24.02.2022

Ucieczka przed wojną - wspomnienia rodzinne cz.1

 

Publikuję wspomnienia mojego św.p. teścia, Henryka Zagroby. Ponad 80 lat temu uciekali przed wojną. Nad ranem hitlerowskie Niemcy zaatakowały Polskę. Tak jak dzisiaj putinowska Rosja napadła na Ukrainę. U góry zdjęcie rodzinne

Ucieczka rok 1939

Wybuch wojny nastąpił pierwszego września nad ranem. Było jeszcze ciemno, gdy mama obudziła nas, powiadamiając o tym co się stało. Pamiętam, usiadłem na łóżku i przez jakiś czas wsłuchiwałem się w odgłosy wymiany ognia artyleryjskiego. Po częstotliwości odgłosów widać było, że obie strony nie skąpiły go sobie na wzajem. Huk dział był dość dobrze słyszany. Od linii frontu dzieliła nas niewielka odległość, może około trzydziestu kilometrów w linii prostej. Granica w najbliższym miejscu od nas przebiegała cztery kilometry za Chorzelami. Wioska Opaleniec była już po stronie niemieckiej.

Przerwanego snu nie dokończyliśmy już. Trzeba było wstawać i przygotować się do ucieczki. Transport mieliśmy wcześniej zapewniony. Teraz należało tylko wszystko to, co mieliśmy, zabrać ze sobą, załadować na wóz i w drogę. Zanim jednak wyruszyliśmy mama tego dnia wyszła na targ aby sprzedać trochę obuwia. Był to piątek, dzień targowy w Przasnyszu i dobrze byłoby sprzedać trochę obuwia. Łatwiej przecież przechować pieniądze niż towar, który i tak nastręczał wiele kłopotów z przechowywaniem. Mimo rozpoczętej wojny targ był duży, ludzi pełen rynek. Tego dnia panował wyjątkowo duży ruch. Ludzie świadomi tego co się stało, w przyśpieszonym tempie dokonywali swoich zakupów, aby uporawszy się z nimi, znaleźć się czym prędzej w domu. A tam zabrać ze sobą co się da, po czym usunąć się z zagrożonego terenu, gdzie mogło kosztować utratę życia. Poza tym nikt nie wiedział jak długo nasze wojska będą w stanie zatrzymać nacierające siły niemieckie.

Wśród ludzi panowała niezwykła krzątanina. Potęgowali jeszcze ten, sam przez się niezwykły ruch, przyjeżdżający uciekinierzy, których już w nocy słychać było jadących ulicą Makowską w stronę Makowa. Teraz w dzień ruch nasilił się do tego stopnia, że całą szerokością jezdni nieprzerwanym strumieniem jechały masy wozów, wypełnionych po brzegi wraz z dobytkiem, by czym prędzej oddalić się z zagrożonego terenu. Na rynku, w narożnej kamienicy, u zbiegu ulicy Warszawskiej, ludzie mieszkający na pierwszym piętrze wystawili radio na balkon, rozkręcając je na cały głos, by zainteresowani mogli wysłuchać najświeższych wiadomości. Zainteresowani najświeższymi wiadomościami byli wszyscy, toteż wielka ilość ludzi zebrała się pod balkonem. A i z dala również było dobrze słuchać. Mówiono tylko o wojnie, o napaści Niemiec na Polskę, że w obecnej chwili wszystkie siły państwa zostają skierowane na tory wojenne i nie ma w tej chwili ważniejszych spraw niż ratowanie ojczyzny. Wszystkie inne sprawy zostają odsunięte na plan dalszy. Mówiono również, że tej wojny Niemcy nie wygrają, że w ostatecznym rachunku poniosą klęskę. Czas pokazał, że nie były to tylko czcze słowa, ani pobożne życzenia.

Wśród tej krzątaniny zauważyłem mojego nauczyciela od śpiewu - pana Sowińskiego [Suwińskiego?], bardzo lubianego przez mnie. Był w mundurze podoficerskim. Prowadził ze sobą nieduży oddział wojska, składającego się z rezerwistów. Zatrzymał się z nimi na rogu przy zbiegu ulicy Mostowej. Przez pewien czas coś im wyjaśniał, po czym sformował kolumnę i odmaszerował z nimi. Wtedy widziałem go po raz ostatni. Nie zginął na wojnie, wrócił do domu. Po jakimś czasie został aresztowany wraz z kilkoma nauczycielami przez Niemców, osadzony w którymś z obozów, po czym rozstrzelany. Wydał ich niejaki Nieszczota współpracujący z Niemcami. Po wycofaniu się Niemców w 1945 roku uciekł z nimi by uniknąć stryczka. Po wielu latach okazało się, że osiadł we Wrocławiu.

Po zakończeniu targu mama weszła do sklepu Szczeciniera, aby oddać mu resztę należności. Szczecinier był Żydem, prowadził sklep towarowy przy ul. Mostowej Nr 7. Mama najczęściej zaopatrywała się we wszystkie towary u niego, takie jak firanki, zasłony, nakrycia na łóżka i temu podobne. Zdarzało się, że trzeba było jakąś sumę przykredytować, gdyż wydatek okazał się większy od sumy przeznaczonej na ten cel. Teraz wracając z targu weszła do sklepu, by oddać jakąś niedużą sumę. O ile pamiętam było to pięć złotych, miało to wartość pięciu kg cukru, lub dwu i pół kg słoniny. Po zwróceniu mu tej sumy on mówi do mamy „Niech pani weźmie belkę materiału a nawet dwie lub trzy, niech pani bierze co chce i ile chce.” Mama na to odpowiada, że nie ma tyle pieniędzy, aby tyle tego kupić. On na to, że nie chce od mamy żadnych pieniędzy. „Niech pani weźmie co pani chce, jak będziemy żyli to pani odda, a jak nie będziemy żyli, to i pieniądze nie będą nam potrzebne. Niech lepiej pani weźmie niż mają to zabrać Niemcy. Bo jak te dranie tu przyjdą, to i tak to wszystko zabiorą, a nas wszystkich Żydów wymordują”. Jednak te argumenty nie przekonały mojej mamy i nie wzięła nic. Powiedziała tylko, że nie weźmie tego długu na swoje sumienie. „Jaka pani niemądra” powiedział, kiedy mama wychodziła ze sklepu.

Po powrocie z targu do domu, zaczęliśmy przygotowywać się do podróży. Właściwie do tej ucieczki byliśmy przygotowani znacznie wcześniej. Ta wojna nie była dla nikogo zaskoczeniem, wiedziano od dawna, że ona nadejdzie. Dlatego każdy był już do niej przygotowany. Już w marcu zaczęły krążyć pogłoski o zbliżającej się wojnie, a wraz z nimi również i wieści o tym, co Niemcy będą robić z Polakami. Wieści te nie wróżyły nam nic dobrego. Siały tylko paniczny strach, który spowodował masową ucieczkę, by nie dostać się w ręce niemieckie. Łudząc się nadzieją, że Niemcy Polski nie pokonają, że tylko na pewien czas należy odsunąć się od frontu, by później po odparciu nieprzyjaciela wrócić na swoje miejsce.

Kiedy w marcu zaczęły krążyć pogłoski o wojnie, zaczęli zgłaszać się pierwsi ochotnicy do wojska, w ślad za tym zaczęto skupować konie dla potrzeb wojska. Następnie zaczęto masowo uczyć ludność cywilną jak ma zachowywać się w przypadku użycia gazów przez nieprzyjaciela. Było to nic innego, jak oswajanie ludności z tym, co nieuchronnie miało nastąpić. Prawdopodobnie liczono się z tym, że Niemcy mogą użyć gazów w tej wojnie, jak to miało miejsce w czasie pierwszej wojny światowej. Chcąc uchronić naród od masowego wyniszczenia wypuszczano specjalne broszurki, aby ludność wiedziała jak ma się zachować, tak w czasie ataku gazowego jak i nalotów lotniczych.

Zanim doszło do wybuchu wojny, na kilka dni przed jej rozpoczęciem, mama uzgodniła z jednym z naszych sąsiadów, że w wypadku wojny on nas zabierze ze sobą na ucieczkę. Sąsiad ten nazywał się Kaczorkowski Jan i mieszkał obok nas, u Rykowskiej. Kobieta ta wychowywała sama troje dzieci. Mąż jej w 1932 r. opuścił kraj i wyjechał do Urugwaju.

Kaczorkowski był furmanem, miał dwa konie i wóz, zajmował się transportem konnym. Zawód ten w tamtych czasach był dość szeroko o nas rozpowszechniony. żona jego zajmowała się krawiectwem. Wiele rzeczy szyła też dla nas. Kaczorkowski był jej drugim mężem. Ona z pierwszego męża miała córkę, rówieśnicę naszego Kazika, z którą po śmierci mamy Kazik ożenił się. Z Kaczorkowskim miała troje dzieci, dwie córki i syna. Mieszkały z nimi również jej matka i siostra ze swoją córką. Wcześniej jedna jej siostra - Natalka - zmarła. Miała też dwóch braci, jeden z nich jeszcze w czasie pierwszej wojny światowej zesłany był na Syberię. Wszelki ślad po nim zaginął, drugi zaś prawie zupełnie niewidzący przebywał w przytułku.

Teraz zaś należało tylko przygotowane uprzednio rzeczy przenieść do wozu i ruszać w drogę. W tę podróż braliśmy ze sobą tylko najniezbędniejsze rzeczy, reszta została umieszczona w piwnicach, licząc na to, że może nikt tego nie ukradnie. Z załadowaniem jednak schodziło bardzo długo, gdyż trzeba było umieścić rzeczy czterech rodzin na tym jednym wozie, co spowodowało, że nie wszystko, co mieliśmy zabrać ze sobą, mogło się zmieścić. Dlatego też sporo trzeba było włożyć do piwnicy i zostawić na pastwę losu. Wóz zaś po załadowaniu ponad wszelką miarę mógł ruszać w drogę. Kiedy wyruszaliśmy była już szarówka. Choć konie miały ciężko, to droga przebiegała bez zakłóceń i nic na razie nie wskazywało na to, że wkrótce zaczną się poważna kłopoty.

Odgłosy turkotu kół przejeżdżających, wypełnionych wozów przez miasto słychać było już w nocy, zanim jeszcze padły pierwsze strzały. Teraz zaś przepełniona była cała szosa Ciechanowska. Tu dojechawszy do miasta tłum dzielił się na dwie części, jedni skręcali w prawo jadąc na Ciechanów, inni w lewo, udając się w stronę Makowa. Parł tak ten nieprzebrany tłum, sam prawdopodobnie nie wiedząc dokąd, ale aby dalej od frontu.

Włączyliśmy się w tłum jadący nieprzerwanym strumieniem, nie mającym ni początku ni końca. Właściwie kłopoty zaczęły się już przed wyruszeniem w drogę, ale to był tylko wstęp do tego co nas dopiero miało spotkać.


Ruszając w tę podróż nie zdawałem sobie nawet sprawy z tego, że skończył się dla mnie pewien etap w moim życiu. Skończyły się dla mnie lata beztroskie. Idąc tak, wsłuchany byłem w turkot jadących wozów, który jeszcze przez najbliższe dwa tygodnie będzie towarzyszył nam w czasie tej ucieczki, jakie spędzimy poza domem, z tragicznymi w rezultacie tej podróży konsekwencjami. Wyruszyliśmy w nieznane, nie wiedzieliśmy dokąd jedziemy i na jak długo. Ponieważ czasy jakie nadchodziły, rysowały się bardzo ponuro i nie wróżyły nic dobrego, toteż nie oczekiwaliśmy, aby podróż ta była dla nas przyjemna. Należało spodziewać się tylko najgorszego. Na pierwszą nieprzyjemną niespodziankę nie czekaliśmy długo.

Już w Dobrzankowie zaledwie siedem kilometrów od Przasnysza Kaczorkowskiemu padł jeden koń. Sytuacja stała się niewyraźna, w jednego konia dalej nie pojedzie przy takim obciążeniu. Tu dwa konie miały co dźwigać, więc o jednym koniu nie było mowy aby jechać dalej. Kupno drugiego konia nie wchodziło w rachubę, ponieważ Kaczorkowskiego po prostu nie było stać na taki wydatek. Trudno również powiedzieć, czy ktoś chciałby sprzedać konia, bo nie widać było, aby ktoś prowadził zapasowego. Tak więc sytuacja stała się nie do pozazdroszczenia. W tej sytuacji, kierując się zdrowym rozsądkiem, powinna mama zdjąć swoje rzeczy z wozu i zostać na miejscu do rana, poczym rano wynająć furmankę i wrócić do domu (lub radzić sobie w inny sposób). Tak byłoby najlepiej. Przecież z góry wiadomo było, że wcześniej czy później on nam każe zsiąść z wozu i zostawi nas na środku drogi, a wtedy co zrobimy? Będziemy szli pieszo dalej niosąc to wszystko na plecach? Wiadomo, że tego nie udźwigniemy i przyjdzie nam wtedy tylko usiąść i płakać nad swoim losem, bo nic innego nam nie pozostanie. Poza tym wtedy mama była już mocno chora, miała chore nerki i od kilku lat leczyła się na nie.

W tej sytuacji nie należało narażać się na takie trudy, jakie przyjdzie znieść w czasie podróży, których nie sposób przewidzieć. Mamie potrzebna była stała opieka lekarska, pozbawiona jej mogła się spodziewać najgorszego. Od kilku lat leczył mamę doktor Grabowski. Bywała również u mamy doktorka Rosjanka mieszkająca w Przasnyszu. Trudno powiedzieć od jak dawna ona tu mieszkała, czy to jeszcze z czasów rozbiorowych osiadła tutaj, czy też dopiero po upadku caratu osiedliła się tutaj. Nie wiadomo. Była to kobieta wtedy dobrze już po osiemdziesiątce. Kiedy przyszła do mamy zawsze pierwsze jej słowa brzmiały tak „Nu czto Zahrobińska charujesz?” Nazwiska jej nie znaliśmy i nikt jej nazwiska nigdy nie wymieniał. Nazywano ją „ruska babuchą”. Pomimo choroby mama zdecydowała się na ucieczkę, popędzana obawą, że utraci synów. Uzasadniona była to obawa, ponieważ pogłoski krążące przed wybuchem wojny o tym co Niemcy zamierzają zrobić z mężczyznami po wkroczeniu do Polski (być może podsycane przez kogoś celowo) podawane z ust do ust i rosnące do rozmiarów budzących u ludzi trwogę, mogły doprowadzić nie jednego do zrozumiałego lęku. Prawdopodobnie pogłoski te obliczone były na wywołanie popłochu wśród ludności, co spowoduje masową ucieczkę, w rezultacie której wszystkie drogi zostaną zapełnione uciekinierami. W następstwie czego po takich drogach wojsko będzie miało ograniczone możliwości poruszania się.

Poza tym Niemcy zapewne wiedzieli jak silnym lotnictwem Polska dysponuje. A wiedząc o tym, zdawali sobie sprawę z tego, że nikt im nie przeszkodzi w tym, aby mogli bezkarnie dokonywać masakry wśród ludności cywilnej. Co czyniono z całym okrucieństwem, a nawet należy użyć mocniejszego słowa, że to było bestialstwo. Bo żeby pozwalać sobie na to, czego oni się dopuszczali, może być stać tylko największych zwyrodnialców.

Zanim jednak to wszystko nas spotkało, staliśmy w Dobrzankowie na poboczu drogi, bezradni, oczekujący jakiejś rozsądnej decyzji, którą mieli podjąć ci, od których zależała dalsza nasza podróż. Po pewnym czasie decyzja została podjęta następująca. Pojedziemy wszyscy dalej z tym, że będziemy pchać wóz, pomagając w ten sposób koniowi, gdyż koń sam tego ciężaru nie udźwignie. Była to dla nas jakaś ulga, bo jednak mieliśmy jechać dalej. Ponieważ na tę ucieczkę wzięliśmy kozy, które chowaliśmy, nie chcąc ich zostawić w domu, zostawiliśmy je u jednego gospodarza, sami zaś ruszyliśmy w dalszą podróż. Pchając wóz dojechaliśmy pod Maków.

c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz