6.03.2019

Edukacyjny apartheid czy cywilizacyjna neotenia? Refleksje edukacyjne z biologią w tle.


Wstępem do dyskusji o stanie edukacji będą dygresje wiosenno-biologiczne. Wiele roślin wczesną wiosną zaczyna swoją aktywność od zakwitu… czyli od rozmnażania. Podbiał najpierw widzimy w postaci żółtych kwiatów, a dopiero później pojawiają się liście (i czysto biologiczna produkcja napędzana fotosyntezą). Wiele drzew – tak jak dostojne dęby (na zdjęciu wyżej) – również najpierw zakwita, a dopiero później rozwijają się liście. Czyli najpierw rozmnażanie, a dopiero potem wzrost i inwestowanie w rosnące żołędzie (potomstwo). Ale to nie jedyna strategia. Inne rośliny zaczynają od fotosyntezy i rozwoju liści, by zakwitnąć dopiero późnym latem czy jesienią. Która strategia jest lepsza? Do zależy od warunków środowiskowych.

Jeśli dyskutujemy o stanie edukacji i stwierdzamy, że coś nie jest tak, to wcale nie znaczy, że kiedyś szkoły i uniwersytety źle wymyślono. Albo że studenci są teraz głupsi a wykładowcy bardziej leniwi. Być może jest to tylko rozdźwięk między starą strukturą (strategią) a zupełnie nowymi warunkami. Pokazuję analogie biologiczne, żeby uzmysłowić, że są możliwe różne, alternatywne strategie życia. Jedne są lepsze i efektywniejsze w jednych warunkach, inne w innych okolicznościach środowiska zewnętrznego. Zmieniają się warunki i sytuacja zewnętrzna oraz to, że i my jako społeczeństwo jesteśmy na innym etapie rozwoju społecznego. Jeszcze powracając do analogii biologicznej i cyklu życiowego: to co dobre jest dla larwy nie musi być właściwe i odpowiednie dla postaci dorosłej (imago). Bo na przykład larwa chruścika żyje w wodzie i jest drapieżna, a dorosły owad prowadzi życie lądowe i odżywia się nektarem.

Kiedyś osoby umiejące pisać były nieliczne, dominowali analfabeci. Dziś w Polsce ponad 80% młodzieży kończy licea a 50% idzie na studia. Być może poprzez upowszechnienie edukacji na poziomie wyższym sami doprowadziliśmy do zmian ilościowych i jakościowych. Musi więc nastąpić transformacja, swoista metamorfoza, a my na nowo musimy ułożyć pewne wzorce kulturowe. W tym sensie musimy uniwersytety wymyślić zupełnie na nowo: jakie mają być, do czego i jak funkcjonować.

Zwracając uwagę na pewne cechy biologiczne mówi się, że człowiek jest neoteniczną małpą. O neotenii mówimy wtedy, gdy dojrzałość rozrodczą uzyskują formy larwalne (młodzieńcze), tak jakby dojrzałość płciowa przyszła wcześniej od dojrzałości biologicznej (wykształcenia cech widocznych u osobników dorosłych). Podobnym przykładem jest pedogeneza, gdy larwy produkują jaja oraz poliembrionia, gdy w ciele larwy rozwijają się kolejne pokolenia owadów. W pewnych warunkach takie strategie są korzystne. Za chwilę będzie jasne do jakich analogii z edukacją zmierzam, a więc cierpliwości.

Jeszcze tylko jeden przykład i porównanie ptaków gniazdowników i zagniazdowników. U tych drugich z jaja wylęga się już pisklę podobne do dorosłego i zdolne do samodzielnego życia (odżywiania) poza gniazdem. U gniazdowników pisklę jest niesamodzielne i musi być karmione. W tym drugim przypadku energia potrzebna na „odchowanie” dostarczana jest na raty. Wśród głosów narzekających na edukację liczne są i takie, które wskazują na nadmiar magistrów i licencjatów. Po co nam tak dużo ludzi na studiach, gdy nie ma dla nich odpowiednio dobrej pracy? Jako remedium proponuje się ograniczenie liczby miejsc na studiach i ścisłą selekcję. Bo ponoć kiedyś było dobrze - bo było mniej studentów. Reglamentacja studiów to jak dowartościowana sklepowa – strażnik dóbr trudno dostępnych. Rozdając dobra unikalne i pożądane można zyskać na autorytecie i ważności społecznej.

Za dużo studentów i zbyt liczna klasa ludzi wykształconych (merytokracja)? Tak jak ze szlachectwem: szaraki, gołota itd. obniżali prestiż magnaterii. Elita musi być nieliczna, bo tylko wtedy uzyska prestiż i ponadstandardową, uprzywilejowaną pozycją. Od kilkudziesięciu lat wykształcenie dawało wyższą pozycję społeczną (i wyższe zarobki). Nic dziwnego, że Polacy mocno inwestowali w naukę na uniwersytetach. Po studiach było się "kimś". Według proponowanej koncepcji ograniczenia liczby studentów (a więc limitowanie merytokracji) społeczeństwo ma się dzielić na merytokrację (arystokrację wiedzy) i ciemny lud-roboli? Dane statystyczne są jednak nieubłagane. Nawet obecnie bezrobocie jest wyższe po zawodówkach niż u absolwentów uczelni wyższych. Tak więc preferowanie na siłę szkół zawodowych wcale nie jest lekarstwem na bezrobocie wśród młodych Polaków (i Europejczyków). Społeczny apartheid, rozdzielający arystokrację wiedzy i plebs nie jest do zaakceptowania. Obraz takiego społeczeństwa odnaleźć można w „Pianoli” Vonneguta – rozdzielenie ludzi z wysokim IQ i „roboli”.

Wiedza jako dobro wspólne, dobro publiczne nie powinna być licencjonowana. Bunt przeciw ACTA jest chyba elementem tego dużego protestu i przewartościowań społecznych. Współczesne rewolucje społeczne robią ludzie wykształceni, ci „nadmiernie” wykształceni. Na te zmiany patrzę z dużą nadzieją. Bo jest to obrona wolności i swoistej niekomercyjnej przestrzeni publicznej.

Dyskusja tak na prawdę sprowadza się do koncepcji edukacji. Uniwersytet to nie jest szkoła zawodowa w dawnym stylu. Uniwersytet pozwala – a przynajmniej powinien! – zrozumieć świat. A z taką wiedzą można poradzić sobie w życiu. Na kasie w supermarkecie też może pracować magister i nie będzie to deprecjonowanie jego wykształcenia. Dyplom bowiem nie jest nowym „szlachectwem”  (dyplom szlachectwa, ograniczanie dopływu do klasy uprzywilejowanej, jak w starożytnych Atenach, Rzymie czy stan szlachecki w I Rzeczypospolitej). Wiedza nie jest tylko narzędziem zawodowym lecz także elementem człowieczeństwa. Nawet hydraulik może zastanawiać się nad sensem istnienia. Na przykład Darwin nie był zawodowym naukowcem, nie pracował na uniwersytecie. A przecież tak wiele wniósł do nauki jako takiej. O filozofii nie wspominając.

Wykształcenie – jako dobro publiczne – powinno być dostępne dla wszystkich, bo nie jest to reglamentowanie „szlachectwa” czy inaczej rozumianej elitarności. A kształcenie uniwersyteckie nie jest kształceniem zawodowym w wąskim rozumieniu. Studia powinny uczyć myślenia. Bowiem w wieku XXI to mózg i myślenie jest najważniejszym narzędziem pracy. Wobec bardzo szybko zmieniających się warunków i oszałamiającego postępu wiedza szybko się dezaktualizuje i trzeba się nieustannie uczyć. Czyli nieustannie używać narzędzia-rozumu. Apelowanie o ograniczenie wykształcenia to obrona swoich przywilejów i pozycji społecznych. Na szczęście jest to zawracanie Wisły kijem.

Ograniczenie liczy studentów wiązałoby się z silniejszą selekcją, tak jak w swoistym surwiwalu. Dać tak męczące zajęcia (podnieść poprzeczkę), że część odpadnie. Tak jak w marszach śmierci. Bo celem w takiej koncepcji nie jest zwiększenie wiedzy a jedynie ograniczająca eliminacja – do mety dotrzeć mają tylko nieliczni... Wspominając swoje lata studiów (biologia a więc stosunkowo ciężkie) przypominam sobie osoby, które odpadły. Niektórzy byli mało wydolni intelektualnie (ciekawe z jakich względów - może zaniedbań edukacyjnych?), inni bardzo wartościowi i inteligentni. Po prostu odpadali najbardziej wrażliwi i ci, którzy tracili z oczu sens takiej nauki. Wytrwali najbardziej uparci. Wynikało to także z motywacji. Nie była więc to selekcja względem możliwości intelektualnych, ale względem posłuszeństwa, pokory czasem wytrwałości. Wysiłek bezsensowny (np. wkuwania na pamięć) uczy pokory, posłuszeństwa, jest jak inicjacja w wojsku. Nie rozum a „twarda dupa”, odporność na poniżenie, zmęczenie, wydolność biologiczną. Odpadali słabsi psychicznie oraz ludzie, którzy potrzebują sensu w życiu i codziennym działaniu (poczucie sensu motywuje ich do wysiłku i wytrwałości). Czy zakuwanie na pamięć zbędnych informacji ma sens? Także i współcześnie niejednokrotnie obserwuję studentów, którzy wydają się leniwymi, niezbyt lotnymi. Ale w momencie, gdy dostrzegają sens, to zupełnie się przemieniają w o wiele inteligentniejszych, lotniejszych, sprawniejszych w działaniu i efektach. Jeśli więc narzekamy na ponoć słabych studentów, to być może nie chcemy zauważyć własnej mizerii, niskich lotów i mało ambitnych programów zajęć czy wykładów. Być może nie dostrzegamy, że nie jest winą grabi ani ogrodnika, że mu kopanie grządek nie idzie. Po prostu trzeba zmienić narzędzie (zamienić grabie na szpadel)!

Pora powrócić do analogii biologicznych. Poprzez wydłużoną edukację obserwujemy powiększający się dysonans między dojrzałością biologiczną a dojrzałością społeczną. Kiedyś do szkoły chodziło się maksymalnie kilka lat. A więc wszystkie niezbędne nauki młody człowiek zdobywał w dzieciństwie. Wraz z dojrzałością płciową w wieku 15-18 lat wchodził w dorosłość społeczną i kończył edukację. Teraz 6 lat szkoły podstawowej, 3 gimnazjum, 3 liceum (lub w nowej-starej koncepcji 8 lat podstawówki i 4 lata liceum). A więc matura przypada w wieku 18-19 lat. W tym sensie matura rzeczywiście oznaczała „dojrzałość”. Ale obecnie ponad 50% młodzieży idzie na studia, czyli kolejne 5 lat, a część także na studia doktoranckie (trzeciego stopnia). Matura nie jest maturą ale jednym z kilku egzaminów kompetencyjnych (śród-edukacyjnych, a nie kończących). Z "końcowym" dyplomem wchodzi się w dorosłość obecnie około trzydziestki. Trzeba zacząć pracę i dopiero myśleć o założeniu rodziny. Jednakże dla kobiety najbardziej optymalny okres pierwszego porodu mieści się między 20 a 25 rokiem życia. Potem „wartość biologiczna” spada, trudniej począć dziecko i wzrasta ryzyko urodzenia dziecka z wadami. Obecnie rozdźwięk między dojrzałością biologiczną a społeczną coraz bardziej się powiększa. Nic dziwnego, że coraz większym zainteresowaniem cieszy się metoda in vitro. Najlepiej dla kobiety by było, aby pobrać komórki jajowe w biologicznie optymalnym wieku (20-25 lat), zamrozić w ciekłym azocie, a jak koło 40tki zrobi dyplomy i karierę, to będzie mogła pomyśleć o swoim zdrowym dziecku. Wiąże się to jednak z uśmiercaniem zarodków, bo dla zapewnienia skuteczności „produkujemy” ich więcej, a „niewykorzystane” leżą w ciekłym azocie i nie wiemy co z tymi nienarodzonymi zrobić… Poprawianie biologii nie jest ani tanim ani dobrym rozwiązaniem. Alternatywą jest edukacyjna pedogeneza, swoista cywilizacyjna neotenia.

Matura nie oznacza już dojrzałości w sensie zakończenia nauki. Skoro dodatkowo we współczesnym świecie szybko zmieniających się technologii i tak skazani jesteśmy na kształcenie ustawiczne przez całe życie, to może nie ma co na siłę starać się całą swoją edukację „odwalić” jednym ciągiem? Może trzeba założyć, że i tak będziemy uczyli się całe życie. Może więc najpierw założyć rodzinę, pójść do pracy, a potem kontynuować małymi porcjami swoją edukację i kolekcjonowanie dyplomów? Przecież już tak było kiedyś, ludzie pracowali a potem szli na studia zaoczne, studia podyplomowe. Teraz rozwiązaniem jest kształcenie ustawiczne: małe porcje wiedzy przez całe życie. Nie wystarczy raz skończyć uniwersytet i iść z dyplomem w świat. Ciągle trzeba do uniwersytetu powracać po kolejne dyplomy i walidację nabytej nieformalnie wiedzy.

Przy tak zarysowanej perspektywie współczesny uniwersytet musi być inny. Musimy kształcenie w szkołach wyższych wymyślić od nowa. Skoro nie nauka w jednej, długiej formie z „internatem”, to raczej małe porcje przez całe życie i walidacja wiedzy. Do tego zmierzały Krajowe Ramy Kwalifikacji ale mało kto na to zwracał uwagę. A więc cywilizacyjna neotenia: „rozród” przed dyplomem. Najpierw prokreacja, a potem długie inwestowanie w wiedzę… jak ptaki gniazdowniki czy wiosną kwitnące rośliny: dozowanie statusu społecznego na raty. Dalsza edukacja to ułatwianie startu życiowego własnemu dziecku przez ciągłe inwestowanie w siebie. Wtedy młodzi ludzie zaczynać będą dorosłość biologiczną bez samodzielności ekonomicznej. Już dzisiaj dziadkowie wspierają dziecko z wnukiem. Taka swoista poliembrionia i pedogeneza cywilizacyjna.
Inna strategia życia i inna rola uniwersytetu: po pierwsze więcej e-learningu, po drugie krótsze formy (system boloński już to otworzył: 3+ 2+ 4 oraz studia podyplomowe) a potem uniwersytety trzeciego wieku. Uniwersytet powinien uczyć myślenia. I nie ważne czy ktoś skończy biologię, farmację, historię, prawo czy pedagogikę. Ważne czy nabędzie niezbędne na rynku pracy kompetencje: kreatywność, uczciwość, otwartość na innych i na zmiany, odwaga poznawcza, samoafirmacja jako poczucie własnej wartości, poczucie sensu, ciekawość, dzielność (wytrwałość), umiejętność pracy zespołowej, pokonanie indywidualnego i krótkowzrocznego egoizmu na rzecz solidaryzmu. Bo sukces odnoszą społeczeństwa jako sprawne i całościowe systemy a nie luźne zbiory indywidualistów i „sprytnych” egoistów.

(Poprawiony tekst, który się ukazał na starym blogu kilka lat temu)

3 komentarze:

  1. Było by Ok gdyby nie te wstawki biologiczne...

    Ale tak, na pewno się zgodzimy co do analogii dyplomu uczelnianego ze szlachectwem. To właśnie to przeświadczenie tzw. "inteligencji" powoduje że przyznaję się wyłacznie do czterech klas podstawówki. Niestety, tam gdzie inne państwa mają merytokrację (czyli ludzi kompetentnych, bez względu na posiadanie lub nie posiadanie stosownego papierka) my mamy -"inteligencję" i wymóg posiadania wykształcenia wyższego (często wcale nie wymagane jest kierunkowe - byle bumaga była...).

    OdpowiedzUsuń