Współtworzenie uniwersytetu w czasie jamu projektowego metodą design thinking, listopad 2021, UWM w Olsztynie, Centrum Innowacji i Transferu Technologii. |
W każdym człowieku drzemie mniejsze lub większe poczucie potrzeby sprawstwa, wpływania na rzeczywistość. We mnie także. Nie wiem na jakim etapie edukacji, może już w płockim liceum (Jagiellonka) nabyłem umiejętności wypowiadania się o świecie, w którym żyję. W czasie studiów miałem sposobność rozwijać tę kompetencję czy postawę życiową. Żyjąc od wielu lat w społeczności akademickiej, najpierw WSP w Olsztynie a obecnie UWM w Olsztynie, wielokrotnie wypowiadałem się o działaniu szkoły wyższej. Chęć współtworzenia była silniejsza niż rozsądek "bycia cicho" (bo to bezpieczniejsze). Już jako student a potem pracownik wiele razy z tego powodu "dostawałem po uszach", ale nie żałuję. Wydaje mi się, że bycie zaledwie cichym obserwatorem to jakieś ułomne życie. Zdecydowanie wolę współtworzyć, najpierw słowem a potem działaniem. Życie społeczne ze swej natury jest ryzykowne i pełne sytuacji dyskomfortowych. Nie zostałbym na uczelni, gdybym nie uważał tej instytucji i środowiska za wartościowej społecznie i cywilizacyjnie.
Nauczyłem się publicznie wypowiadać, w tym także o akademickości i uniwersytecie jako takim. Czasem z tego wynikały różne nieprzyjemności, bo "wychodzenie przed szereg" w mocno jeszcze zhierarchizowanym uniwersytecie zawsze wiąże się z różnymi problemami. Sądzę jednak, że tak jest w każdej społeczności zawodowej i pozazawodowej. Od lat odkrywam uniwersytet dla siebie samego, a werbalizując przemyślenia i włączając się do dyskusji publicznych, odkrywam także dla innych. Czytam różne książki, artykuły, snuję refleksje nad swoim uczestnictwem w codziennym życiu akademickim i próbuję zrozumieć jak to działa oraz jak powinno być by uniwersytet dobrze wpisywał się w potrzeby społeczne i rozwój cywilizacyjny.
Niedawno zostałem poproszony o napisanie eseju na temat aktualnej ewaluacji szkół wyższych. Tekst przeznaczony był dla Wieści Uniwersyteckich z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu. W wersji rozszerzonej dzielę się tymi refleksjami także i na niniejszym blogu. Na temat ewaluacji, aktualnie wdrażanej, nie bardzo mogę się szczegółowo wypowiedzieć, bo niejako "uciekłem z systemu" i przestałem śledzić szczegółowe rozwiązania. Przechodząc na etat dydaktyczny mniej mnie to dotyczy, aczkolwiek uniwersytet jako taki i UWM w szczególności obchodzą mniej bardzo mocno.
Najpierw analogia do transportu publicznego. W niektórych miastach średniej wielkości komunikacja publiczna jest za darmo. To efekt kalkulacji ekonomicznej. Bo jeśli druk biletów i system kontroli dużo kosztuje a i tak trzeba dopłacać do transportu publicznego, to może lepiej zrezygnować z biletów (i utrzymywania etatów oraz systemu kontroli)? Zyski społeczne i ekonomiczne i tak będą: mniej samochodów prywatnych będzie na ulicy, w konsekwencji mniejsze będzie zanieczyszczenie powietrza i mniej będzie korków. To analogia do wprowadzanego systemu ewaluacji na polskich uczelniach: dużo dyskusji, system skomplikowany, zabiera sporo czasu a jakie będę rzeczywiste efekty? Czy warto tworzyć skomplikowany system, który i tak jest ręcznie sterowany? Nie warta skórka za wyprawkę?
Ewaluacja uczelni i rankingi przypominają mi szkolne uczenie się dla ocen. Czyli skoncentrowanie aktywności i wysiłku nie tyle dla zdobycia własnej wiedzy i rozwoju ile uzyskanie odpowiednich ocen. Czytelnik, z perspektywy własnego, szkolnego doświadczenia, z pewnością dostrzeże przykłady, gdy osoby uzyskiwały wyższe oceny niż wynikało by to z ich wiedzy i osoby, które nie uzyskiwały dobrych ocen, bo nie poświęcały swojej energii "tam gdzie trzeba". Nie prosiły, nie zabiegały, nie wyliczały co uzyskają za każdą aktywność i co się bardziej opłaca albo „z czego pytają”. Jak skutkuje taki mechanizm w szkole? Odpowiedzią ucznia „a czy będzie za to piątka?” Czyli czy dana aktywność przełoży się na cyfrowo wyrażony efekt i świadectwo z czerwonym paskiem. Behawioryzm ma swoje wady i ograniczenia. Jeśli weźmiemy pod uwagę, że znaczna część takich umiejętności przydatna jest tylko w szkole a nie w przyszłej pracy czy na studiach, gdzie inaczej trzeba się uczyć, to łatwo zauważyć, że ten mechanizm kształtuje złe postawy. Postawy, które nie przynoszą długofalowego sukcesu absolwentom. A czy ewaluacja uczelni przyniesie dobre efekty w postaci lepszych badań czy tylko lepsze miejsce w rankingu? Być może nawyki szkolne kolejnego pokolenia uczącego się dla ocen przynoszą właśnie takie pomysły ewaluacyjne. Czyli "takie będą rzeczypospolite, jakie młodzieży kształcenie."
Mogłem ale nie musiałem przechodzić na mniej prestiżowy etat dydaktyczny. Już od dawna na uczelniach wyższych etaty dydaktyczne były mniej "ważne" od tych naukowo-dydaktycznych. Dawniej ścieżka kariery dydaktycznej traktowana była jako "boczny tor" dla tych, co nie radzili sobie z badaniami naukowymi i uzyskiwaniem stopni naukowych. W ostatnich latach przynajmniej formalnie umożliwiono drugą, równoległą ścieżkę rozwoju dydaktycznego. Niestety nie jest to uwzględnione w ostatnich pomysłach na ewaluację uczelni wyższych.
Przeszedłem na etat dydaktyczny ale teraz dalej pracuję... naukowo i publikuję tyle tylko, że bez presji wyrabiania slotów. Publikuję tam, gdzie uważam, że znajdę najwięcej czytelników moich badań, nie przeliczam na sloty i nie dobieram współautorów do prac pod kątem „ile punktów mi to przyniesie”. Czy pracuję mniej efektywnie? Wątpię. I nie jestem wyjątkiem. Praca twórcza nie lubi poganiania i biznesowych wskaźników na akord. Większa liczba publikacji w lepiej punktowanych czasopismach wcale nie przekłada się na lepsze i ważniejsze odkrycia. Mimo, że te dobre odkrycia naukowe rzeczywiście publikowane są w „lepszych” czasopismach. Przynajmniej statystycznie rzecz ujmując. I tak jak w szkolnej nauce dla ocen, ubocznym efektem jest ściąganie i oszukiwanie, tak negatywnym efektem punktozy są plagiaty, "spółdzielnie publikacyjne" i różne inne "drogi na skróty" czy sztuczne pomnażanie liczby punktów i publikacji. Ministerialne ręczne sterowanie i arbitralne podwyższanie punktacji wybranym czasopismom jest tego koronnym przykładem. Moda na efekty rankingowe szeroko rozlała się w społeczeństwie i wśród decydentów. Od uniwersytetów i nauki oczekuje się sukcesów jak od drużyny piłkarskiej. By pielęgnować dumę narodową?
Przeszedłem na etat dydaktyczny ale teraz dalej pracuję... naukowo i publikuję tyle tylko, że bez presji wyrabiania slotów. Publikuję tam, gdzie uważam, że znajdę najwięcej czytelników moich badań, nie przeliczam na sloty i nie dobieram współautorów do prac pod kątem „ile punktów mi to przyniesie”. Czy pracuję mniej efektywnie? Wątpię. I nie jestem wyjątkiem. Praca twórcza nie lubi poganiania i biznesowych wskaźników na akord. Większa liczba publikacji w lepiej punktowanych czasopismach wcale nie przekłada się na lepsze i ważniejsze odkrycia. Mimo, że te dobre odkrycia naukowe rzeczywiście publikowane są w „lepszych” czasopismach. Przynajmniej statystycznie rzecz ujmując. I tak jak w szkolnej nauce dla ocen, ubocznym efektem jest ściąganie i oszukiwanie, tak negatywnym efektem punktozy są plagiaty, "spółdzielnie publikacyjne" i różne inne "drogi na skróty" czy sztuczne pomnażanie liczby punktów i publikacji. Ministerialne ręczne sterowanie i arbitralne podwyższanie punktacji wybranym czasopismom jest tego koronnym przykładem. Moda na efekty rankingowe szeroko rozlała się w społeczeństwie i wśród decydentów. Od uniwersytetów i nauki oczekuje się sukcesów jak od drużyny piłkarskiej. By pielęgnować dumę narodową?
Co zrobić by polska nauka była na wyższej pozycji w międzynarodowych rankingach, a więc władza czy elektorat poczuł się dobrze jak po wygranych mistrzostwach w piłce nożnej? Zainwestować i czekać na efekty? Można przecież na skróty. Były przecież pomysły na różną „kreatywną księgowość”, np. połączenia instytutów naukowych PAN w jeden uniwersytet, przynajmniej na papierze. Wskaźniki pewnie byłyby dobre. Albo pomysł z wybraniem najlepszych profesorów i formalnie połączenia w jeden uniwersytet rozproszony. Miałbym dojeżdżać z Olsztyna do Poznania? Byleby na papierze był efekt widoczny w rankingach. Na szczęście tych scenariuszy nie zrealizowano. Wiele pojedynczych czołowych uniwersytetów amerykańskich ma budżet większy lub porównywalny z całymi nakładami w Polsce na naukę. Aby uzyskać lepsze wyniki na arenie międzynarodowej wystarczyłoby zwiększyć nakłady na naukę i szkolnictwo wyższe. Wybierany jest jednak inny wariant. Stworzyć takie kryteria, które zmobilizują polskich naukowców do lepszej pracy przy tych samych finansach. A w zasadzie zdywersyfikują fundusze i skierują większy procent do kilku wybranych uczelni a reszta musi zniknąć. W rezultacie będzie wrażenie podwyżki, bo nieliczeni dostaną więcej a sumarycznie wyjdzie na to samo. Tyle, że przy okazji na prowincji zniknie kilka uczelni, które pełnią tam bardzo ważną rolę kulturotwórczą. I budują lokalny kapitał ludzki oraz kapitał naukowy. Co przekłada się na efekt społeczny w skali całego kraju. A czy obecny system grantów NCN nie promuje aktywnych, z pomysłami i z dorobkiem? Czy nie jest wystarczający by kierować dodatkowe środki na naukę do najlepszych w drodze konkursów? Ten system już działa od wielu lat w Polsce.
Posłużę się jeszcze jednym sportowym przykładem. By duże kluby pierwszoligowe miały dobry „narybek”, sport musi być powszechny, łącznie z małymi klubami wiejskimi czy powiatowymi. Z większej populacji łatwiej o talenty piłkarskie. To wydaje się oczywiste. Myślę, że w nauce i edukacji jest podobnie. Dlatego mniej prestiżowe, regionalne uczelnie wyższe są niezwykle potrzebne dla całej polskiej nauki. Po co skomplikowane kryteria naukowe, skoro i tak nie są stosowane? Tak jak można było się spodziewać, jest i będzie sterowanie ręczne. Po co skomplikowane formuły bibliometryczne jeśli dla wybranych czasopism i środowisk stosuje się ręczne dopisywanie do list ministerialnych? Cały wysiłek praktycznie po nic. Dostanie ten kto miał dostać.
Czy system ewaluacji zmieni sposób pracy naukowców? Wskaże im na nowe działania? Osobiście i subiektywnie śmiem wątpić. Ręczne poprawianie podważa wiarygodność całego systemu. Ale dowartościowuje niektóre wybrane środowiska. O to chodziło? Moja koleżanka, pani profesor, już dawno temu powiedziała: „czy naukowcy to idioci? Raczej nie, dość łatwo dostosują się do systemu, zarówno indywidualnie jak i instytucjonalnie”. Skoro mamy uczyć się dla ocen, to podjęte zostaną działania, przynoszące efekt rankingowy. Wiele uczelni zrobiło reorganizację, część pracowników przeniesiona została na etaty dydaktyczne, inni wpisani zostali w dyscypliny nieoceniane. Słabiej oceniany dorobek został ukryty. W punktacji będzie to lepiej wyrażone ale czy sumarycznie od tego podniesie się jakość pracy badawczej i dydaktycznej? Śmiem wątpić.
Duży wysiłek zamiast na badania przeznaczony został na zmiany dostosowawcze względem kryteriów oceny. Zmieniają się także indywidualne strategie: zamiast pracy zespołowej wewnątrz jednostki współpraca będzie realizowana z innymi naukowcami, tak by zdobyte punkty liczyły się każdemu. Takie cudowne rozmnożenie punktacji. Zwykłe dostosowanie się do systemu. Sporo energii i czasu pracowników idzie więc nie na rzeczywiste badania lecz na dostosowywanie się do systemu oceniania. Uczelnie dostosowują się to kryteriów ewaluacji a pracownicy do ustanawianych na uczelni kryteriów oceny. Ja w części przed tym uciekłem i mogę dzięki temu spokojnie pracować naukowo i dydaktycznie, choć na etacie uznawanym za gorszy. To cena jaką płacę za komfort spokoju i braku konieczność „uczenia się dla ocen”. W szkole i na studiach też tego nie lubiłem. Czasem groziło mi więc niezdanie do klasy czy powtarzanie roku. Ryzyko jest zawsze.
Jakie już ponieśliśmy straty? Np. upadek wielu polskich czasopism, obecnych na rynku międzynarodowym. Opłacało się nam dopłacać do publikowania w zagranicznych czasopismach, bo miały wyższą punktację a nasze czasopisma naukowe miały za mało dobrych artykułów do publikowania. A mogliśmy przecież zainwestować intelektualnie w rozwój tychże czasopism. Co przyniosłoby efekt również prestiżowy za jakiś czas. Ale na to trzeba świadomej wizji i wytrwałości. Pamiętam z pierwszych lat swojej pracy, że z dobrych, polskich czasopism hydrobiologicznych otrzymywałem honorarium autorskie (wydawane w języku angielskim). Teraz muszę dopłacać za publikowanie w czasopismach zagranicznych, z których część okazuje się „drapieżnymi”, a więc nastawionymi na zysk i kreującymi iluzoryczną prestiżowość. Przebiły się rankingach z wyższą punktacją… Publikuj albo giń.
I jeszcze na koniec o roli uniwersytetów prowincjonalnych (kapitał ludzki). Jednym z długofalowych skutków wdrażanej ewaluacji będzie stopniowy upadek uczelni prowincjonalnych. A przecież w swoim regionie pełnią ważną funkcję kulturotwórczą i budującą kapitał naukowy. To z nich w dużym stopniu wypływa wiele innowacji dla lokalnej gospodarki. Nie da się wszystkiego łatwo zmierzyć i policzyć. Żadne prestiżowe miejsce kilku wybranych polskich uniwersytetów na listach międzynarodowych nie zastąpi roli edukacyjnej i kulturotwórczej tychże "prowincjonalnych" uczelni. Czy ktoś z Warszawy lub Krakowa będzie przyjeżdżał z wykładami do warmińsko-mazurskich szkół lub uniwersytetów trzeciego wieku? Za daleko.
Po co polskiemu społeczeństwu nauka i uniwersytety? Czy są jak kluby sportowe by uzyskiwać lepsze wyniki w zawodach międzynarodowych, czy by przekładały się na efekty gospodarcze i lepszą jakość życia? Nie wszystko da się łatwo zmierzyć i policzyć. Potrzeba zaufania do uniwersytetów i naukowców. Tak jak w każdej społeczności znajdą się osoby przeciętne, wybitne i bezproduktywni leserzy. Badania na mrówkach wykazały, że nawet wśród "pracowitych jak mrówka" społecznościach, tylko kilka procent robotnic pracuje cały czas, nawet 25 procent osobników z kolonii nic nie robi a reszta pracuje w różnym stopniu. Po co są nic nie robiące robotnice? Czy to rezerwa populacyjna, by zastąpić w razie potrzeby ubytek mrówek? A może wykonują funkcje rzadko potrzebne, stąd wrażenie w krótkim odcinku czasowym, że nic nie robią? Nad tym pracują naukowcy w różnych częściach świata. W Polsce także.
Jeśli pracownikom uniwersyteckim zabierzemy za dużo czasu na sprawozdawczość to mniej zostanie energii i czasu na rzeczywiście twórczą i odkrywczą pracę badawczą lub dydaktyczną. Mniej efektywni naukowcy zawsze się znajdą i zawsze sobie poradzą bo sporo czasu i energii stracą na dobrą strategię „uczenia się dla ocen”. Może lepsze będzie mniej gęste sito, które ułatwi spokojną pracę najzdolniejszym niż zbyt gęste sito, które co prawda odsieje bardziej słabych ale i zamęczy najlepszych?
Nawiążę jeszcze do zamieszczonego wyżej zdjęcia. Wykonane zostało w czasie jamu projektowego Jam UWM dla jutra. Praca w grupach zróżnicowanych: pracownicy naukowy, pracownicy administracji, studenci, licealiści. Współsprawstwo w tworzeniu uniwersytetu jutra. Z dużym naciskiem nie tylko na cele zrównoważonego rozwoju lecz i na potrzeby studentów. Bo uniwersytet to nie tylko miejsce badań naukowych ale i miejsce kształcenia kadr dla krajowej gospodarki. Przypomnę trzy misje uniwersytetu: badania naukowe, dydaktyka (kształcenie studentów) i misja społeczna (upowszechnianie wiedzy w całym społeczeństwie, łącznie z kształceniem ustawicznym). Tak jak stolik z trzema nogami - jeśli jedna będzie zbyt długa a dwie pozostałem zaniedbane, taki stolik szybko się przewróci. A na pewno będzie krzywy i niefunkcjonalny, bo nic na nim nie da się postawić - filiżanka z kawą szybko się zsunie i rozbije na podłodze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz