Hipoteza Czerwonej Królowej z ekologii chyba jest słuszna także w sferze społecznej. Trzeba ciągle biec .... by być w tym samym miejscu. Jeśli przestajesz biec, to taśma cofa cię i zostajesz w tyle za innymi. W ekologii wspomniana hipoteza wskazuje na ciągłe ewolucyjne podążanie za nieustannie zmieniającym się środowiskiem, w tym także zmieniającymi się interakcjami z innymi gatunkami. Bo środowisko to nie tylko czynniki abiotyczne ale i biotyczne. Nieustanna zmiana wymusza więc zmianę każdej populacji i gatunku, zmienia się nacisk selekcyjny. Zmieniaj się... lub giń. W dłuższej czy krótszej perspektywie. Oczywiście są miejsca w przyrodzie gdzie zmiany są nieznaczne nawet w długiej perspektywie czasowej. I tam plany budowy oraz przystosowania nie zmieniają się. Spotykamy żywe skamieniałości - nie biegli a przetrwali. Czy można doszukać się podobnych analogii w środowisku społecznym?
Żyjemy w czasami dużej rewolucji technologicznej. Zmiany dotyczą nie tylko globalnego ocieplenia czy nowych wyzwań, wynikających z demografii ale i zmian w kulturze, wynikających z wkraczania nowych technologii. Nasze otoczenie kulturowo-społeczne i technologiczne diametralnie i szybko się zmienia. Skutki tych zmian dotyczą także edukacji, w tym i uniwersytetów. Żeby dobrze nauczać nie wystarczy dobrze naśladować strategie i schematy, wypracowane przez dziesięciolecia lub nawet tylko w czasie własnej kariery akademickiej. To co było dobre i atrakcyjne kilkanaście lat temu nie musi być efektywne dzisiaj.
Dotyka nas nie tylko "publikuj lub giń" lecz i konieczność zmian w sposobie prowadzenia dydaktyki. Coraz mniej jesteśmy nauczycielami, coraz bardziej powinniśmy stawać się projektantami. Niby na uczelni jest to łatwiejsze, bo z istoty szkoły wyższej wdrażani jesteśmy w relacjonowanie własnych badań, a więc nowych odkryć. Czyli teoretycznie rzecz biorąc środowisko akademickie wymusza na naukowcach i wykładowcach poszukiwanie nowych rozwiązań. Niby łatwiej eksperymentować i w wdrażać innowacje ale napotykamy na dwie ważne kulturowo bariery. Po pierwsze dydaktyka nie liczy się w karierze i awansach. Liczą się ostatnio tylko badania naukowe (publikuj albo giń). Po drugie wzrosło obciążenie biurokratyczne i ograniczenie akademickiej wolności, gdyż więcej jest odgórnych programów i standardów nauczania. Same w sobie nie są złe. Zastanawianie się nad celami nauczania i efektami kształcenia jest jak najbardziej sensowne. Gorzej, jeśli nie najtrafniej zaprojektowane tabelki i schematy sylabusów utrudniają kreatywność. Źle zaprojektowane narzędzie cyfrowe utrudniać może aktualizacyjne zmiany. Poruszamy się w koleinach schematów i szablonów, czasem bardzo sztywnych i archaicznych. Odnoszę wrażenie, że uniwersytety za bardzo upodobniły się z siatkami godzin do szkół, choć wolałbym by było odwrotnie. By to szkoły były bardziej twórcze i odkrywające, jak jak uniwersytety.
Ale jest jeszcze większy problem z dobrą dydaktyką: diametralnie zmienia się otoczenie uniwersytetu i sposoby komunikacji międzyludzkiej. Nowe technologie wprowadzają zupełnie nowe sposoby upowszechniania wiedzy. Kiedyś wiedza uniwersytecka była w bibliotece i głowach kadry akademickiej. Teraz jest także w Internecie a więc dostępna w każdym miejscu. Powstaje uniwersytet rozproszony, bo i kadra może współpracować zdalnie. Kiedyś wykłady były bardzo ważne, teraz tracą sens, przynajmniej jako transmisja wiedzy.
I w końcu postępy neurobiologii dobrze opisały proces uczenia się. I już dobitniej wiemy w jakich warunkach uczymy się najefektywniej. W konsekwencji dostrzegamy niedomagania dawnych metod. Widzieć i nie móc zmienić jest mocno frustrujące. Przychodzą do nas tubylcy cyfrowi a my wyrośliśmy w innym świecie poruszania się po wiedzy. Nowe pokolenia studentów są jak obcokrajowcy, mówiący innym językiem i preferujący inne zachowania kulturowe. I jak się z nimi efektywnie porozumiewać? Sporo refleksji wniosła pandemia i masowość kształcenia online. Dostrzegliśmy inny świat, który już w zasadzie był. Studenci chcą mniej teoretycznych wykładów a więcej zajęć praktycznych. A my w siatkach godzin mamy sztywno podzielone zajęcia na wykłady, seminaria i ćwiczenia.
W każdym razie można inaczej. I nawet trzeba. Niejako przemyśleć od nowa jak ma wyglądać przestrzeń edukacyjna na uniwersytecie. Przez dziesięciolecia zatraciliśmy, przynajmniej w Polsce, wybieralność zajęć. Uniwersytet jak nadopiekuńczy rodzic stara się wszystko zrobić za własne dziecko i tworzy się wyuczona bezradność oraz chroniczna niesamodzielność. W rezultacie student mniej wybiera a bardziej realizuje narzucony z góry program. Zapisuje się na różne kierunki, o innych nazwach ale często o bardzo zbliżonych programach (i niewielkich różnicach). Zajęcia dydaktyczne i siatki godzin tworzone są "pod pracowników", by zapewnić godziny, a więc i stałość zatrudnienia. Zajęcia i godziny są niczym zasoby i dobra, które dzieli się między pracowników. A im kto wyżej w akademickiej hierarchii tym na większy kąsek może liczyć. Jest to oczywiście program ukryty, nieoficjalny. Oficjalnie i w części układany jest program w oparciu o zaprojektowaną sylwetkę absolwenta. W warunkach Polski widoczna jest powierzchowność wdrażanych europejskich standardów, za atrakcyjną nazwą (np. krajowe ramy kwalifikacji) czasem jest tylko biurokratyczna pustka.
Cieszy mnie to, że nie jestem sam w myśleniu o koniecznych zmianach w dydaktyce. Inni są już bardziej zaawansowani w diagnozowaniu, projektowaniu i wdrażaniu. Jest od kogo się uczyć. Przykładem niech będzie Centrum Nowoczesnej Edukacji z Politechniki Gdańskiej, czy różne centra nauki (liderem jest oczywiście Centrum Nauki Kopernik w Warszawie - ma jednak licznych naśladowców).
Jak się przygotować do profesjonalnego, rzetelnego i sensownego wykonywania pracy? Jestem wszak nauczycielem, akademickim. Co roku w zderzeniu z rzeczywistością staram się nadążyć za zmianami cywilizacyjnymi i modyfikować sposób prowadzenia zajęć. Niezależnie od zmian odgórnych i systemowych każdy od zaraz może sporo zmienić. Tylko co i jak?
Niedawno uświadomiłem sobie, że jestem w transformacji od nauczyciela do projektanta. Przestaję nauczać a bardziej próbuję projektować dobrą przestrzeń edukacyjną dla studentów. Skupiam się nie na produkcie a bardziej na procesie. Biegnę ale nie nadążam za potrzebami. Musiałbym jeszcze więcej czasu przeznaczyć na uczenie się. Od zaraz mogę jednak eksperymentować, bo uniwersytet do dobre laboratorium także społeczne i edukacyjne.
Pozycja pracownika samodzielnego po habilitacji "spycha go w wykłady", a więc formę podającą. Ćwiczenia są dla niższych stopniem: adiunktów, asystentów, czasem doktorantów. Na szczęście jest "nadmiar" profesorów i mogą czasem oni prowadzić także ćwiczenia, a więc mogę projektować przestrzeń aktywności. Wykłady to dzielenie się wiedzą, pozycja niejako uprzywilejowana. Gdy ma się jako taki ogląd na daną dyscyplinę. Wykłady przedmiotów kierunkowych niejako nobilitują. Ale jednocześnie konserwują w toku podającym, który coraz bardziej jest anachroniczny. Teraz wykłady powinny być aktywizującymi formami. Informacje są powszechnie dostępne, więc po co są wykłady? Zmienić na zajęcia aktywizujące? Najprościej, zwłaszcza w naukach przyrodniczych, zamienić je na ćwiczenia. Czyli więcej praktyki i działań, mniej wykładania.
Pojawia się coraz silniejsza potrzeba by na nowo zaprojektować środowisko edukacyjne i proces uczenia się w grupie. Zwłaszcza na uczelni wyższej. By biec a jednak być w tym samym miejscu... dobrej edukacji. I należycie wypełniać swoją misję zawodową.
Uczę się nieustannie, próbuję coś zmieniać a ciągle jestem zapóźniony. Niczym w hipotezie Czerwonej Królowej. Trzeba szybciej biec? Ale tu nie chodzi o jakieś nowe elementy, nowe pomysły na ćwiczenia i formy wykładowe, tu potrzeba sporej rewolucji organizacyjnej i koncepcyjnej. Na przykład aktywizacji studentów. Wyraźnie widać, że nie chcą i nie potrafią aktywnie dyskutować na zajęciach. Jedną z przyczyn jest brak zaufania nie tylko do wykładowcy ale i do siebie samych. Być może problem został pogłębiony przez długotrwałe nauczanie zdalne - nie mieli okazji się zżyć i zbudować dobrych relacji. Wydaje mi się, że nie tylko na pierwszym roku ale praktycznie na każdych zajęciach należałoby zaczynać od różnorodnych "lodołamaczy" i aktywności integrujących, by wytworzyć współpracującą grupę. W pewnym sensie to strata czasu, przecież przedmioty biologiczne mają swoją treść i dużo materiału do przećwiczenia ("przerobienia"). Ale z drugiej strony jak się piły nie naostrzy do dalsze piłowanie będzie ciężkie i wolne - inwestycja w naostrzenie piły, mimo początkowej "straty czasu" potem procentuje wydajniejszą pracą. Ale czy przeciętny naukowiec i wykładowca akademicki, który przez lata podnosił swoje kompetencje merytoryczne potrafi prowadzić zajęcia integrujące? Trzeba się uczyć samemu albo tworzyć wyspecjalizowane centra wsparcia dydaktycznego. Na niektórych polskich uczelniach już powstawały.
Niczym na początku swojej pracy akademickiej sięgam do różnych podręczników, szkolę się dydaktycznie i wymyślam scenariusze zajęć. Oraz dostrzegam potrzebę przebudowy całej przestrzeni i infrastruktury edukacyjnej. Nawet innego wykorzystania (zagospodarowania) przestrzeni w istniejących budynkach. By dać więcej przestrzeni i sposobności do eksperymentowania studentom. Nawet w specjalistycznych laboratoriach.
Tak, uczę się po ponad 30 latach pracy, bo transformuję się z nauczyciela w projektanta. Niczym przepoczwarczający się chruścik. Po długiej praktyce powinienem być profesjonalistą i wszystko umieć. Ale świat się zmienił i nabyte adaptacje okazują się mało przydatne. Trzeba ciągle biec... Edukacja ustawiczna przez całe życie.
P.S. A może projektujący edukację nauczyciel to projekczyciel?
Górne zdjęcie pochodzi ze skansenu, ekspozycja dawnej klasy w wiejskiej szkole z początku XX wieku. Ilustracja w środku to zaświadczenie z udziału w szkoleniu online.
Napisz coś więcej o wykładzie aktywizującym, proszę.
OdpowiedzUsuńZanim napiszę więcej w osobnym wpisie na blogu, kilka wyjaśnień tu. Uczenie się wymaga wysiłku. Tym wysiłkiem jest aktywność ucznia/studenta/uczącego się. Ten, kto wie jak się uczyć sam organizuje swoja aktywność na wykładzie, sam zadba o swoją efektywność. Ale sam wykład może ułatwiać lub mobilizować do aktywności poprzez swoją konstrukcję i scenariusz. Aktwyność w przetrwarzaniu informacji na rózne sposoby: notowanie ręczne (pismo ręczne jest skuteczniejsze bo mózg angazuje się w poruszanie ręką), rysowanie map mysli i notatek wizualnych bo to dodatkowo jest już przetwarzaniem zasłyszanych informacji, rozmawianie... Tak, wykład aktywizujący umożliwia lub mobilizuje studentów do ukierunkowanego rozmawiania ze sobą, aktywizacja to także stawianie wyzwań (intelektualnych), pytań, poszukiwań, rozwiązywanie zagadek, quizów, robienie powtórek i to z naj największym udziałem samych studentów. Czyli mniej mówić ma wykładowca, a więcej organizować prace studentom, nawet z umożliwianiem dyskutowania. I to takiego by angażować wszystkich a nie tylko nielicznych. Wymaga wysiłku zarówno od wykładowcy jak i od studenta. Z tego względu nie cieszy się popularnością :(. Szybko wracamy do starych kolein, mimo że podający wykład, na którym studenci przepisują to co na slajdach jest bardzo mało efektywny. Aktywizujący wykład od obu stron wymaga wysiłku i aktywności :). Dlatego potrzebna duża motywacja.
OdpowiedzUsuńDobry teksy - trudno się nie zgodzić. Choć zauważyłem że obecnie (przynajmniej na uczelni mojego Syna) odchodzi się od "przekazywania wiedzy" w projektów które wymagają by studenci sami ową wiedzę zdobyli. W takim ujęciu już nie ma wykładowcy a jest przewodnik i mentor.
OdpowiedzUsuń