktyczne, skupione na aktywizacji słuchaczy. Odejście od wiedzy transmisyjnej i biernego słuchania na rzecz doświadczania i interakcji jest kluczowe, aby zbudować zaufanie przez aktywne uczestnictwo. Ludzie bardziej ufają temu, co sami przećwiczyli i zrozumieli. Działanie, a nie tylko słuchanie, pozwala im poczuć się częścią procesu naukowego, co jest fundamentalnym elementem w odbudowie wiarygodności nauki. I ważne jest autentyczne spotkanie z naukowcem a nie tylko z pośrednikiem relacjonującym badania naukowe.

Model warsztatowy stawia popularyzatora i uczestnika na bardziej partnerskiej stopie. Odkrywamy razem. Prowadzący przestaje być wyrocznią, a staje się facylitatorem odkrywania, co zmniejsza dystans i rozmontowuje "wieżę z kości słoniowej". Nie ukrywam, że moje dotychczasowe próby wdrożenia tej metody w edukacji pozaformalnej napotykały na różne trudności w lokalnych projektach, które realizowałem w różnych pozaakademickich miejscach. Ostatnio miałem warsztaty w czasie konwentu fantasy Warmia i Magia 2025. Słabo mi się to udało. Przynajmniej poniżej zakładanych efektów.  Odkrywamy nową dydaktykę edukacji pozaformalnej i z przyczyn oczywistych popełniamy różne błędy. Lecz te błędy nie są porażką, są dowodem rozwoju i aktywnego poszukiwania. Tak jak w każdych badaniach naukowych.

Głównym problemem był zawsze czas. Krótki, jednorazowy format spotkań – często ograniczony do jednej godziny – uniemożliwiał pełne rozwinięcie działań, które wymagają wdrożenia uczestników w metodykę, a potem w fazę refleksji i dyskusji. W efekcie, zamiast pełnej aktywizacji, często musiałem uciekać się do szybkiego "opowiadania" i demonstracji, czyli wracać do modelu transmisyjnego. Bo zadawana praca domowa i kontynuacja najczęściej zawodzą. Jeszcze nie wiem dlaczego. Teraz szukam odpowiedzi i dobrego sposobu, także z wykorzystaniem narzędzi online. A nie byłoby pytań, gdybym wcześniej nie eksperymentował i nie próbował czegoś nowego.

Ta konferencja jest dla mnie kolejną, przemyślaną próbą. Będę tam, by eksperymentować i dyskutować o technikach aktywizujących oraz o sposobach zarządzania czasem w krótkich, ale angażujących formach komunikacji i edukacji. Zobaczymy co i jak się uda, ale jestem przekonany, że przyszłość popularyzacji nauki zależy od tego, jak skutecznie potrafimy przekształcić widza w badacza, obserwatora w uczestnika.

Mimo deklaracji o konieczności aktywizacji, pierwszym moim wręcz rutynowym odruchem było pory przygotowanie tradycyjnego wykładu, prelekcji, koniecznie z prezentacją multimedialną z Power Pointem. W końcu, jako wykładowca akademicki, w ten sposób najłatwiej byłoby mi ułożyć treść i przekazać słuchaczom bogate, wieloletnie doświadczenie. Mogłaby to być fascynująca, oryginalna opowieść o popularyzacji nauki w różnych formach i miejscach, w sam raz dla edukatorów i popularyzatorów z centrów nauki. Storytellingu także się uczę. Jednak od dwóch lat próbuję nawet na wykładach mniej mówić a więcej zostawiać przestrzeni na aktywność studentów (lub słuchaczy). Nie ważne, co ja już wiem, ważne to, co odkryją w czasie spotkania słuchacze (a na uczelni studenci).

Ale czy ta zdobyta wiedza o nowej dydaktyce, wzbogacona elementami z neurobiologii o mechanizmach uwagi i zapamiętywania, miałaby pójść w las? Czy mówiąc o potrzebie zmiany, sam mam tkwić w przestarzałym modelu? Zdecydowanie nie. Dlatego dla mnie wspominana konferencja to właśnie moment na praktyczne wcielenie teorii w życie. Z ryzykiem porażki. Dlaczego nie wdrażać nowatorskich metod od razu, tu i teraz? Najlepiej uczymy się przez działanie, metodą prób i błędów, próbując wykorzystać wiedzę teoretyczną, zasłyszaną i wyczytaną. Niech to, co sam głoszę, stanie się działaniem, nie tylko na zajęciach kursowych ze studentami na uniwersytecie, ale właśnie w gronie profesjonalistów, którzy mierzą się z podobnymi wyzwaniami.

Właśnie dlatego mój czas na tej konferencji przybrał formę interaktywną. Cel jest prosty: uczenie się popularyzacji przez robienie popularyzacji (a nie tylko mówienie o niej). Celem warsztatu jest przekształcenie teorii komunikacji naukowej w natychmiastową, angażującą praktykę, z użyciem współczesnych narzędzi. Oczekuję, że po spotkaniu uczestnicy odejdą nie tylko z nową wiedzą, ale przede wszystkim z praktycznym doświadczeniem. Każdy z uczestników przygotuje i zaprezentuje własne, krótkie (3-minutowe) wystąpienie popularnonaukowe. Wystąpienia te będą nawiązywały do zasad storytellingu naukowego, czyli zawierać: bohatera (postać naukowca, badacza, a nawet ideę), który przechodzi transformację, rekwizyt (fizyczny przedmiot, który stanie się mostem do zrozumienia skomplikowanego zagadnienia) i opowieść - narrację, która nadaje sens i emocje suchemu faktowi naukowemu. Badania wykazały, że dużo łatwiej zapamiętujemy informacje, jeśli przekazywane są w formie opowieści a nie tylko suchych danych. A że żyjemy już w czasach sztucznej inteligencji to kolejny raz ze słuchaczami będę chciał eksperymentować z AI. Do szybkiego generowania pomysłów, struktury narracyjnej lub wizualnych rekwizytów, wykorzystamy narzędzia sztucznej inteligencji (AI), co jest nieuniknionym elementem współczesnej komunikacji.

Wierzę, że ta formuła pozwoli nam przekonać się na własnej skórze, jak skutecznie (lub nieskutecznie) można przełamać barierę między ekspertem a odbiorcą i jak, poprzez zaledwie trzy minuty opowieści i działanie, możemy skuteczniej odbudowywać zaufanie do nauki.

Kryzys zaufania do nauki nie jest problemem samej wiedzy, lecz sposobu jej komunikowania i postrzegania. Współczesna nauka, choć zaawansowana i potężna, stała się dla wielu zbyt wyalienowana. Jej złożone, trudne metody i hermetyczny język uniemożliwiają bezpośrednie uczestnictwo w odkrywaniu. Uczestnictwo w nauce staje się niedostępne, a to poczucie wykluczenia i braku zrozumienia bezpośrednio przekłada się na nieufność. Dobra popularyzacja ma moc, by to zmienić. Jej kluczową funkcją nie jest samo przekazywanie faktów, lecz przywracanie poczucia bliskości i zrozumienia procesu naukowego. Najlepiej przez bezpośredni kontakt z autentycznym naukowcem, czy to w trakcie festiwalu naukowego, czy kawiarni naukowej.

Aby to osiągnąć, działania w centrach nauki i poza nimi, powinny opierać się na trzech fundamentalnych filarach, które zasypują lukę między naukowcem a społeczeństwem:
  1. Bezpośredni kontakt. Warto dążyć do tego, by mówić do ludzi, a nie tylko w ich obecności. Oznacza to stworzenie przestrzeni dla prawdziwego dialogu i spotkań twarzą w twarz, które budują autentyczne, osobiste zaufanie.
  2. Angażowanie w odkrywanie. Należy odchodzić od biernego słuchania na rzecz aktywnego angażowania w proces naukowy (doświadczanie w cyklu Kolba). Nasze warsztaty i wystawy muszą skłaniać do działania, eksperymentowania i zadawania pytań. A potem skłaniać do refleksji i wiązania praktyki z teorią.
  3. Kreowanie poczucia sprawczości. Powinniśmy wzmacniać w odbiorcach poczucie wpływu, przynajmniej na dyskusję o nauce i jej odkryciach. Społeczeństwo powinno czuć, że ma udział w kształtowaniu debaty o etyce, celach i konsekwencjach postępu naukowego. Natomiast przez udział w citizen science rzeczywiście uczestniczyć w procesie badawczym (np. zbieranie danych).
Te postulaty wpisują się w koncepcję Trzeciej Kultury (przeczytaj i to), która powinna stanowić dla nas tło i inspirację. Jest to obszar, w którym naukowcy, myśliciele i pisarze z dziedzin nauk ścisłych i przyrodniczych komunikują swoje idee bezpośrednio do szerokiej publiczności, celowo omijając tradycyjnych, często sceptycznych, pośredników z kręgów humanistycznych (lub dziennikarskich). Klucz do wiarygodności leży w autentyzmie. Dlatego w popularyzacji muszą brać udział nie tylko sami popularyzatorzy jako wykwalifikowani "tłumacze" z języka nauki na język potoczny, lecz musi odbywać się to także z aktywnym udziałem prawdziwych naukowców. To oni gwarantują wiarygodność, autentyzm oraz dają możliwość bezpośredniego kontaktu z osobami, które faktycznie prowadzą badania.

Wierzę, że zaproponowany przeze mnie  warsztat, koncentrujący się na storytellingu i aktywizacji, jest małym, ale ważnym krokiem w kierunku tej nowej, bardziej zaangażowanej i transparentnej kultury naukowej. Oczywiście, tu na blogu zdam relację z sukcesów i porażek w czasie warsztatu pt. „Jak budować zaufanie do nauki przez upowszechnianie wiedzy". Bo ten blog jest w części moim dziennikiem refleksji, dziennikiem osobistego rozwoju. Dlatego znajdują się w nim takie właśnie wypowiedzi, relacjonujące mój rozwój, moją drogę edukacyjną. Dziennik z podróży intelektualnej...

9.10.2025

O przyczynach kiepskich prezentacji nie tylko akademickich cz. 2. (konferencje)




W nawiązaniu do wcześniejszego tekstu na temat jakości prezentacji akademickich warto poruszyć także konferencje naukowe, które są apoteozą publicznego wystąpienia w środowisku akademickim. Mają być platformą dynamicznej wymiany myśli, jednak często stają się jedynie paradą monotonnych odczytów. Czasami sens i cel zdominowany jest przez powierzchowny rytuał. Mam na myśli konferencje akademickie jak i konferencje branżowe, biznesowe, korporacyjne, pozaakademickie. Ale przecie to na studiach przyszli biznesmeni wdrażają się do wystąpień referatowych w czasie konferencji (nie tylko naukowych i nie tylko akademickich). 

Po co jest konferencja? Są trzy powody. Pierwszym jest prezentacja badań i potencjału badawczego. Chodzi o publiczne zasygnalizowanie "oto mój kierunek poszukiwań naukowych, oto moje odkrycia." Drugim jest szukanie współpracy i kontaktów. Konferencja ma być siecią, generatorem nowych projektów, a nie zbiorem autonomicznych monologów. I po trzecie - szukanie inspiracji. To ma być intelektualne retreat, gdzie lepiej się myśli, dzięki pustelniczemu wyizolowaniu od świata codziennego (jak na dobrych rekolekcjach czy w ekskluzywnym SPA). Dobra prezentacja jest kluczem do realizacji tych celów. Lepiej się słucha referatu niż czyta publikację – oczywiście o ile jest to dobry referat. Czy te cele są zawsze uświadamiane i realizowane? Czy tylko w jakiejś części realizowany jest powierzchowny rytuał i celebra hierarchii społecznej, czy to w środowisku akademickim, czy w korporacji czy biznesie?

Dlaczego czasami konferencje zawodzą w osiąganiu wspomnianych celów? Bo wystąpienie referatowe traktowane jest jako ustne streszczenie artykułu. Naukowcy często przygotowują slajdy jako skondensowaną wersję tekstu, który mają opublikować (lub już opublikowali). Zamiast wykorzystać referat do storytellingu (opowieści o odkryciu, o problemie badawczym), używają go do transmisji danych, co jest nieefektywne w krótkiej, konferencyjnej formie. Storytelling wydaje się taki niepoważny, mało dostojny i dlatego jest pomijany. Drugim powodem mijania się z celem jest kultura presji czasowej. Typowy 10–15 minutowy referat wymusza dużą kondensację treści. Zamiast skupić się na jednym kluczowym wniosku i go dogłębnie objaśnić, prelegent próbuje pokazać przeładowanych treścią 7-10 slajdów (a w często jeszcze więcej), dążąc do napakowania merytorycznej gęstości kosztem zrozumienia. Jeszcze gorzej, gdy rozgaduje się i wychodzi poza swój czas, zabierając przestrzeń kolejnym prelegentom. Trzecim powodem nie osiągania głównych celów konferencyjnych jest brak interakcji. Konferencja jest sytuacją inspirującą, ponieważ zazwyczaj obrady odbywają się w wyizolowaniu – ludzie są oderwani od biurek i obowiązków, często w odległym od miasta ośrodku terenowym. Kiepski referat zabija tę sprzyjająca okoliczność i energię. Zamiast otwierać dyskusję i zapraszać do dialogu, monolog prelegenta zamyka przestrzeń na natychmiastową refleksję i interakcję. Ludzie po prostu czekają na możliwość zadania pytania, zamiast angażować się w treść w trakcie prezentacji. A czasem rezygnują nawet z zadawania pytań na sali i w kuluarach.

Jeśli prezentacja na konferencji jest nudna i nieprzekonująca, nie jest w stanie ani "sprzedać" idei, ani zainicjować współpracy, ani zainspirować. Nawet genialne badania nie zostaną zauważone ani zapamiętane, jeśli sposób ich przedstawienia jest nieatrakcyjny. Nikt nie podejdzie w kuluarach do badacza, którego wystąpienie było chaotycznym odczytem danych. Prezentacja powinna wzbudzać ciekawość i potencjał dalszego dialogu. Zamiast czerpać pomysły, uczestnicy konferencji tracą czas, który mogliby poświęcić na czytanie tego samego materiału w ciszy, szybciej i bardziej efektywnie.

Podsumowując tę część mojego wywodu, kiepskie prezentacje na konferencjach wynikają z błędnego rozumienia ich celu. Celu ustnej prezentacji i celu konferencji. Naukowcy zapominają, że w czasie konferencji (online lub offline) sama forma wystąpienia jest wiadomością. Liczy się nie tylko to, co mówisz, ale jak to robisz, aby wykorzystać ten unikalny moment inspiracji i fizycznego spotkania do budowania sieci kontaktów i przyspieszenia badań. Zamiast aktywować sieć społeczną, prelegent zamęcza ją pasywnym słuchaniem.

Problem kiepskich wystąpień akademickich, od wykładu studenckiego po referat konferencyjny, jest systemowy. Jest to efekt kulturowej prymatu pisma nad retoryką i braku refleksji nad celem komunikacji. Aby przezwyciężyć tę rutynę, środowisko akademickie musi przełamywać swój autorytaryzm. Musi zastąpić mentalność "strażnika wiedzy tajemnej" postawą "lidera wiedzy", który nie tylko posiada wiedzę, ale potrafi ją demokratyzować i aktywizować w audytorium. Bo przecież w nauce nie ma autorytetów są tylko argumenty i dowody. I jest wartościowa dyskusja.

Oczywiście, sensowne byłoby nagradzać i szkolić wykładowców w zakresie retoryki, projektowania wizualnego i angażowania publiczności, traktując te umiejętności jako kluczowe kryterium doskonałości zawodowej, obok publikacji. Uwzględniając nowe formy przekazu kultury postpiśmiennej takie jak np. wideoposter, podcast. Pytanie "Jaki jest sens mojego wystąpienia?" musi zastąpić automatyczny rytuał wychodzenia na mównicę. Tylko wtedy konferencje staną się oazami inspiracji, a wykłady generatorami nowego myślenia, a nie miejscami, w których wiedza jest pasywnie odczytywana. To rozważanie dotyka fundamentu nowoczesnej dydaktyki akademickiej. Stawia przed nami wybór między przekazywaniem usystematyzowanej wiedzy a przekazywaniem doświadczenia badawczego.

Może pierwotnym źródłem problemu - jak zauważył mój znajomy - jest to, że zamiast języka polskiego w szkole mamy w zasadzie historię literatury. Czyli przerost wiedzy nad umiejętnościami... językowymi w komunikowaniu się słowem i pismem. Potem się tylko nawarstwia.

A na uczelniach zajęcia ze studentami, z wykładami, jakie powinny być? Wykłady kursowe wg sztywnego programu (jak w szkole) czy jak spotkania z naukowcem, relacjonującym swoje badania? To drugie to tematyka pozornie od Sasa do Lasa, ale jednocześnie szansa na pokazanie czegoś autentycznego. Problem leży w tym, że akademicy często mylą wykład z książką. Wykład kursowy, mający na celu poruszenie zaplanowanych działów i zagadnień, jest koniecznością programową, ale rzadko bywa inspirujący, jeśli prowadzący staje się jedynie czytnikiem podręczników. W epoce powszechnego dostępu do e-booków, zasobów online i sztucznej inteligencji, która skonsoliduje, streści i zaprezentuje fakty z podręcznika, rola wykładowcy jako czytnika faktów jest całkowicie przestarzała. I łatwa do zastąpienia przez algorytmy AI.

Wykłady kursowe są niezbędne do systematyzacji wiedzy. To fakt. Pozwalają na ustrukturyzowanie podstaw oraz wprowadzenie studentów w kluczowy żargon i mapę danej dyscypliny. Ponadto takie wykłady kursowe pozwalają ustalić minimalny próg wiedzy, który musi być osiągnięty, aby przejść dalej. Jednak kiedy wykładowca ogranicza się do roli "czytnika" lub "omawiacza slajdów", prowadzi to do utraty zaangażowania. Studenci przestają widzieć wartość dodaną w obecności, skoro te same informacje mogą przyswoić w samotności, szybciej i efektywniej. Doprowadza to czasem także do powierzchowności wiedzy. Zamiast interpretacji i krytycznego myślenia, uczy się reprodukcji materiału (nawet na pamięć). Jest to kwintesencja terminu "śmierć przez Power Point".

Alternatywą (lub, co ważniejsze, idealnym uzupełnieniem) jest model spotkania z naukowcem, relacjonującym swoje badania, podającym przykłady, których sam doświadczył. Takie podejście koncentruje się na autentyczności i unikalnej perspektywie prowadzącego zajęcia w przekazywaniu wiedzy wiem jak zamiast wiem co (know-how i know-what). Wykładowca nie opowiada, co jest w podręczniku, ale jak te zasady działają w praktyce, relacjonując swoje badania. Pokazuje proces, błędy, wątpliwości – całą kuchnię naukową. Owszem, wymaga to od studenta samodzielnego studiowania podręczników i to często przed wykładem. Studenci widzą, że nauka nie jest zbiorem suchych faktów, ale żywą, dynamiczną działalnością. Spotkanie z kimś, kto "przekłuł teorię w praktykę" i ma osobiste przykłady, które sam doświadczył, buduje więź i modeluje postawę badawczą. Wykład staje się niezastąpiony. Treść, która jest dostępna tylko dzięki unikalnemu ethosowi i doświadczeniu prelegenta (a nie powielona z książki), jest jedynym powodem, dla którego warto fizycznie lub zdalnie uczestniczyć w zajęciach. Jest to coś autentycznego.

Dylemat nie musi brzmieć: albo–albo. Najlepszy model akademicki wymaga syntezy. Powinny być podstawy kursowe udostępniane także w formie interaktywnej. Materiał podstawowy (teoria, definicje) powinien być w dużej mierze zdigitalizowany (e-learning, quizy, e-booki, zadania do samodzielnego wykonania), co zwolni czas na zajęciach, nawet tych wykładowych. Własnym chałupniczym sposobem próbuję to na swoich przedmiotach robić. Zostanie czas na wykładzie dla relacji i dyskusję. Czas wykładu należy przeznaczyć na to, co jest unikalne dla człowieka (inaczej dość łatwo zastępowani będziemy przez internet i AI). Wtedy wykładowca występuje jako kurator wiedzy, który wybiera, co jest najważniejsze, komentuje i pokazuje, jak sprzeczne teorie funkcjonują w świecie rzeczywistym (np. w jego badaniach). Wykładowca realizuje się jako narrator, który używa własnego doświadczenia, aby nadać abstrakcyjnym faktom sens i wagę emocjonalną. Pokazywanie, jakie błędy popełnił, by dojść do danego wniosku, jest o wiele cenniejsze niż podanie samych konkluzji.

Kiepskie wykłady są tam, gdzie model kursowy dominuje nad modelem spotkania z naukowcem. Dobre wykłady wykorzystują obowiązkowy materiał kursowy jako punkt wyjścia do relacjonowania autentycznych zmagań, sukcesów i pułapek życia naukowego. Wtedy monolog wiedzy zamienia się w inspirujący dialog.

W swoich dwuczęściowych wywodach starałem się przekonać do tego, że to logika i kultura słowa zabijają wartość wykładu ustnego. Warto więc dostrzec zalety kultury słowa i kultury pisma oraz adekwatnie używać je w konkretnym kontekście sytuacji i miejsca. Wykład służy do opowiadania i dialogowania a książka i publikacja do czytania. Tę samą treść można przekazać i ustnie i pisemnie. To nie forma jest zła tylko złe czyli nieadekwatne może być jej zastosowanie

8.10.2025

O przyczynach kiepskich prezentacji akademickich



W pewnym sensie Sokrates miał rację. Przez pismo coś zyskaliśmy ale i coś straciliśmy. Teraz jest podobnie z technologią i AI, zapewne też coś zyskamy i coś stracimy. Główną tezą niniejszego tekstu jest to, że kultura pisma w części zabiła sztukę prezentacji i wystąpień ustnych. Miał więc rację Sokrates, choć w nieco innym aspekcie.

Od lat zadziwia nie często spotykane wystąpienia ustne na niskim poziomie technicznym (prezentacyjnym, niezależnie od wartości merytorycznej). Spotykam je w życiu biznesowym, akademickim i kulturalnym. Szukam głębszej przyczyny. Oczywiście, jest wiele znakomitych wykładów, referatów konferencyjnych i webinariów. Sam takich wielokrotnie doświadczyłem i wysłuchałem. Ale jest jeszcze więcej byle jakich, nudnych, oderwanych o tu i teraz. Skąd to się bierze, zwłaszcza w środowisku akademickim? Dlaczego są mistrzowie i partacze i to w takich właśnie proporcjach? Może w średniowieczu wśród szewców, krawców, kołodziejów też tak było? Po prostu rozkład normalny znakomitych, przeciętnych i byle jakich?  Przecież środowisko akademickie, gdzie chlebem codziennym są wykłady dla studentów i referaty na konferencjach, powinno sztukę prezentacji mieć w jednym palcu. A nie ma. Dlaczego? Wiele lat się nad tym zastanawiałem, sam uczyłem się wystąpień publicznych i sztuki wykładania, nawet uczyłem studentów sztuki prezentacji ustnych. Jest wiele dobrych poradników pisanych przed samych wykładowców akademickich, pokazujących jak to robić, stworzonych na bazie ich własnego doświadczenia. Czyli ta wiedza i umiejętności są w samym środowisku naukowców i uniwersyteckich wykładowców. Od nich się uczyłem. Ale w zasadzie pozaformalnie, dodatkowo, w domu, pozalekcyjnie. Brakowało i brakuje kursów uczelnianych, dedykowanych rozwojowi tej umiejętność. A często jak już są, to nauczają osoby, które same nie najlepiej tę sztukę opanowały… Dlaczego tak jest? Szukam przyczyny od wielu lat. Ostatnio doszedłem do wniosku, że główną przyczyna jest zakorzeniona w nas kultura piśmienna.

Moje refleksje na temat kultury pisma w połączeniu z autorytaryzmem dydaktycznym oraz kontraście między wykładami kursowymi a autentycznymi badaniami układają się w krytyczny obraz problemów w komunikacji akademickiej. I o tym opowiem w niniejszym tekście (pisanym a więc paradoksalnie mocno zakorzenionym w kulturze pisma a nie oralności).

Tezą, którą stawiam jest to, że "kultura pisma zabiła sztukę prezentacji i wystąpień ustnych". Środowisko akademickie jest nastawione na tekst, publikację i recenzowany artykuł – na "papier". To opus magnum naukowca, będące namacalnym dowodem jego pracy i podstawą awansu. Liczy się tylko to, co napisane i opublikowane, bo można to wykazać w dorobku, podać dane bibliograficzne, tytuł czasopisma, liczbę stron, indeks cytowań. Liczy się rzeczywistość papierowa, opublikowana (utrwalona w piśmie) bo łatwo ją policzyć, zmierzyć i opunktować. A więc ocenić liczbowo.

W nawiązaniu do dawnej kultury można stwierdzić, że mamy tryumf logosu pisanego nad ethosem i pathosem wystąpienia ustnego. W tym kontekście, wystąpienie publiczne (wykład, prezentacja konferencyjna) jest często traktowane jako drugorzędny dodatek, jedynie ilustrujący tekst, który już został napisany. To odwrócenie platońskiego porządku, w którym debata i dialog miały przewagę.

Sokrates, bardzo krytycznie odnosił się do pisma jako nośnika, który osłabia pamięć i uniemożliwia dialog. Choć my polegamy na piśmie, to ten sam mechanizm braku interakcji dotyka nowoczesnych wykładów. Wykładowca, czytający gęsty od trudnych terminów tekst ze slajdu (będący często de facto przepisanym akapitem z artykułu), symuluje dialog i nie angażuje słuchacza. Przecież ten tekst słuchacz-czytelnik może przeczytać samodzielnie i to we własnym tempie. Dialog przez pismo odbywa się w samotności: w samotności się czyta, potem pisze polemiki i publikuje. Jest rozdźwięk między czasem i miejscem. Dialog przez pismo trwa znacznie dłużej. Jego niewątpliwą wartością jest dłuższy namysł i możliwość doszlifowania i poprawiania swojej linearnej wypowiedzi. Ale wadą jest brak bezpośredniego kontaktu i dynamiki dialogu.

Powinniśmy oczekiwać, że wykładowcy akademiccy będą mistrzami w prezentowaniu, gdyż jest to ich chleb powszedni. Rzeczywistość jest inna, a przyczyną jest systemowa dewaluacja ustnych (bezpośrednich) umiejętności komunikacyjnych. Być może zmieni to rodząca się kultura postpiśmienności. Obecnie jednak papier jest jeszcze ważniejsze niż występ. Na przykład brak jest już wykładu habilitacyjnego w ścieżce awansu akademickiego. W pełni zastąpiony został oceną "papierów", nawet w zakresie upowszechniania i popularyzacji wiedzy (np. może być wykaz ustnych wystąpień popularyzatorskich ale nie namacalny przykład takiego wystąpienie tu i teraz). Jest to symboliczne wyrażenie trendu, o którym piszę. System awansu nagradza ilość i jakość publikacji, niemal ignorując zdolność do przekazywania tej wiedzy w sposób angażujący. Skoro kryterium awansu to artykuły, a nie dydaktyka, naturalną koleją rzeczy jest inwestowanie czasu w pisanie, a nie w projektowanie prezentacji czy szkolenie głosu lub scenariusza wystąpienia (krótkiego lub długiego i dostosowanego do konkretnych słuchaczy w kontekście konkretnego miejsca i czasu).

Jeśli w środowisku akademickim nie ma mechanizmów rzetelnej oceny i weryfikacji umiejętności prezentacyjnych (poza ogólnymi ankietami studenckimi), to tolerowane jest "partactwo" kosztem solidności i mistrzostwa. Wykładowca, nawet jeśli jest wybitnym naukowcem, ale słabym prezenterem 9mówca, performerem), wciąż osiągnie sukces w karierze, ponieważ jego "rzemiosło" (pisanie) jest wyżej cenione. Zwyczajowe naśladowanie rytuału – wychodzenia na mównicę i mówienia ( nawet w nudny sposób) staje się normą, a nie wyjątkiem. A przecież w wystąpieniu ustnym nie chodzi o samo tylko mówienie. Chodzi o mówienie do ludzi a nie tylko w ich obecności.

Ostatni, ale równie ważny aspekt to psychologia relacji władzy w sali wykładowej. Zastanawiam się czy autorytaryzm liderów przenosi się na formę wykładów akademickich. Odpowiedź wydaje się twierdząca, choć jest to często nieuświadomiony autorytaryzm strukturalny. Długie przemówienia i brak empatii to monolog, ignorujący feedback publiczności. Jest to metoda charakterystyczna dla przywódców, którzy przekładają swoje przesłanie nad komfort i zaangażowanie odbiorców. W warunkach akademickich, może to wynikać z głębokiej asymetrii władzy i wiedzy. Wykładowca jest (a w zasadzie był) ekspertem i autorytetem, a studenci są "słuchającymi poddanymi". Taki prelegent delektuje się słowem (własnym wywodem), a nie efektem (zrozumieniem i zaangażowaniem). Konektywny dostęp do skumulowanej ludzkiej wiedzy powoli wywraca tę zależność. Stajemy się nauczniami i projekczycielami w obliczu głęboko i szybko zachodzących zmian. Nawet eksperci ciągle muszą się uczyć i są na tym samym poziomie znajomości (nieznajomości) wielu aspektów naszej rzeczywistości co i studenci.

Stół prezydialny, jakże często obecny na sali wykładowej, jest w swojej istocie barierą symboliczną i fizyczną. Zamiast zachęcać do dialogu (jak np. w sali warsztatowej lub wystąpieniach typu TEDx), stół ten cementuje dystans, separuje eksperta od reszty i formalizuje autorytet, nawet gdy jego formuła nie jest wykorzystywana. Jest to relikt przeszłości, który utrudnia ruch, kontakt wzrokowy i interakcję, zmuszając do statycznej, frontalnej prezentacji.

Staram się wykazać, że kiepskie prezentacje akademickie nie są efektem złej woli, lecz skutkiem logicznego działania systemu kultury piśmiennej. Jest to wynik splotu kulturowego priorytetu pisma nad mową, systemowego braku weryfikacji i nagradzania umiejętności dydaktycznych oraz nieuświadomionego autorytaryzmu, utrwalonego przez architekturę i relacje władzy. Aby poprawić jakość wystąpień, środowisko akademickie musi zacząć cenić sztukę przekazu równie wysoko, jak wartość samej treści. Częściowo powrócić do kultury oralnej i cenić nie tylko pismo jako takie. Być może, w czasach nastającej kultury po piśmie coś takiego będziemy mogli obserwować. W pewnym sensie powróci kultura oralna lecz w nowej, technologicznej formie. Bo nigdy nie wchodzi się do tej samej wody w rzece.

Pora na refleksje na temat celu i sensu oraz roli technologii, które stanowią uzupełnienie powyższej analizy. Rozwińmy te punkty, koncentrując się na problemie powierzchownego naśladownictwa rytuału i przestarzałego modelu transmisji wiedzy. Głównym problemem wielu kiepskich wykładów jest brak zastanawiania się nad celem i sensem wypowiedzi. Prelegenci, zwłaszcza ci obarczeni rutyną, często wpadają w pułapkę powierzchownego naśladowania rytuału (też tak miewam). Wychodzą na scenę, bo "tak trzeba", nie zadając sobie elementarnego pytania: "po co to mówię?" lub "co konkretnie ma wynieść słuchacz?" W ich ślady idą młodzi, bezrefleksyjnie naśladując sam rytuał i nie zastanawiają się nad sensem i celem, nie zastanawiają się nad efektem u odbiory.

Wykład staje się jedynie transakcją proceduralną – zaliczeniem wymaganej liczby godzin dydaktycznych lub "punktu" na konferencji. Jeśli jedynym celem jest "przekazanie" materiału (a nie upewnienie się, że został on zrozumiany), prowadzi to do prezentacji typu karaoke – bezosobowego odczytywania tekstu z ekranu. Szczególnym przypadkiem, o jakim słyszałem to wykładowca, który wyświetlał tekst na ekranie, a studenci w milczeniu przepisywali zawartość. Obrazek niczym ze średniowiecznego klasztoru, gdy ręcznie przepisywano księgi. Jaki jest sens takiego „wykładu”, spóźnionego o kilkaset lat? Wykładowca nawet nie czyta (może i dobrze, bo studentom łatwiej w swoim tempie przepisywać tekst z ekranu?). Po co oni siedzą wspólnie w jednej sali? Budują jakieś relacje?

Podobnie z wykładem karaoke niczym w społecznej akcji „cała Polska czyta dzieciom” w wersji: „cały uniwersytet czyta studentom”? Bo jak rozliczyć godziny i wymierzyć pracę twórczą wykładowcy? Godziny wykładów są wymierne, sąd sprawdzanie listy obecności i zaczynanie od "dzwonka do dzwonka", niczym w szkole. I to w rzeczywistości, gdy nie tylko można coś wydrukować na biurowej drukarce i powielić na kserokopiarce, ale odesłać do biblioteki tradycyjnej i wirtualnej bo podręczników i skryptów akademickich jest już bardzo dużo. Co więcej, dzięki powszechnej technologii komputerowej i internetowej można najnowszy dokument rozesłać studentom w pliku. Szybko i łatwo. Czy taki wykładowca przez kilka lat czytający lub pokazujący tekst ("tego nigdzie nie znajdziecie!") nie wie, że istnieją takie serwisy jak ściaga.pl, chomik.pl i wiele innych, często prywatnych repozytoriów udostępniania notatek? A teraz jest jeszcze sztuczna inteligencja w telefonie. Może lepiej zachęcić studentów by na podstawie notatek napisali i potem upublicznili skrypt? Przecież tak rodziły się te wydawnictwa uczelniane - z ręcznych notatek studentów, tworzonych na wykładach..

Dziś, w dobie łatwego dostępu do informacji (technologia) i materializowania się kultury postpiśmiennej, dawne wystąpienia typu karaoke tracą sens jeszcze bardziej. Kiedyś rola wykładowcy polegała na byciu nośnikiem informacji. Dziś fakty i dane są dostępne w telefonie. Jeżeli wykładowca jedynie oma­wia slajdy lub czyta zagadnienia, jego wartość dodana jest minimalna. Studenci powinni być uczeni nie jak czytać slajd, ale jak stworzyć wystąpienie, które ma sens i cel, angażuje i interpretuje, a nie tylko duplikuje wiedzę. Czyli jak mówić do ludzi (a nie jedynie w ich obecności).

Transmisja wiedzy i podawanie faktów z ambony (mównicy) to model przestarzały. Czy fakty i informacja nabierają wartości tylko dlatego, że zostały podane z mównicy? Nie. Ich wartość zależy od kontekstu i interpretacji, którą dostarcza ekspert oraz od aktywności publiczności, czyli skłonienia jej do myślenia i przetwarzania tych informacji. Jeśli referat prelegenta jest nudny i sala szepcze, oznacza to, że cel nie został osiągnięty. Zamiast budować więź i angażować, prowadzący musi walczyć o uwagę.

Dostrzeżenie zjawiska "strażnika wiedzy tajemnej" jest kluczowe dla zrozumienia autorytaryzmu dydaktycznego. Wiele wykładów (referatów) jest prowadzonych tak, jakby prelegent mówił: "Widziałem dokument (książkę, publikację) i teraz wam opowiem, co jest w środku. Podaję tajną wiedzę, bo wy nie macie dostępu do tego dokumentu." Ten model, historycznie uzasadniony brakiem bibliotek i kosztami druku, dziś jest anachronizmem. Wykładowca, przyjmując rolę jedynego posiadacza klucza do tajemnic, umacnia swoją pozycję, ale sabotuje misję edukacyjną. Nie chodzi o to, by maskować dostęp do wiedzy, lecz by nauczyć, jak ją interpretować i stosować.

Kiedy sala szepcze (oznaka znudzenia i braku uwagi, rozproszenia, czasem zmęczenia), niektórzy wykładowcy, zamiast zrewidować metodę, mogą podświadomie dążyć do zastraszenia, aby "byli cicho i by było wrażenie, że jest się słuchanym". To kolejna forma autorytarnej ucieczki od odpowiedzialności za efektywność przekazu. Zamiast empatycznego przywództwa, mamy do czynienia z wymuszonym posłuszeństwem.

Kiepskie prezentacje akademickie są zatem produktem systemu, który: 1. Dewaluuje sztukę retoryki na rzecz pisma, 2. Ignoruje potrzebę ciągłego doskonalenia dydaktycznego, 3. Utrwala architekturę i mentalność sprzyjającą monologowi i dystansowi, 4. Nie wymaga refleksji nad celem wystąpienia, co prowadzi do powierzchownego naśladowania rytuału i nieefektywnej transmisji łatwo dostępnej wiedzy.

Prawdziwa zmiana wymaga od środowiska akademickiego przejścia od modelu "ja mówię, wy słuchacie" do modelu "pomagam wam zrozumieć i myśleć". Jest to proces, który wymaga nie tylko szkoleń, ale przede wszystkim systemowej weryfikacji i nagradzania dydaktyki równie mocno, jak badań naukowych. Wiem, że to trudne bo sam mam z tym problemy. Niby deklaratywnie aprobuję ale z wdrożeniem na sali wykładowej mam spore trudności i szybko wpadam w stare, utrwalone koleiny rytuałów wykładowych. Muszę ciągle przypominać sobie wartości, które przyjąłem i zaakceptowałem. Zmiana wymaga nieustannego wysiłku i ciągłego ponawiania prób.

c.d.n.

P.S. Moja popularyzacja nauki zaczęła sie od... pisma. Najpierw pisałem artykuły popularnonaukowe do różnych czasopism (papierowych). Dopiero potem odkryłem wagę wystąpień ustnych. Zaczęło się to wtedy, gdy dostałem do realizacji nowy przedmiot "proseminarium". A było to wiele lat temu jeszcze na WSP. Sięgnąłem do  wartościowe książki i... odkryłem, że można mówienia się nauczyć. Tak jak jazdy na rowerze. A potem już świadomie szukałem szkoleń, książek i dyskusji o sztuce wykładów mówionych, jako jednej z form komunikacji naukowej. I tak w tej podróży jestem już ponad 30 lat.

7.10.2025

O turystyce w miejsca nieoczywiste - piękno i edukacja na własnych zasadach

Warmińska wioska Kruzy, miejsce jakich wiele, troskliwie udekorowanych przez mieszkańców. Jak tam trafić? Nie powiem, sami poszukajcie drogi pociągiem, pieszo lub rowerem. Albo tylko na Google mapie.


Ostatnio dużo podróżuję, blisko i daleko. Z wakacyjnych wojaży w pamięci pozostały mi dwa miejsca niewątpliwie piękne. Mała, górska wioska we Francji i duże miasto w Polsce. O kilku innych, pięknych miejscach niedawno odwiedzonych przemilczę, niech pozostaną tajemnicą. Ale ważniejsze od tych podróży są refleksje, jakie zagościły w mojej głowie. A jesień jest dobrą porą na nostalgiczne rozważania. Będzie także na koniec wniosek, odnoszący się do edukacji.

Podróżowanie to dla wielu z nas stały element życia, poszukiwanie wytchnienia, wiedzy, a przede wszystkim – piękna i wrażeń. Jednak czy każdy sposób podróżowania prowadzi do autentycznego odkrycia? Czy piękne miejsca, gdy stają się łatwo dostępne i modne, nie tracą czegoś bezpowrotnie w zderzeniu z masową turystyką? Moje niedawne doświadczenia, porównanie urokliwego, lecz ukrytego francuskiego Gargilesse z tętniącym życiem, polskim Lublinem, skłaniają mnie do głębokiej refleksji nad esencją podróży i ceną prawdziwego piękna.

Gargilesse (byłem tu drugi raz w życiu), niewielka wioska w sercu Francji, jawi się jako raj dla artystów i ludzi otwartych na piękno krajobrazu i wiejskiej architektury. To miejsce przesiąknięte historią impresjonistów, ulubione niegdyś przez pisarkę George Sand. Wciąż modne w pewnych, artystycznych kręgach, zachowało jednak swoją kameralność i ciszę. Dlaczego? Bo Gargilesse jest pięknem, które wymaga cnoty wysiłku. Dojazd tutaj to nie jest kwestia szybkiego lotu i wygodnej autostrady. To podróż, która odsiewa. Jest bardziej odległa, wymaga więcej planowania, przesiadek, być może nawet pokonania kilku kilometrów pieszo lub na rowerze. Ten włożony trud działa jak naturalny filtr. Po drodze odpadają ci, którzy szukają natychmiastowej gratyfikacji, najłatwiejszej drogi, czy po prostu kolejnego "zaliczonego" punktu na liście. Docierają nieliczni, a z nimi przybywa szacunek dla miejsca, którego zdobycie kosztowało czas, energię i zaangażowanie. Jaj, ja zwolennik transportu publicznego tam dotarłem? Do Francji samolotem (choć czekam do połączenie kolejowe), potem pociągiem, a potem zostałem podwieziony samochodem, przez francuskiego przyjaciela. Bo podróż to przyjemność spotykania ludzi i czas na poznawanie ich kultury, to czas rozmów.

To w Gargilesse doświadczyłem, że piękno lepiej smakuje, gdy jest poprzedzone podróżą jako długą "grą wstępną". Widok starych kamiennych domów, spokój nad rzeką Creuse, czy atmosfera małych galerii stają się nagrodą. Doceniamy to, co przyszło z wysiłkiem, wkładamy w to miejsce cząstkę siebie. W takiej atmosferze tłum nie zabija klimatu, a stragany z plastikową, tanią tandetą po prostu nie mają racji bytu. Jest piękno unikalnego autentyzmu i lokalności.

Zupełnie inny obraz jawi się w Lublinie (odwiedziłem to miasto kolejny raz). To miasto bezsprzecznie piękne, bogate kulturowo, z urokliwą Starówką i niezwykłą historią oraz pięknymi dworcami (stary kolejowy i nowy autobusowy). Jest jednak znacznie łatwiej dostępne i w rezultacie – przepełnione.

Piękno Lublina, jego kulturowe bogactwo, stało się jego największą atrakcją, a to z kolei przyciągnęło masową falę turystów. Sprzyja temu także pobliskie lotnisko. To jest moment, w którym pojawiają się negatywy. W ciągu dnia Lublin wchłania turystów, ale wieczorem, zwłaszcza w weekendy, staje się ofiarą własnego sukcesu. Pojawia się to, co roboczo nazywam "stonką turystyczną": hałas, tłumy na ulicy, zatłoczone lokale, a przede wszystkim – spłycenie doświadczenia. Autentyczność ustępuje miejsca komercji, a zamiast refleksyjnego spaceru, odbywa się szybki marsz od selfie do baru. Trzeba wysiłku by wyłowić cudne i urokliwe piękno. Czasem trzeba wstać o poranku, gdy miasto dopiero się budzi, zajrzeć w nieodwiedzane bramy, poszukać dyskretnych detali, opowiadających dawna i współczesną historię miasta.

To nie wina Lublina. To paradoks piękna w epoce łatwego dostępu. Kiedy pionierzy odkryją urok miejsca, informacja rozchodzi się błyskawicznie, a za nimi, niczym niepowstrzymana siła, podąża masowa turystyka. Rodzi się pytanie, jak chronić piękno przed jego własną popularnością?

Te kontrasty prowadzą do najważniejszej refleksji: prawdziwa podróż odbywa się w nas samych. Nie ma znaczenia, czy pokonaliśmy tysiące kilometrów do Gargilesse, czy sto do Lublina. Czy tylko kilkanaście do warmińskiej wsi. Ważne, by podróż była długa i z wysiłkiem, niekoniecznie fizycznym, ale przede wszystkim wewnętrznym. Tym wysiłkiem może być świadoma rezygnacja, pogłebiona obecność i wewnętrzna praca. Jak to osiągnąć? Przez wybór mniej utartej ścieżki, rezygnację z wygody, poszukiwanie lokalnych, a nie globalnych sieci znaczeń i kontekstów. Tym wysiłkiem jest też czas spędzony na kontemplacji, a nie na kompulsywnym fotografowaniu i udostępnianiu. Na przykład w czasie oczekiwania na pociąg, autobus, na miejskim dworcu czy na malowanym, warmińskim przystanku. W końcu to również otwartość na spotkanie z drugim człowiekiem, na jego opowieść i na własne przemiany. Tylko wtedy w pełni docenimy widok, spotkanie, ciszę. Docenimy to, co zobaczymy i czego doświadczymy, bo zasłużyliśmy na to własnym zaangażowaniem, a nie tylko zakupem biletu.

Może więc nie powinniśmy głośno pisać i mówić o tym, jak gdzieś jest pięknie? Może piękno powinno pozostać tajemnicą dostępną dla nielicznych – nie z powodu elitaryzmu, ale z powodu szacunku dla autentyczności? Prawdziwe odkrycie nie polega na dotarciu do celu, ale na transformacji, która zachodzi w drodze do niego. Piękno, które wymaga od nas wysiłku, z pewnością przetrwa dłużej – zarówno w krajobrazie, jak i w naszej pamięci.

Ostatecznie, refleksje po tych podróżach, tych cichych i tych tłocznych, sprowadzają się do jednej kluczowej myśli: wakacje to czas na edukację bez ocen. To najlepsza forma edukacji pozaformalnej i w pełni domowej, rodzinnej (wszak do wychowania jednego dziecka trzeba całej wioski). Podróżowanie, zwłaszcza w miejsca, które wymagają wysiłku lub oferują unikalną perspektywę, staje się doskonałą lekcją historii, przyrody, geografii, kultury, etnografii i wrażliwości. Co jednak jest kluczowe, by ta edukacja się powiodła, szczególnie w kontekście rodzinnym? Rodzic musi mieć i pielęgnować dwa unikalne i cenne zasoby: czas i ciekawość (tego nie da się kupić jak biletu do kina czy wesołego miasteczka).

Czas. Nie tylko czas urlopu, ale czas na bycie obecnym – na wspólne błądzenie, na spokojną obserwację, na odpowiadanie na pytania, które rodzą się w chwili i miejscu, a nie w szkolnej ławce. Na stawianie pytań, za własne zaciekawienie i zachwyt. Ciekawość. To jest siła napędowa. Rodzic, który sam jest ciekawy historii mijanego zamku, smaku nieznanej potrawy, czy powodu, dla którego francuska wioska Gargilesse zachowała swój spokój, a w lubelskiej Mandragorze można zjeść koszerne danie, uczy dziecko doceniania procesu odkrywania. Uczy, że świat jest niekończącą się salą wykładową, a prawdziwe nagrody czekają na tych, którzy zadają pytania.

Piękno podróży, to kameralne z Gargilesse czy to historyczne z Lublina, jest tylko tłem. Prawdziwa wartość tkwi w tych momentach wspólnego wysiłku i odkrycia, które budują więź i rozwijają ciekawość. To są wakacje, które zostają z nami na zawsze, bo nauka nie polegała na przyswajaniu dat, ale na przyswajaniu świata – z jego pięknem, paradoksami i wymogiem włożenia w nie cząstki siebie.

A Ty, Drogi Czytelniku, jakie piękno cenisz bardziej – to na wyciągnięcie ręki, czy to, które trzeba sobie „zasłużyć”? Jak wykorzystujesz wakacje na tę „edukację bez ocen”? Podzielisz się swoimi przemyśleniami?

6.10.2025

Krowa na pastwisku a sprawa recyklingu, śmiecenia i kaucjonowania butelek




Z wakacji w dzieciństwie pamiętam krowy pasące się na pastwiskach. I łąkę usianą krowimi plackami. W naturalnym i dobrym odruchu krowy nie jedzą trawy w bezpośrednim otoczeniu swoich placków. Można powiedzieć, że same sobie niszczą „talerz z obiadem”. Krowa się wypróżnia tam gdzie stoi, często brudząc sobie nawet swoje własne nogi. A człowiek? Wyruszmy w podróż na sielskie polskie pastwisko. Mamy tam krowę, istotę, której metabolizm napędza polską mleczarnię i przemysł mleczarski. Krowa jest uosobieniem spokojnej, biologicznej wydajności. Problem pojawia się, gdy krowa dokonuje... depozytu odpadowego.

Jak doskonale wiemy, krowa jest absolutnie bezkompromisowa w kwestii higieny żywienia: tam, gdzie stoi i dokona "kupowego deponowania", tam trawa przestaje dla niej istnieć. W rezultacie, wokół każdego krowiego placka, tworzy się małe, zielone koło „niejadliwości i jałowości pokarmowej”. Trawa tam rośnie, ale krowa jej nie zje. Potencjalna pasza marnuje się, bo krowa, choć proste bydle, ma wysoki standard czystości paszy. Unika w ten sposób pasożytów, tak jak każde inne zwierzę.

A teraz spójrzmy na Homo sapiens, istotę rzekomo rozumną. Czy my, w naszych lasach, parkach i na poboczach dróg, jesteśmy w istocie krowami z zaawansowaną technologią pakowania? Puszka po piwie, butelka PET, plastikowa słomka, a nawet ta przeklęta, luźna nakrętka – to nasze "ludzkie placki". Z tą różnicą, że o ile krowi nawóz jest organiczny i w końcu użyźni ziemię (działając jako naturalny recykling, choć czasowo niepożądany przez samą krowę), o tyle nasz plastik zostanie z nami na długie lata. I nawet trafi na nasz talerz obiadowy w formie mikroplastiku. Zaśmiecona plaża nad jeziorem, zaśmiecony las wywołuje dyskomfort i mniej chętnie tam przebywamy. Walające się śmieci odstraszają nas od konsumpcji piękna, tak jak krowie placki skubania trawy przez bohaterkę niniejszej satyry.

Leśny spacerowicz, popkulturowy turysta tam, gdzie stanie, tam rzuca swoje śmieci, element gospodarczego metabolizmu. Dokładnie tak jak krowa, która nie zabierze swojego placka dalej, tak i człowiek rzadko chce nieść pustą butelkę parę metrów do kosza, albo – o zgrozo – zabrać ją ze sobą do domu. Bo wiadomo, w lesie koszy na śmieci nie ma... Pełne usprawiedliwienie?

Krowa marnuje trawę wokół swojej kupy. Człowiek marnuje czystość ekosystemu. Porzucona butelka staje się centrum zanieczyszczenia wizualnego, chemicznego i mikroplastikowego. Krowa tworzy małe koło marnotrawstwa, my tworzymy globalne koło cywilizacyjnej hańby. Krowa nie zdaje sobie sprawy, że marnuje paszę. Ale my? My mamy kaucje, mamy segregację, mamy naukową wiedzę o rozkładzie plastiku, a i tak zachowujemy się, jakbyśmy mieli IQ na poziomie krowy z zatwardzeniem. Przynajmniej część z nas, ludzi nominalnie rozumnych.

Pora na wniosek, a będzie on satyryczny (jak i cały niniejszy tekst). Człowiek jest gorszy od krowy! Krowa, mimo wszystko, produkuje organiczny nawóz, który w końcu jest pożyteczny. Człowiek produkuje plastikowe odpady, które po 500 latach rozpadną się na mikroplastikowe cząsteczki, a i tak zostaną z nami na zawsze, zatruwając wodę i... pewnie wrócą na pastwisko, do trawy, którą potem zje kolejna krowa. A finalnie my sami. Paradoksalnie, nasz "postępowy" gatunek, zamiast uczyć się od natury, woli zachować się jak najbardziej nieekonomiczny i brudzący element tego pastwiska. Może powinniśmy wprowadzić kaucję na... ludzi w lesie? Albo opłaty za korzystanie z parku, lasu, czy jeziornej plaży? Byłyby przynajmniej środki na pokrycie kosztów sprzątania.

Idziesz do pięknego polskiego lasu. Niesiesz ze sobą plecak, a w nim pełną butelkę gazowanej wody lub innego płynu. Po wypiciu orzeźwiającego napoju, butelka staje się lżejsza. To prosta fizyka, prawda? Tymczasem, przeciętny nie tylko polski turysta, zamiast poczuć lekkość i chęć zabrania ze sobą pustego opakowania, podejmuje decyzję, która przeczy prawom logiki: porzuca butelkę w leśnym runie lub jeziornej toni. Pytanie brzmi: czy ta pusta butelka, tylko dlatego, że znalazła się w lesie, stała się magicznie cięższa? To leśne demony, swoją magią zmieniają lokalnie prawa fizyki? Czy może obrosła niewidzialnym pyłem populistycznej kontestacji i stała się niemożliwa do udźwignięcia? To zjawisko, które nazwijmy "paradoksem beztroski opakowaniowej", doprowadziło nas do miejsca, w którym musimy się uciekać do desperackich środków – jak na przykład... kaucja lub nakrętka na stałe przytwierdzona do butelki.

Zbliża się wielki moment — w Polsce wchodzi system kaucjonowania butelek! A wraz z nim, odzywają się głosy przerażenia. Internauci alarmują: "Ja nie mam miejsca na trzymanie tego w domu!" Pozwólcie, że wtrącę tu małą dygresję z zakresu kuchennej matematyki stosowanej. Kupujesz sześciopak wody w zgrzewce. Wypełnione butelki zajmują pewną objętość . Wypijasz wodę. Puste butelki (jeśli ich nie zgnieciesz) nadal zajmują dokładnie tę samą objętość. Pytanie retoryczne, ale satyryczne: czy po opróżnieniu zgrzewka butelek magicznie rozpręża się, zwiększając swoją objętość dziesięciokrotnie i powodując eksmisję z mieszkania? Ciężar nie do udźwignięcia dla prawomyślnego mieszkańca Ziemi? Nie. Wręcz przeciwnie, stają się lżejsze i łatwiejsze do składowania. I tu dochodzimy do sedna absurdu: jak to jest, że idąc do sklepu po kolejną porcję pełnych butelek, tak trudno jest zabrać ze sobą już istniejące, puste? Czy w drodze do sklepu na zakupy obowiązuje jakaś strefa zero-recyklingu? W tle tej epickiej walki o lasy i przestrzeń na balkonie, toczą się dwie miniaturowe wojny o godność opakowania. Pierwszą, o której wspomnę, to dramat na stałe przytwierdzonej nakrętki. Unia Europejska, w swojej niekończącej się trosce o naszą planetę (i wiarę, że konsument jest zbyt zajęty, by samemu nakręcić korek z powrotem), kazała przytwierdzić nakrętki na stałe do butelek.

Ludzie krzyczą: "To niewygodne! To uwłacza mojej godności! Muszę walczyć z tą przeklętą klapką, żeby się napić!" Prawda jest taka, że to jest czysta inżynieria behawioralna. Celem nie jest utrudnienie picia, ale ułatwienie recyklingu. Jeśli nakrętka jest na stałe, nie ma szans, by trafiła do Bałtyku czy do żołądka mewy, a trafi do sortowni razem z butelką. To poświęcenie odrobiny wygody, by nie tworzyć milionów luźnych, ślizgających się kawałków plastiku. Przyznajmy, że w tym przypadku, inżynieria wygrała z wolnością konsumencką. Owszem byli tacy, i to całkiem liczni, którzy zbierali nakrętki i odnosili do miejsc selektywnej zbiórki. Postawa godna pochwały. Jednak oni przegrali z leniwymi śmieciuchami.

Drugą batalią była wojna o plastikowe słomki. Kiedyś plastikowa słomka była królową lodu. Dziś jest persona non grata. Zastąpiła ją słomka papierowa, rozpuszczająca się w napoju z godnością topiącego się lodu, często zanim zdążysz dokończyć drinka. Najczęściej powtarzanym mitem jest: "czy papierowe słomki rzeczywiście wybuchają w kontakcie z napojem?" Nie. Choć niektórzy twierdzą, że ich smak przypomina tekturę nasączoną rozpaczą, ich największym problemem nie jest eksplozja, a implozja strukturalna po 15 minutach kontaktu z cieczą. To zabawny, ale konieczny krok w redukcji plastiku. I niedawno, przywódca dużego i ważnego kraju ogłosił, niczym akt niepodległości, że przywraca plastikowe słomki uciemiężonemu ludowi. 

Dochodzimy do kluczowego pytania, które ma w sobie więcej zagadki psychologicznej niż ekologicznej: skąd bierze się ten absolutny, irracjonalny upór przed rozwiązaniami, które ułatwiają recykling, są ekonomicznie neutralne dla kupującego (bo kaucja wraca) i zmniejszają zaśmiecanie lasów? Czy to jest czysta ludzka awersja do zmiany? Czy jest w nas głęboko zakorzeniona chęć walki z systemem, nawet jeśli system prosi o zabranie pustej butelki do sklepu? A może jest to po prostu tęsknota za czasami, kiedy można było bezkarnie rzucić plastikowe opakowanie w krzaki i uznać, że "ono się samo rozłoży za 500 lat, to nie mój problem"? A może jest to marzenie bycia jak krowa, robić pod nogi, tam gdzie się akurat stanie? 

Czas pokaże, czy siła kaucji zwycięży nad siłą inercji. I jakie ofiary zbierze ta wojna.