Niczym mieszczanin w sztuce Moliera przypadkiem dowiedziałem się, że od lat uprawiam rodzinnie slow turystykę. Zapewne dla zilustrowania lepszy byłby ślimak, ja jednak miałem pod ręką żabę. To chyba żaba trawna lub moczarowa. Po prostu siedzi sobie na kamieniu, obserwuje i czeka. Ślimak wystarczy mi w logo sieci miast cittaslow, których w moim regionie jest wyjątkowo dużo.
A z tą turystyką slow było tak. Przy wakacyjnym, nieśpiesznym śniadaniu żona przeglądała gazetę. Przeczytała o turystyce slow i powiedziała, że to jest to, co robimy od dawna. Po zapoznaniu się z treścią artykułu w pełni przyznałem jej rację. Po tej konsyliacyjnej konstatacji powróciliśmy do śniadania. Bo wiadomo przecież, że to najważniejszy posiłek dnia, przynajmniej w wakacje i w czasie urlopu. Zazwyczaj dzień wcześniej wiemy, gdzie zjemy śniadanie. Co do obiadu i kolacji to nie mamy już takiej pewności. Okazuje się w trakcie.
W turystyce slow nie bijemy rekordów (jak sama nazwa wskazuje jest to powolna turystyka), staramy się cieszyć miejscem i jego atmosferą. Chodzimy pieszo, bo jest to na tyle wolne przemieszczanie się, że widać wiele szczegółów. Czuje się zapach miejsca, dostrzega wiele detali. I można do woli kontemplować, przystawać, przysiadać, zbaczać i zawracać. Można się delektować przyrodą (na przykład żabą siedzącą na kamieniu), kulturą i oczywiście kulinariami. Bo chodzi się w sumie szybko, tak 4-6 km na godzinę. Spory wydatek energetyczny. Tak więc co jakiś czas trzeba się posilić. A nawet nie trzeba - sami chcemy. Posiłek pozwala zatrzymać się na dłużej w jednym miejscu. Siedzisz sobie i obserwujesz. Doznajesz i poznajesz. Na przykład taki żurek świętokrzyski.
Po prostu staramy się być i odszukiwać genius loci danego miejsca. Korzystamy przede wszystkim z transportu publicznego. Dzięki temu jesteśmy bliżej prawdziwego życia, głębiej doświadczamy tutejskości, włączając to wykluczenie komunikacyjne. A z podróżowaniem transportem publicznym wiąże się nieodłącznie chodzenie pieszo. To wszystko sprawia, że trzeba dostosować się do lokalnego rytmu, rozkładu jazdy, dostępności połączeń. Często trzeba czekać. Nic nie przyspieszysz. A skoro poddasz się rytmowi świata... to przestajesz się spieszyć. Często czekasz na przystankach, na ławkach, czy włóczysz się po mieście/wsi/miasteczku, bo i tak wcześniej nie odjedziesz.
Chodząc pieszo więcej się widzi. Także więcej miejsc nieoficjalnych, wstydliwych, brzydkich, z popisanymi ścianami. Można chłonąć atmosferę danego miejsca. Nie nastawiamy się na pogoń po mieście i zaliczenie obowiązkowych punktów wycieczki, dokumentowanych "selfiami". Co nie znaczy, że zdjęć nie robię. Robię i to dużo. Fotografowanie oczywiście spowalnia tempo wędrówki. Ale jednocześnie wyczula na detale. Uczy dostrzegania.
Slow turystyka to po prostu bycie w nowym miejscu. I oczywiście otwarcie na "obcego", na poznawanie nieznanego świata. To ciekawość. Wcześniej czytamy o miejscu, do którego się udajemy, kupujemy przewodniki oraz czytamy to, co na miejscu. Lub zauroczeni miejscem dopiero wtedy poszukujemy pogłębionych informacji. By zrozumieć także w kontekście. Kontekście historycznym, lokalnym, etnograficznym, geograficznym i każdym innym.
Dobrze jest zwiedzać i poznawać z miejscowym przewodnikiem. Czasem są to znajomi, którzy oprowadzają po miejscach nieoczywistych (pokazują swój kontekst interpretacji miejsca i stylu życia). A czasem jest to spacer w nieznane. Idziemy i szukamy nowego. Co tym razem odkryjemy? Co zobaczymy? Kogo spotkamy? To takie poznawanie życia mieszkańców z ich perspektywy. Właśnie dlatego preferujemy transport publiczny: pociągiem, autobusem, "czerwoniakiem". A czasem podwożą nas znajomi. Owszem, nie do wszystkich miejsc w ten sposób można dotrzeć. W każdym razie rodzaj transportu i sposób podróżowania powoduje, że docieramy do innych miejsc i co innego widzimy. Jest o czym porozmawiać w czasie towarzyskich spotkań przez lata.
Turystyka slow nie wymaga dalekich podróży samolotem (choć nie wyklucza). To podróżowanie w stylu wolniej a dokładniej. Bez niecierpliwej pazerności: szybko, dużo i tanio. Podróżowanie z otwartością na innych, tych obcych, z otwartością na nowe i nieznane, w tym również smaki. Z wczuwaniem się w historię, warunki życia. Zwiedzamy muzea, galerie, wystawy, skanseny, czasem załapiemy się na jakiś koncert lub spektakl uliczny. Zaglądamy na podwórka, w uliczne bramy, smakujemy lokalne potrawy. Bo jedzenie to ważny element turystyki slow. W lokalach dostrzec można sporo historii i stylów życia. I ludzi.
Przy slow turystyce jednakowo ważna, ciekawa i odkrywcza bywa wizyta w Wipsowie, Kruzach, Barczewie, Ornecie jak i Krakowie, Dublinie, Kielcach, Pradze, Szczecinie czy na wyspie Kos. I dużo chodzimy, niezależnie od pogody. Bo zawsze jest jakaś pogoda, trzeba się tylko do niej rytmem i ubiorem dostosować. Tak jak do lokalnego miejsca. Odwiedzamy kawiarnie, restauracje, bary, Smakujemy i obserwujemy.
Ty też możesz tak zwiedzać i podróżować. Nie musi być daleko, ważne żeby było slow, powoli, z ciekawością i otwartością. I oczywiście w sposób pogłębiony. Świat do odkrycia jest w każdym miejscu. A jeśli uznać, że świat jest spójną całością w pełni zintegrowaną, to ... z jednego ziarnka piasku, powoli i dogłębnie oglądanego i analizowanego w jakimś kontekście, w połączeniu z refleksją, można poznać całą pustynię. Lub żwirownię, czy piaszczystą, rzeczną łachę.
Co z tego, że polecisz samolotem do dalekiego, egzotycznego kraju, jeśli zapamiętasz tylko lotnisko, hotel i słoneczną plażę? Doznań niewiele a za to wytworzysz duży ślad węglowy. Po prostu zwolnij i ciekawie obserwuj miejsce. Ciesz się nim i delektuj.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz