Z wakacji w dzieciństwie pamiętam krowy pasące się na pastwiskach. I łąkę usianą krowimi plackami. W naturalnym i dobrym odruchu krowy nie jedzą trawy w bezpośrednim otoczeniu swoich placków. Można powiedzieć, że same sobie niszczą „talerz z obiadem”. Krowa się wypróżnia tam gdzie stoi, często brudząc sobie nawet swoje własne nogi. A człowiek? Wyruszmy w podróż na sielskie polskie pastwisko. Mamy tam krowę, istotę, której metabolizm napędza polską mleczarnię i przemysł mleczarski. Krowa jest uosobieniem spokojnej, biologicznej wydajności. Problem pojawia się, gdy krowa dokonuje... depozytu odpadowego.
Jak doskonale wiemy, krowa jest absolutnie bezkompromisowa w kwestii higieny żywienia: tam, gdzie stoi i dokona "kupowego deponowania", tam trawa przestaje dla niej istnieć. W rezultacie, wokół każdego krowiego placka, tworzy się małe, zielone koło „niejadliwości i jałowości pokarmowej”. Trawa tam rośnie, ale krowa jej nie zje. Potencjalna pasza marnuje się, bo krowa, choć proste bydle, ma wysoki standard czystości paszy. Unika w ten sposób pasożytów, tak jak każde inne zwierzę.
A teraz spójrzmy na Homo sapiens, istotę rzekomo rozumną. Czy my, w naszych lasach, parkach i na poboczach dróg, jesteśmy w istocie krowami z zaawansowaną technologią pakowania? Puszka po piwie, butelka PET, plastikowa słomka, a nawet ta przeklęta, luźna nakrętka – to nasze "ludzkie placki". Z tą różnicą, że o ile krowi nawóz jest organiczny i w końcu użyźni ziemię (działając jako naturalny recykling, choć czasowo niepożądany przez samą krowę), o tyle nasz plastik zostanie z nami na długie lata. I nawet trafi na nasz talerz obiadowy w formie mikroplastiku. Zaśmiecona plaża nad jeziorem, zaśmiecony las wywołuje dyskomfort i mniej chętnie tam przebywamy. Walające się śmieci odstraszają nas od konsumpcji piękna, tak jak krowie placki skubania trawy przez bohaterkę niniejszej satyry.
Leśny spacerowicz, popkulturowy turysta tam, gdzie stanie, tam rzuca swoje śmieci, element gospodarczego metabolizmu. Dokładnie tak jak krowa, która nie zabierze swojego placka dalej, tak i człowiek rzadko chce nieść pustą butelkę parę metrów do kosza, albo – o zgrozo – zabrać ją ze sobą do domu. Bo wiadomo, w lesie koszy na śmieci nie ma... Pełne usprawiedliwienie?
Krowa marnuje trawę wokół swojej kupy. Człowiek marnuje czystość ekosystemu. Porzucona butelka staje się centrum zanieczyszczenia wizualnego, chemicznego i mikroplastikowego. Krowa tworzy małe koło marnotrawstwa, my tworzymy globalne koło cywilizacyjnej hańby. Krowa nie zdaje sobie sprawy, że marnuje paszę. Ale my? My mamy kaucje, mamy segregację, mamy naukową wiedzę o rozkładzie plastiku, a i tak zachowujemy się, jakbyśmy mieli IQ na poziomie krowy z zatwardzeniem. Przynajmniej część z nas, ludzi nominalnie rozumnych.
Pora na wniosek, a będzie on satyryczny (jak i cały niniejszy tekst). Człowiek jest gorszy od krowy! Krowa, mimo wszystko, produkuje organiczny nawóz, który w końcu jest pożyteczny. Człowiek produkuje plastikowe odpady, które po 500 latach rozpadną się na mikroplastikowe cząsteczki, a i tak zostaną z nami na zawsze, zatruwając wodę i... pewnie wrócą na pastwisko, do trawy, którą potem zje kolejna krowa. A finalnie my sami. Paradoksalnie, nasz "postępowy" gatunek, zamiast uczyć się od natury, woli zachować się jak najbardziej nieekonomiczny i brudzący element tego pastwiska. Może powinniśmy wprowadzić kaucję na... ludzi w lesie? Albo opłaty za korzystanie z parku, lasu, czy jeziornej plaży? Byłyby przynajmniej środki na pokrycie kosztów sprzątania.
Idziesz do pięknego polskiego lasu. Niesiesz ze sobą plecak, a w nim pełną butelkę gazowanej wody lub innego płynu. Po wypiciu orzeźwiającego napoju, butelka staje się lżejsza. To prosta fizyka, prawda? Tymczasem, przeciętny nie tylko polski turysta, zamiast poczuć lekkość i chęć zabrania ze sobą pustego opakowania, podejmuje decyzję, która przeczy prawom logiki: porzuca butelkę w leśnym runie lub jeziornej toni. Pytanie brzmi: czy ta pusta butelka, tylko dlatego, że znalazła się w lesie, stała się magicznie cięższa? To leśne demony, swoją magią zmieniają lokalnie prawa fizyki? Czy może obrosła niewidzialnym pyłem populistycznej kontestacji i stała się niemożliwa do udźwignięcia? To zjawisko, które nazwijmy "paradoksem beztroski opakowaniowej", doprowadziło nas do miejsca, w którym musimy się uciekać do desperackich środków – jak na przykład... kaucja lub nakrętka na stałe przytwierdzona do butelki.
Zbliża się wielki moment — w Polsce wchodzi system kaucjonowania butelek! A wraz z nim, odzywają się głosy przerażenia. Internauci alarmują: "Ja nie mam miejsca na trzymanie tego w domu!" Pozwólcie, że wtrącę tu małą dygresję z zakresu kuchennej matematyki stosowanej. Kupujesz sześciopak wody w zgrzewce. Wypełnione butelki zajmują pewną objętość . Wypijasz wodę. Puste butelki (jeśli ich nie zgnieciesz) nadal zajmują dokładnie tę samą objętość. Pytanie retoryczne, ale satyryczne: czy po opróżnieniu zgrzewka butelek magicznie rozpręża się, zwiększając swoją objętość dziesięciokrotnie i powodując eksmisję z mieszkania? Ciężar nie do udźwignięcia dla prawomyślnego mieszkańca Ziemi? Nie. Wręcz przeciwnie, stają się lżejsze i łatwiejsze do składowania. I tu dochodzimy do sedna absurdu: jak to jest, że idąc do sklepu po kolejną porcję pełnych butelek, tak trudno jest zabrać ze sobą już istniejące, puste? Czy w drodze do sklepu na zakupy obowiązuje jakaś strefa zero-recyklingu? W tle tej epickiej walki o lasy i przestrzeń na balkonie, toczą się dwie miniaturowe wojny o godność opakowania. Pierwszą, o której wspomnę, to dramat na stałe przytwierdzonej nakrętki. Unia Europejska, w swojej niekończącej się trosce o naszą planetę (i wiarę, że konsument jest zbyt zajęty, by samemu nakręcić korek z powrotem), kazała przytwierdzić nakrętki na stałe do butelek.
Ludzie krzyczą: "To niewygodne! To uwłacza mojej godności! Muszę walczyć z tą przeklętą klapką, żeby się napić!" Prawda jest taka, że to jest czysta inżynieria behawioralna. Celem nie jest utrudnienie picia, ale ułatwienie recyklingu. Jeśli nakrętka jest na stałe, nie ma szans, by trafiła do Bałtyku czy do żołądka mewy, a trafi do sortowni razem z butelką. To poświęcenie odrobiny wygody, by nie tworzyć milionów luźnych, ślizgających się kawałków plastiku. Przyznajmy, że w tym przypadku, inżynieria wygrała z wolnością konsumencką. Owszem byli tacy, i to całkiem liczni, którzy zbierali nakrętki i odnosili do miejsc selektywnej zbiórki. Postawa godna pochwały. Jednak oni przegrali z leniwymi śmieciuchami.
Drugą batalią była wojna o plastikowe słomki. Kiedyś plastikowa słomka była królową lodu. Dziś jest persona non grata. Zastąpiła ją słomka papierowa, rozpuszczająca się w napoju z godnością topiącego się lodu, często zanim zdążysz dokończyć drinka. Najczęściej powtarzanym mitem jest: "czy papierowe słomki rzeczywiście wybuchają w kontakcie z napojem?" Nie. Choć niektórzy twierdzą, że ich smak przypomina tekturę nasączoną rozpaczą, ich największym problemem nie jest eksplozja, a implozja strukturalna po 15 minutach kontaktu z cieczą. To zabawny, ale konieczny krok w redukcji plastiku. I niedawno, przywódca dużego i ważnego kraju ogłosił, niczym akt niepodległości, że przywraca plastikowe słomki uciemiężonemu ludowi.
Dochodzimy do kluczowego pytania, które ma w sobie więcej zagadki psychologicznej niż ekologicznej: skąd bierze się ten absolutny, irracjonalny upór przed rozwiązaniami, które ułatwiają recykling, są ekonomicznie neutralne dla kupującego (bo kaucja wraca) i zmniejszają zaśmiecanie lasów? Czy to jest czysta ludzka awersja do zmiany? Czy jest w nas głęboko zakorzeniona chęć walki z systemem, nawet jeśli system prosi o zabranie pustej butelki do sklepu? A może jest to po prostu tęsknota za czasami, kiedy można było bezkarnie rzucić plastikowe opakowanie w krzaki i uznać, że "ono się samo rozłoży za 500 lat, to nie mój problem"? A może jest to marzenie bycia jak krowa, robić pod nogi, tam gdzie się akurat stanie?
Czas pokaże, czy siła kaucji zwycięży nad siłą inercji. I jakie ofiary zbierze te wojna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz