17.09.2025

I rzucili się na certyfikaty jak szczerbaty na suchary, czyli AI dla naukowców




Każde doświadczenie da się wykorzystać, z każdego szkolenia, referatu czy wykładu można wynieść coś wartościowego. Nawet z tego nudnego. Trzeba tylko nastawienia na rozwój i szukanie szerszego kontekstu. Dobra kucharka ugotuję zupę i na gwoździu. Od dawna próbuję i uczę się narzędzi AI. Skoro są wśród nas studenci i uczniowie, którzy na co dzień używają różnych narzędzi AI (sztucznej inteligencji) to nauczyciel akademicki też musi rozumieć to zjawisko i doradzać jak mądrze i sensownie wykorzystywać narzędzia sztucznej inteligencji w uczeniu się i pisaniu prac czy przygotowywaniu prezentacji na zaliczenie. Uczę się sam (wolno lecz systematycznie), ale z chęcią uczestniczę w różnych szkoleniach by uczyć się od innych, od tych, którzy już coś więcej doświadczyli, sprawdzili itp. Bo po co z mozołem odkrywać Amerykę po raz kolejny?

Zacznę jednak od brutalnej szczerości: dałem się nabrać. Widząc w uczelnianej skrzynce mailowej zaproszenie na webinar o AI dla naukowców, poczułem coś, co wielu z nas zna aż za dobrze – nadzieję. Pomyślałem: "w końcu coś rzetelnego, coś od uczelni, a nie kolejny spam". To było jak spotkanie z akwizytorem, który zamiast garnków proponuje wejście do świata cyfrowej nauki. No i rzuciłem się, jak szczerbaty na suchary. Nie ja jeden.

I tak, w środku dnia, usiadłem przed ekranem. A po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że dobra dydaktyka i kompetencje wykładowcy, nawet w świecie technologii, webinarów i AI, ma duże znaczenie i nieocenioną wartość. Ale równie ważne jest to, że jesteśmy świadkami zjawiska, które śmiało można porównać do najazdów akwizytorów na starszych ludzi. Tyle że zamiast garnków z "cudowną" powłoką za 7 tysięcy, oferuje się nam „cudowne” szkolenia z AI dla naukowców. I to wcale nie żart! Oferty te, często partackie i bezwartościowe, lądują na naszych skrzynkach mailowych z częstotliwością comiesięcznej wizyty listonosza z rachunkami. Ops, przepraszam, rachunki przychodzą głównie poczta elektroniczną. Listonosza widzę, tylko wtedy, gdy przynosi list polecony, wymagający podpisu.

O co w tym wszystkim chodzi? O nic innego, jak o ogromną potrzebę i chęć doszkalania się w środowisku akademickim. To akurat cos dobrego. Naukowcy, pracownicy uniwersytetów, wszyscy widzą, że AI to nieuchronna przyszłość. Chcą być na czasie, chcą wiedzieć, jak te narzędzia mogą usprawnić ich pracę. Ta chęć, choć szlachetna, czyni nas łatwą zdobyczą dla "ekspertów" od wszystkiego, którzy obiecują, że po jednym webinarze zostaniesz mistrzem promptowania i pisania publikacji. No bo skoro propozycja przychodzi na uczelnianą skrzynkę mailową, to musi być to coś pewnego i sprawdzonego, prawda? Nic bardziej mylnego. To pierwsza, ale niestety, nie ostatnia pułapka. To taki biologiczny wyścig zbrojeń, analogicznie jak między drapieżnikiem a ofiarą czy między pasożytem a żywicielem. 

Na webinarze było ponad 850 osób, domyślam się, że w większości ludzie ze środowiska akademickiego (ale pewności nie mam, co osłabia niżej zapisane wnioski). Szkolenie rozczarowało mnie w warstwie merytorycznej i dydaktycznej. Było jednak okazją zobaczyć inne aspekty społeczne, pokazujące całe środowisko akademickie. Już po kilku minutach pojawiło się pytanie „czy nagranie z tego webinarium będzie udostępnione” (bo włączono nagrywanie). Wszak studenci także chcą nagranych wykładów. I jest to dobre, bo w wolnym czasie można obejrzeć ponownie lub jak w konkretnym czasie wykładu student nie ma czasu uczestniczyć, to obejrzy asynchronicznie. Niestety, nie obiecano udostępnienia nagrania. Być może nagrywano tylko dla własnych, organizacyjnych celów. Ale znacznie istotniejsze było pytanie „czy będą certyfikaty” potwierdzające udział w szkoleniu? I mimo, że padło szybko zapewnienie, że będą, wystarczy tylko podpisać swój profil imieniem i nazwiskiem (tu dygresja, dlaczego ludzie wpisują jakieś anonimowe ksywki zamiast imienia i nazwiska, gdy logują się na webinarium?) to rozsypał się na czacie worek z komentarzami „poproszę o certyfikat”, z podaniem nawet adresu mailowego. Niczym nauczyciele w czasie szkoleń, gdy najważniejsze jest potwierdzenie udziału. Nawet jeśli tak zareagowało 10-20% uczestników, to przy dużej liczbie na długo czat był zasypany w sumie spamem. Na dodatek ujawniło się, że duży odsetek uczestników nie potrafi czytać i słuchać ze zrozumieniem prostych komunikatów. O czym to świadczy? O nieuważnej obecności, włączyć czat i robić coś innego. A czy nie z takimi samymi problemami borykamy się w czasie zajęć online ze studentami? Przyganiał wół garnkowi?

Na początku nie było jeszcze wiadomo, czy webinar jest wartościowy, a już pojawiła się lawina próśb o certyfikaty. Można wyciągnąć wniosek, że środowisko akademie jest stale oceniane, więc zbiera różne świstki do tych ocen. Bardziej przyszli po certyfikat niż po rzeczywistą wiedze. Liczy się papier, bo z papierów jesteśmy rozliczani. Środowisko pod presją i w dużym stresie i to widać między wierszami...

To był bolesny moment, uświadomiłem sobie, że liczy się papier, a nie wiedza. Zmora edukacji na każdym poziomie od szkoły podstawowej po uniwersytet. Nie oszukujmy się – certyfikat to dla nas, pracowników akademickich, to coś w rodzaju trofeum. łatwo zdobyć, połączyć się  z webinarium... i robić coś innego w tym czasie. Można ten certyfikat wpiąć w teczkę i pokazać, że "coś się robi". Jakby w dobie internetu to wciąż miało jakąś wartość. Z tym samym borykamy się w odniesieniu do studentów. Najzabawniejszy był jeden z komentarzy (i bardzo celny), że teraz z każdego spotkania można generować certyfikaty i to jest pomysł na biznes dla kawiarni Starbucks...

To, co działo się dalej, można określić jednym słowem: niska jakość szkolenia i brak dydaktycznego doświadczenia. Ktoś przeczytał jedną książkę, jedną publikację, obejrzał jedno inne szkolenie, coś sam zrobił i już występuje w roli trenera-edukatora. Kiedyś Stańczyk udowodnił, że najwięcej jest lekarzy, teraz można równie dowcipnie wykazać, ze najliczniejszym zawodem jest nauczyciel-edukator. Irytacja z niskiej jakości szkolenia wyraźnie uwidoczniła się w licznych komentarzach na czacie (dobra i szybka ewaluacja). W gruncie rzeczy prezentacja była w dużym stopniu chaotyczna, jakby improwizowana lub przygotowana na kolanie. Albo przez studenta lub AI. Slajdy były przeładowane tekstem. Prelegent patrzył niczym w sufit, jakby szukał tam natchnienia. Patrzył nie w kamerę tylko ponad, w rezultacie uczestniczy odnosili wrażenie, że patrzy w sufit i unika kontaktu wzrokowego z widownią. Do tego doszły drobne problemy techniczne. Ktoś z uczestników zaczął rysować po ekranie, a my, zamiast dowiadywać się o AI, próbowaliśmy rozszyfrować te mazgaje. Gdyby prezentacja była dobrze pomyślana, zajmująca i pełna konkretów, te drobne usterki techniczne w ogóle by były widoczne.

Z samego wykładu dowiedziałem się niewiele, bo dużo było niepotrzebnych rozwlekłości a mało konkretów. Więcej dowiedziałem się z dyskusji na czacie, od innych uczestników. To było prawdziwe środowisko edukacyjne, bo to właśnie tam, w chaosie, tworzyła się przestrzeń do wymiany doświadczeń. Tu pojawiła mi się refleksja, że w dydaktyce często ważniejsze jest zaprojektowanie dobrego środowiska do uczenia się niż sam podający przekaz. W tym przypadku na webinarium było sporo naukowców doświadczonych w pracy z AI. Ale byli też zupełni nowicjusze. Obie te grupy oczekiwały innych treści merytorycznych i innego tempa dyskusji. Czy można bardziej zindywidualizować odbiór? To dla mnie ważne pytanie w kontekście rozpoczynającego się niebawem roku akademickiego. O tych niedostatkach webinarium piszę nie dlatego, żeby komuś wytknąć ale jako autorefleksja dla mnie. Próba zrozumienia co się dzieje po drugiej stronie i jak studenci mogą odbierać moje wykłady i czego tak na prawdę potrzebują. Taniej jest się uczyć na cudzych błedach aniżeli na swoich.

Pod koniec opisywanego szkolenia online okazało się, że najpewniej ten webinar miał być przynętą na płatny kurs w zakresie AI w nauce. Jeśli tak, to był był to strzał w kolano (antyreklama). Po godzinie takiej "nauki", czułem się tak, jakbym zmarnował czas. Przede wszystkim niska jakość dydaktyczna i niskie umiejętności prezenterskie zniechęciły mnie by iść po więcej w tej firmie. Żeby być dobrym edukatorem, to trzeba mieć odpowiednie umiejętności w zakresie przygotowania prezentacji, ułożenia scenariusza i dobrania treści do przekazania. Wielu ludziom wydaje się, że każdy może być nauczycielem i trenerem. Owszem, w edukacji rówieśniczej, gdy uczeń uczy się od ucznia, student od studenta czy nowicjusz od innego nowicjusza, taka forma jest dobra i polecana. Ale nie jako płatny kurs szkoleniowy. Już w średniowieczu w rzemiośle rozróżniało się mistrzów i partaczy. I ten podział nic nie stracił na wartości.

Wniosek jest prosty: widać, że środowisko naukowe chce i potrzebuje wiedzy na temat sztucznej inteligencji. Chcemy się rozwijać, iść z duchem czasu. Problem w tym, że nasz głód wiedzy czyni nas łatwym celem dla partackich firm szkoleniowych. Niestety, w tej "gorączce złota" na certyfikaty łatwo jest paść ofiarą bubli i kursów niskiej jakości. A ja, z perspektywy naiwnego naukowca, mogę tylko ostrzec: uważajcie na darmowe webinary (płatne z reszta też). Nie każdy papier jest wart waszego czasu. I choć chęć posiadania certyfikatu może być komiczna, to za nią stoi realna potrzeba bycia kompetentnym w nowej, technologicznej rzeczywistości. Ważne, aby w przyszłości umieć odróżnić wartościowe szkolenie od taniej podróbki, która zaoferuje nam tylko bezwartościowy papier.

Na koniec kilka wniosków. Tak, czas zmarnowałem, ale każde doświadczenie czegoś uczy. Jeśli tylko podejmiemy wysiłek refleksji i skonfrontujemy z szerszym kontekstem. Moje wnioski są takie:
  1. Środowisko akademickie chce podnosić swoje kompetencje cyfrowe w zakresie wykorzystania AI w prowadzeniu badań, pisaniu sprawozdań z grantów, pisaniu publikacji i prowadzeniu dydaktyki ze studentami.
  2. Nawet i nasza grupa zawodowa narażona jest na bezwartościowy spam i nic nie warte szkolenia i to nawet płatne. Krytyczne myślenie i odporność na spam zawsze w cenie.
  3.  Brakuje dobrych szkoleń wewnątrzuczelnianych (a przecież to może być jedynie zbudowanie środowiska społeczności uczącej się), zapewnianych przez pracodawcę, więc akademicy muszą uczyć się na własną rękę, metodą prób i błędów.
  4. Nie wystarczy przeczytać jedną książkę, jeden artykuł, samemu coś odkryć w niewielkim zakresie by szkolić innych. Liczy się rzetelna i głęboka wiedza oraz własne doświadczenie.
  5. Niezwykle ważne są kompetencje dydaktyczne by przygotować sensowny scenariusz prezentacji, umiejętności w przygotowaniu dobrej prezentacji (by mówić do ludzi a nie tylko w ich obecności).
  6. Nic nie ma za darmo i nie jest łatwe. Nie ma cudownych metod na szybkie uczenie się ani cudownych recept na pisanie publikacji. Podobnie z AI – żeby dobrze wykorzystać to narzędzie trzeba poświęcić wiele czasu by się nauczyć sensownie z niego korzystać. W 5 minut się nie da. To nie czarodziejski rekwizyt typu „stoliczku nakryj się”. Dobra wiedza i umiejętności wymagają wysiłku i czasu, tak czy siak.
PS. Zdjęcie nie jest związane z tematem, dla ozdoby i poprawy estetyki. Próbowałem także napisać ten tekst z AI (Gemini). Napisałem prompt i szkic, ale z efektu nie byłem zadowolony i znacząco zmieniłem oraz rozbudowałem otrzymany od Gemini tekst. Niemniej AI w jakimś stopniu uczestniczyło w pisaniu, jako ktoś, z kim można wymienić pomysły i "pogadać" . Zbyt dużo czasu zajmuje pisanie dobrego promptu i wstawiania szkicu. Prościej już samemu napisać od początku do końca. Bo tłumaczenie co i jak na napisać zajmuje zbyt dużo czasu. Kazał pan, musiał sam...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz