26.02.2022

Ucieczka przed wojną - cz. 4

 

Ciąg dalszy wspomnień Henryka Zagroby (na zdjęciu) z ucieczki przed frontem wojennym we wrześniu 1939 roku.

*  *  *

Kiedy w latach osiemdziesiątych w czasie gdy Solidarność zaczęła domagać się należytego traktowania narodu przez ówcześnie panującą komunę, gdy spytano bodajże dyrektora Narodowego Banku Polskiego, co stało się ze skarbem Polski zwróconym przez Anglików, odpowiedź padła następująca. Jedna trzecia skarbu poszła na uzdrowienie gospodarki, reszta zaś została wysłana do Związku Radzieckiego w celu przechowania, ponieważ u nas nie ma odpowiedniego zabezpieczenia na takie skarbu. Nic bardziej bezczelnego nie można było wymyśleć i powiedzieć wobec takiego stwierdzenia powstaje pytanie: skoro nie było odpowiedniego zabezpieczenia, to po co w ogóle go ściągnięto do kraju z Anglii? Kto go [komunistyczny rząd] upoważnił do tego, aby naruszał skarb narodowy, skoro on był nie do takich celów przeznaczony? Następnie nie wyliczył i nie udowodnił tego, co konkretnie zrobiono za te pieniądze. Dalej, kto go upoważnił do tego, aby on mógł rozporządzać narodowym skarbem. To tak samo wygląda, jakby ktoś kto ma dużo pieniędzy nie wiedział co z nimi zrobić i powierzył je jakiemuś pierwszemu lepszemu oprychowi, aby mu je przechował, gdyż nie ma odpowiedniej kieszeni. Dziś Związek Radziecki nie istnieje. Czy ten skarb został odebrany i przez kogo i gdzie on się teraz znajduje? Naród na to pytanie musi mieć odpowiedź wyczerpującą tak, żeby wiedział nie tylko to, co się z tym skarbem stało, ale również i to kiedy Rosja odda nam dług należny nam z pierwszej wojny światowej w wysokości trzystu milionów rubli w złocie. Polska przecież jest krajem biednym i potrzebuje pieniędzy.

Nie wiadomo jaki był dalszy ich los [ułanów w/w]. Biorąc pod uwagę położenia w jakim się znajdował nasz kraj, to nic nie zapowiadało na to, by skończyło się dla nich pomyślnie. W chwilę po ich odjeździe my również ruszyliśmy w dalszą drogę, gdyż tu nie wolno było zostać ani chwili dłużej ze względu na niebezpieczną sytuację jak tworzyła się na tym terenie. Kiedy dojeżdżaliśmy do szosy widać było ze wszystkich stron, jak bocznymi drogami liczne furmanki przeładowane ciągną w stronę szosy, by połączyć się z tymi, którzy już tam byli. Po przyłączeniu się do nich stanowili coraz większą masę, która rozrastała się z każdą chwilą, by rozrosnąć się do niespotykanych dotąd rozmiarów.

Choć front był już bardzo blisko, to jeszcze niezliczona masa furmanek ciągnęła ku szosie, by w ostatniej chwili wydostać się z zagrożonego terenu, by jeszcze odjechać na bezpieczną odległość, spodziewając się, że w końcu w którymś miejscu front zatrzyma się i będzie można usłyszeć coś pomyślniejszego.

Gdy dotarliśmy do szosy, znaleźliśmy się w ogromnym tłumie ludzi, wozów i zwierząt. Chyba jak do tej pory największym ze wszystkich dotychczas spotykanych w całej naszej ucieczce. Jazda w tak ogromnym tłumie była niezwykle uciążliwa i niebezpieczna. W takiej masie furmanek jadących całą szerokością jezdni, z nieprzeliczoną masa bydła, pędzoną poza rowami po obu stronach jezdni, z każdą chwilą zwiększającą się przez napływ z obu stron nowych furmanek, stanowiło istną udrękę dla tych wszystkich poruszających się po niej. Wyglądaliśmy tak jak rzeka, która nagle wystąpiła z brzegów, rozlała się na boki, rozszerzając się z każdą chwilą na skutek przypływów węższych strumieni, poszerzając swój nurt.

W tej sytuacji trzeba było wykazać się nie małą zręcznością, by w takim bałaganie nie pogubić swojego dobytku. My byliśmy, można powiedzieć, w luksusowej sytuacji, ponieważ było nas dużo. Każdy z nas mógł prowadzić na sznurku jedną krowę i nie obawiał się, że ona mu zginie. Inni nie mając takich możliwości, musieli nie mało się nabiegać. Do późnego popołudnia przebyliśmy dość znaczny kawał drogi. Dojechawszy do niedużego lasku postanowiliśmy zostać tu na noc. Lasek ten rósł na piaszczystym podłożu, co miało dla nas duże znaczenie, ponieważ ziemia nie była wilgotna i można było na niej o wiele bezpieczniej leżeć, niż na ziemi wilgotnej.

Wydawało się nam, że to miejsce będzie dla nas na tyle bezpieczne, byśmy mogli spokojnie przebyć do rana. Spodziewaliśmy się przy tym, że w ten sposób oddalimy się nieco od tego nieprzebranego tłumu i będąc w mniejszej grupie będziemy bezpieczniejsi. Tak też się stało.

Choć wiele wozów zostało z nami, to cała ogromna masa pojechała dalej. Po przywiązaniu krów przy wozie i po spożyciu kolacji poszliśmy spać. Nie długo przyszło jednak cieszyć się nam spokojem. Kiedy wstaliśmy rano, pojawiła się spora grupa naszych żołnierzy z oficerem na czele, który nakazał nam natychmiast opuścić ten teren, ponieważ za chwilę przyjdzie tu większa ilość wojska i w tym miejscu będzie przebiegała linia frontu. Na skutek tej wiadomości powstał między uciekinierami niesamowity zamęt. My nie czekając ruszyliśmy w drogę. Wszystkie wozy znajdujące się blisko nas zrobiły to samo. Po drodze inni, widząc co się dzieje, na gwałt zaprzęgali konie do wozów i w drogę!

W mgnieniu oka uzbierała się pokaźna grupa wozów, która w bardzo przyspieszonym tempie zaczęła oddalać się z miejsca, gdzie za chwilę miała rozpocząć się, tuż na naszymi plecami, wojna. Ujechaliśmy tak kilka kilometrów, kiedy nad naszymi głowami pojawiły się niemieckie samoloty. Działo się to już niedaleko Wyszkowa. Poprzedniego dnia, kiedy my zatrzymaliśmy się w lasku, samoloty niemieckie dokonały nalotu na Wyszków. Teraz zaatakowano nas.

Za nami jechała rodzina, z którą odbywaliśmy razem tę ucieczkę, ci z Gogoli Wielkich. Przed nami jechali sąsiedzi wuja Antosia, a przed nimi jakiś gospodarz z chorą matką na wozie. Wyładowany ponad miarę wóz był prowadzony przez gospodarza. Kiedy nadleciały samoloty, każdy gdzie mógł to krył się. Ponieważ chora kobieta nie była w stanie o własnych siłach zejść z wozu, została na wozie, gospodarz również stał przy koniach. Ja, nie mając już możliwości skrycia się gdzie indziej, skryłem się pod wozem, licząc na to, że tu uda mi się ocalić. Na szosie wozy jechały całą szerokością jezdni, często po trzy wozy obok siebie. Na widok samolotów większość gospodarzy zastawiła konie, sami szukając schronienia w rowie, pod drzewami, czy gdzieś pod jakimś krzakiem. Nieliczni tylko, trzymając w ręku lejce, starali się ukryć pod wozem.

Wiele osób w panice uciekała w otwarte pole. Przecież przeciętny obywatel przyzwyczajony do spokojnej pracy nie potrafił zachować się należycie w okolicznościach dalece odbiegających od normalnych warunków. Dlatego też znalazłszy się w nich został pozbawiony zdrowego rozsądku, nie potrafił myśleć logicznie i zamiast opanowania i jakiś rozsądnych decyzji, tak potrzebnych w tych warunkach, zostawiał wszystko straciwszy zupełnie logikę myślenia, gnany jakimiś niczym niepohamowanym pędem gdzieś przed siebie, aby dalej i najczęściej ginął trafiony serią z karabinu maszynowego i kończył swój żywot zupełnie niepotrzebnie. A wystarczyło w tym wypadku skryć się pod wozem, aby nie być trafionym. W taki to sposób ginęło wiele osób przysparzając tylko liczbę ofiar wojny.

Na skutek pozostawionych koni bez opieki, konie płosząc się, starały się gdzieś uciec. Zatarasowana droga uniemożliwiała im ucieczkę. Skutkiem czego zaczęły wspinać się na dwie nogi i kaleczyć wzajemnie. Samoloty zaś jedne zrzucając bomby, drugie siekąc niemiłosiernie z karabinów maszynowych dokonywały dzieła zniszczenia. Bomby spadały często i gęsto raniąc i zabijając wielu ludzi i zwierzęta Jedna z nich trafiła w wóz, na którym leżała wspomniana chora kobieta. Wóz rozleciał się w kawałki, zabijając oba konie i gospodarza, którego urwana w wyniku wybuchu noga zawisła na drutach telefonicznych. Kobieta zaś wyrzucona podmuchem eksplozji znalazła się nietknięta w przydrożnym rowie wraz z pościelą, w pozycji w jakiej była na wozie. Nie potrafię powiedzieć jak długo trwał ten nalot, w czasie którego dokonano dużego zniszczenia. Dziesiątki zabitych i rannych, tak ludzi jak i zwierząt. Kilkanaście rozbitych wozów, wiele pokaleczonych koni, które w wyniku przestraszenia kaleczyły się o wozy. Krowy rozbiegły się tak, że zeszło wiele czasu, zanim każdy właściciel mógł ocalałe swoje bydło skompletować. Po nalocie obraz miejsca wyglądał przerażająco.

Po nalocie obraz miejsca wyglądał przerażająco. Kilka koni i krów dobito, aby się nie męczyły, gdyż żal było na nie patrzeć, jak jęczały, a ich wnętrzności wychodziły z rozerwanych brzuchów. Na szczęście żadnemu z nas nic się nie stało, dlatego nie zwlekając czym prędzej opuściliśmy to miejsce grozy. Wuj wyminąwszy furmankę będącą przed nami, skierował konie w polną drożynę i jadąc nią znaleźliśmy się w szczerym polu. Po jakim czasie dojechaliśmy do jakiegoś zabudowania gospodarskiego, które stało same z dala od innych zabudowań. Tu, kiedy powoli zaczęliśmy dochodzić do siebie, kiedy znaleźliśmy się dość daleko od miejsca, gdzie przeżyliśmy piekło na ziemi, przystanęliśmy na chwilę aby się rozejrzeć i zobaczyć co się wokół nas dzieje. Zobaczyliśmy morze ognia wokół nas. Gdzie by nie spojrzał, wszędzie się paliło. Do tego czasu nie widzieliśmy takiej ilości ognia. Owszem, spotykaliśmy płonące domy, zabudowania, ale nigdy w tak ogromnej ilości co teraz. Dawniej paliło się gdzieniegdzie. Teraz jak okiem sięgnąć wszędzie się paliło, domy, zabudowania, gdzieś w pobliżu palące się samochody. Nad całym obszarem unosiła się łuna. Pożoga wojenna rozszalała się na dobre.

Odnosiło się wrażenie, że jak gdyby za chwilę miały i nas ogarnąć płomienie i strawić nas, wraz z tym wszystkim, co dotychczas się paliło. Do tego czasu, choć bomby rwały się przy mnie, choć kule z karabinów maszynowych gęsto dziurawiły ziemię tuż przy mnie i aż dziw bierze, że żadna z nich nie trafiła, to nigdy nie odczuwałem takiego strachu jak w tej chwili. Teraz zacząłem bać się na prawdę. Teraz zacząłem lękać się, czy nie spłonę żywcem. Ogarnęło mnie przerażenie. To przerażenie ogarnęło nie tylko mnie, ale i wszystkich pozostałych, którzy na to patrzyli.

Wuj nasz, po którym do tej pory, choć niejednokrotnie znajdowaliśmy się w trudnych sytuacjach, nie dało zauważyć się na nim strachu. Zawsze był pewny siebie, zawsze wiedział co w danej sytuacji ma zrobić aby wyjść cało. Teraz po raz pierwszy dało się dostrzec, że stracił pewność siebie, że nie bardzo wie co ma dalej robić, w którą stronę jechać by ustrzec się złego. Jakby tego wszystkiego było mało, nadleciały samoloty i zaczęło się bombardowanie Wyszkowa. Znów pojawiły się słupy dymu unoszące się w górę, a w ślad za nimi pojawiał się ogień, który z każdą chwilą powiększał swój zasięg.

Upłynęło wiele czasu zanim samoloty odleciały, pozostawiając po sobie krwawe żniwo swojej obecności. Znów śmierć, kalectwo, rany, przerażenie, zniszczenie, zgliszcza. Od Wyszkowa dzieliło nas pięć kilometrów. Z tej odległości widać było dobrze co tam się dzieje. Widoczność była dobra, teren równy, otwarta przestrzeń, nic nie zasłaniało widoku. Po odlocie samolotów widać było jak ogień wzmaga się i przybiera na sile. Po niedługim czasie ogień dosłownie rozszalał się. Widocznie objął budynki drewniane stojące blisko siebie, które stały się "łupem" płomieni, obejmując je jeden po drugim. Nie ratowane musiały spłonąć, potęgując tym samym obszar rozszerzającej się pożogi, przez łatwopalność materiału z jakiego były wykonane.

Przez jakiś czas przypatrywaliśmy się temu, lecz w końcu trzeba było podjąć decyzję co robić dalej. Wracać, jechać dalej, a jeżeli to gdzie? Zostać na miejscu i czekać na dalszy rozwój wypadków aż problem sam się rozwiąże? Przed nami w odległości kilkuset metrów na kolonii pod samym lasem stało zabudowanie gospodarskie. Postanowiliśmy jechać tam, po czym na miejscu podjąć decyzję co do dalszej podróży.

Kiedy znaleźliśmy się na podwórzu przywitały nas dwa duże psy. Nie szczekały na nas, były obojętne, mogliśmy swobodnie poruszać się po całej zagrodzie. Wcześniej, gdy zbliżaliśmy się do tych zabudowań, dwaj mężczyźni chodzili po polu. Odnosiliśmy wrażenie, że czegoś szukają. Nie myliliśmy się, byli oni tymi, którzy chodzą po polach i szukają zabitych, by znalazłszy opróżnić mu portfel z pieniędzy, pozbawić obrączki, pierścionka, jeżeli posiadał. Okazuje się, że są tacy, którzy żerują na ludzkiej Śmierci. Ci do takich należeli. Przyszli później za nami do tego zabudowania i próbowali udawać, że są właścicielami tego gospodarstwa. Gdy jednak psy przywitały ich w taki sam sposób jak nas, zorientowali się, że to im się nie uda i wynieśli się.

Gospodarstwo było opuszczone, nikt do nas nie wyszedł na spotkanie. Kobiety nasze skierowały swoje kroki do mieszkania. Dom był pusty, nikogo w nim nie było. Mama zaczęła rozglądać się czy w mieszkaniu tym nie znajdzie się trochę chleba, gdyż jego najbardziej potrzebowaliśmy. Ostatni kawałek zjedliśmy w Makowie i od tego czasu nie mieliśmy go w ustach. Dlatego też wyjątkowo starannie szukaliśmy go. Kiedy wydawało się, że tu również nie znajdziemy nic, mama zajrzała do pieca. Jakaż była nasza radość, kiedy wyjęła z niego cały bochen. Był jeszcze ciepły. Wynikało z tego, że gospodarze nie tak dawno wyjechali. Jak na dobrych i gościnnych gospodarzy przystało zostawili jeden chleb, by ktoś kto tu zawita mógł się pożywić. Być może gospodyni spodziewała się, że po jej odjeździe zjawi się ktoś, kto będzie głodny, dlatego trzeba mu zostawić jeden, aby mógł się nasycić pod gościnnym dachem, pod nieobecność przyjaznych mu właścicieli. Niewątpliwie pod tym dachem mieszkali gościnni i przewidujący ludzie. Jednak nie mogli przewidzieć jaką sprawią radość tym, którzy go znajdą.

Po znalezieniu chleba zaczęło się przygotowanie do posiłku W mgnieniu oka wydojono krowy, po przegotowaniu go, nasmażono tym razem wyjątkowo dużo słoniny. Jej każdy z uciekających zabierał tyle, aby mu nie zabrakło w czasie podróży. Dlatego tym razem nie żałowano jej, by każdy mógł najeść się do syta. Po zasmażeniu wkrojono sporą ilość cebuli i uduszono, poczym rozpoczęła się biesiada. Jedliśmy z wyjątkowym apetytem, a chleb był wyjątkowo smaczny. Po tej uczcie niewiele z sześciokilogramowego chleba zostało. Co prawda to i biesiadników było niemało. Choć już mniej o dwie osoby niż dotąd (małżeństwo z Gogoli Wielkich po ostatnim bombardowaniu, choć nie zostali ranni, nie odjechali z nami).

Było wczesne popołudnie, ogień w dalszym ciągu nie malał choć nie widać było, aby go przybywało. Tylko w Wyszkowie ogień w jednym miejscu zanikał, widocznie domy dopalały się. My, a właściwie starsi od nas, musieli podjąć decyzję co dalej. Jechać czy może zostać? Jak już wspomniałem wuj Antoś stracił pewność siebie, a w takich razach nie zawsze podejmuje się właściwe decyzje. Wydaje mi się, że właśnie wtedy podjęta została zła decyzja. Ze względu na bliskość frontu należy jak najszybciej odjechać, by nie znaleźć się w samym środku walki. Myślę, że o wiele lepiej byłoby gdybyśmy wtedy zostali na miejscu. Biorąc pod uwagę położenie tego gospodarstwa, skłaniało do tego, aby zostać. Położone ono było daleko od zabudowań, co dawało większą szansę bezpieczeństwa niż gdzie indziej. Poza tym chlew był kamienny do połowy wysokości i zapewniał duże bezpieczeństwo przeciwko kulkom karabinowym i w razie czego można byłoby tam najgorszy czas przeczekać. Poza tym można było oczekiwać, że na tym pustkowiu nie będzie wielkiej wojny, gdyż nie było to miejsce do tego, aby koncentrować duże siły. Lecz skoro decyzja zapadła jechać, to nie pozostawało nic tylko zbierać manatki i w drogę.

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz