27.02.2022

Ucieczka przed wojną - cz. 5

Ciąg dalszy wspomnień Henryka Zagroby z ucieczki przed frontem wojennym we wrześniu 1939 roku. Wojna we wspomnieniach po kilkudziesięciu latach. Teraz toczy się gdzie indziej, teraz kto inny jest agresorem i innych ludzi bombarduje. Już nie na furmankach a na samochodach ludzie szukają schronienia. Emocje te same. 

*  *  *  

Toteż nie upłynęło wiele czasu, gdy byliśmy już w drodze do Wyszkowa, kierując się krótszą drogą (aniżeli ta, którą przyjechaliśmy). Gdy dojechaliśmy do szosy, było już na niej ciasno. Duża ilość wozów uniemożliwiała swobodne poruszanie się. W miarę zbliżania się do miasta kolumna poruszała się coraz wolniej. Coraz częściej trzeba było zatrzymywać się. Wieczór był coraz bliżej a my wciąż nie mogliśmy dojechać do miasta. Kolumna poruszała się coraz wolniej i wolniej. W końcu całkiem stanęła, kiedy było już zupełnie ciemno. My w tym czasie byliśmy w samym rynku naprzeciw palącej się kamienicy, z resztą jednej z wielu. Tu przypadło nam w udziale spędzić całą noc. Strach pomyśleć, co by było, gdyby wtedy przyleciały samoloty i zaczęły bombardować. Ponieważ nic takiego się nie stało, szczęśliwie przetrwaliśmy do rana bez złych przygód. Zanim nastał świt, dało się zauważyć, że kolumna „ożyła”. Z początku słychać było gdzieś jak z przodu zaczynają ruszać wozy. Najpierw pojedyncze, potem coraz więcej, coraz szerszym strumykiem, aż w końcu ruszyła cała fala, a my razem z tą falą.

Kiedy nastał świt byliśmy już na jednej z ulic nawet nie wiem dokąd prowadzącej. Było ich więcej, my wjechaliśmy do którejś i byle dalej od miasta, gdyż groziło tu w każdej chwili następnym nalotem. Dlatego najbezpieczniej było oddalić się z tego miejsca jak najszybciej. Kiedy zrobiło się już dobrze widno i zdążyliśmy odjechać spory kawałek od miasta, zauważyliśmy, że tuż za nami jadą ci ludzie z Gogoli Wielkich. Po wzajemnym powitaniu się, spytaliśmy dlaczego po nalocie nie podążyli za nami. Odpowiedzieli, że nie spostrzegli naszego odjazdu i nie wiedzieli co się z nami stało. Jechaliśmy znów razem. Dostrzegliśmy również „naszego” piechura, szedł rowem obok drugiego żołnierza, wraz z cywilami. Dostrzegł również i on nas, pomachaliśmy sobie na wzajem rękami i po jakimś czasie straciliśmy go z oczu.

W niedługim czasie spora kolumna naszego wojska przejechała obok nas, torując sobie drogę, nawołując uciekinierów, aby jechali połową drogi. Było tam może ze trzydzieści samochodów ciężarowych wypełnionych wojskiem i kilkanaście czołgów, a wśród nich cztery tankietki. Dwie takie tankietki widziałem na naszej ulicy tuż przed samym wybuchem wojny. Wyglądały tak jak duże czołgi. Były one na gąsienicach. Różniły się prócz rozmiarów tym, że duży czołg posiada wieżyczkę obrotową, na której wmontowane jest działo. Tankietka zaś opancerzona nie posiadała dachu. Obsługiwana była przez trzech żołnierzy i uzbrojona w trzy karabiny maszynowe cięższego kalibru, niż te obsługiwane przez piechotę. Produkowano je z przeznaczeniem dla zwiadowców. Prowadzący pojazd żołnierz miał przed sobą wmontowany karabin maszynowy, pozostałe dwa wmontowane z boków po obu stronach. Kiedy z daleka patrzyło się na nie, to siedzącym w nich żołnierzom tylko głowy w hełmach wystawały z nad pancerza. Wielka zaletą ich była szybkość, zwrotność i zdolność poruszania się w każdym terenie. Dodajmy do tego siłę ognia, pancerz, za którym żołnierz czuł się zupełnie bezpiecznie oraz nieduże rozmiary (przez co stawał się niemożliwy do trafienia). Można powiedzieć, że była to mała chodząca forteczka. Należy tylko żałować, że tak mało tak dobrego sprzętu mieliśmy.

Kiedy kolumna wojska wyprzedziła nas, znów wozy zajęły całą szerokość jezdni, by szerszym strumieniem poruszać się, by tym szybciej oddalić się z miejsca stającego się z każdą chwilą niebezpieczniejszym. Nie jechaliśmy długo w tej kolumnie. Dwanaście kilometrów za Wyszkowem, kilkaset metrów po prawej strony od szosy leży wioska Pogożel. Skręciliśmy na drogę prowadzącą do tej wioski i tam się zatrzymaliśmy. Byliśmy w niej do końca dnia i przez noc.

Następnego dnia około dziewiątej rano zobaczyliśmy dużo wojska jadącego szosą, samochody, czołgi, motocykle. Ktoś ze starszych powiedział, że to są Niemcy. Dla ciekawości kilkoro z nas poszło do szosy, by zobaczyć ich z bliska, jak wyglądają ci, których obecność będziemy musieli znosić przez najbliższe pięć i pół roku. Po przyjrzeniu się im z bliska, wróciliśmy do wozów. W taki sposób skończyła się nasza ucieczka, został już tylko powrót do domu.

Droga powrotna odbywała się również w kolumnie. Wszyscy ci, którzy znaleźli się na terenie zajętym przez Niemców zaczęli teraz wracać do swoich domów i tam jakoś starać się ułożyć swoje życie, w tych warunkach, w jakich się obecnie znaleźliśmy. Wracaliśmy również i my wraz ze wszystkim, by dotrzeć jakoś do domu. Do tego czasu byliśmy u siebie niczym nie skrępowani. Teraz nie wiedzieliśmy jak potoczy się nasz los, co nas w życiu może jeszcze spotkać. Jadąc w powrotną drogę, dało się zauważyć, że kolumna jest o wiele spokojniejsza niż przedtem, zanim Niemcy tu weszli. Przedtem hałaśliwa, teraz cicha i spokojna. Poruszała się jakby z obawą, z jakimś niepokojem, lękiem, a nawet z pewnym strachem. Nie słychać było, aby ktoś krzyknął czy choćby podniósł głos na drugiego, co przed tym często się zdarzało.

Każdy jechał po cichutku, nie wiedząc co dobre a co złe, co mu będzie wolno zrobić, a czego ma się wystrzegać, by nie narazić się na gniew „nieproszonego”. Jechaliśmy tak jakiś czas aż znaleźliśmy się gdzieś w połowie drogi pomiędzy Wyszkowem a Pułtuskiem. Zdarzył się wtedy wypadek, niezrozumiały zupełnie przez nikogo a szczególnie przez nas, gdyż to o nas chodziło. Jadąc razem ze wszystkimi zostaliśmy z niezrozumiałych przyczyn zatrzymani przez jednego z wielu tam znajdujących się Niemców- żołnierzy.

Zaczął coś mówić, potem coś wykrzykiwać, aż w końcu na dobre rozkrzyczał się. Szczególnie na wuja, który to jak zwykle jechał w konie. My nie rozumiejąc czego on od nas chce staliśmy jak na „niemieckim kazaniu”, nie wiedząc co począć, aby on przestał krzyczeć. Przecież nic złego nie zrobiliśmy, a on krzyczy i krzyczy. Nie wiem na czym to wszystko by się skończyło, gdyby nie jakiś człowiek, który podszedł do wuja i mówi „Lepiej niech pan zawróci końmi i zejdzie mu z oczu, bo nie wiadomo czym to się dla was może skończyć”. Drugi raz wujowi nie trzeba było powtarzać. Zawrócił końmi i pojechaliśmy w przeciwnym od zamierzonego kierunku. Odjechaliśmy kawałek drogi, przystanęliśmy i zaczęliśmy zastanawiać się, czego on od nas chciał? Przecież jechaliśmy jak wszyscy, prawidłowo? Czego on wtedy od nas chciał? Tego nie dowiemy się już nigdy. Tymczasem powstało pytanie, co mamy teraz ze sobą zrobić. Zawrócić i jechać ze wszystkimi? Strach. Może nas poznać, a wtedy może być naprawdę bardzo śle. W takim razie lepiej się nie narażać.

Pozostało wyjście takie, skręcić w las, leśną okrężną drogą ominąć ich, poczym już znalazłszy się poza zasięgiem ich wzroku jechać swoją drogą z nadzieją, że już drugi raz taka przygoda nas nie spotka. żeby jednak skutecznie ominąć ich musieliśmy nadłożyć kilkanaście kilometrów drogi. Po wyminięciu ich, do Pułtuska dojechaliśmy bez przeszkód. Tam zatrzymała nas inna przeszkoda. Dużo ludzi oczekiwało już na przeprawę, ponieważ zerwany most na rzece uniemożliwiał przejazd. Podczas walk o to miasto nasze wojska wycofując się uszkodziły most wysadzając środkowe przęsło, by powstrzymać nacierające wojska niemieckie i tym samym utrudnić im transport sprzętu wojskowego. W tych okolicznościach będziemy musieli trochę poczekać, by przedostać się na drugi brzeg.

W miejscu gdzie znaleźliśmy się kilku przewoźników przewoziło łódkami po trzy, czasem po cztery osoby na drugi brzeg. Była to jednak przysłowiowa kropla w morzu potrzeb. Ponieważ jednak nie widać było innej możliwości przedostania się, nie pozostawało nic innego jak tylko czekać i rozglądać się za jakąś większą łódką, którą możnaby przewieść nasz ładunek. Te, które kursowały, nie nadawały się do naszych potrzeb. Dzień powoli zbliżał się do końca.

W tej sytuacji należało podjąć jakieś działanie, by jeszcze przed zapadnięciem zmierzchu przedostać się na drugi brzeg, Pojawiła się jedna pokaźnych rozmiarów łódź, która nadawała się do przewiezienia naszego ładunku. Jakkolwiek oblegana już przez sporą liczbę chętnych do skorzystania z jej usług, to jednak mama nie czekając na swoją kolej dostała się wraz z wujem do przewoźnika, proponując mu korzystniejszą niż inni zapłatę. Skutek był taki, że zostaliśmy przewiezieni w pierwszej kolejności. Za trzema powrotami, po uprzednim rozebraniu wozu na części, znaleźliśmy się na drugim brzegu. Po wyłapaniu krów, które dość daleko zostały zniesione przez bystro płynącą rzekę, przypędzono je na miejsce, gdzie odbywało się składanie wozu i ładowanie na niego rzeczy. Zeszło sporo czasu, zaczął zapadać zmrok. W takich okolicznościach zdarzają się różne przygody. Nie obyło się bez nich tym razem.

Zanim znaleźliśmy się po drugiej stronie rzeki, wśród oczekujących na przejazd była duża liczba Żydów (naród to z natury bojaźliwy), którzy starali się przedostać na drugą stronę. Podczas przeprawy, czy to na skutek nieostrożności, czy też pod wpływem bojaźni jednego z przewożonych Żydów (jednak to musiał być strach), jeden z Żydów strasznie krzyczał. Nagle łódka zakołysała się, po czym wywróciła się do góry dnem. Szczęściem było, że wytrawny przewoźnik opanował sytuację, podając tonącemu Żydowi wiosło, ten chwyciwszy je został przyciągnięty do łódki, poczym wszyscy trzymając się jej zdołali dopłynąć do brzegu. Wywrotka nastąpiła na środku rzeki. W tym miejscu nurt był rwący i nie łatwo było dopłynąć do brzegu z nie umiejącymi pływać.

Nam również zdarzyła się dość nieprzyjemna przygoda. Byliśmy już na drugim brzegu, kiedy to po założeniu wozu i po ułożeniu na nim całego bagażu wuj chciał podjechać nieco dalej, by znaleźć lepsze miejsce do przenocowania. Wtedy to jadąc po nierównym terenie tuż nad rzeką, wóz wywrócił się i wpadł do rzeki. Na domiar złego jeden z synów wuja siedział na wozie i razem z wozem znalazł się w wodzie. Chłopcu nic się nie stało. Ale potem nie mało natrudziliśmy się, zanim wydobyliśmy to wszystko co wpadło do rzeki. Nie szukaliśmy już lepszego miejsca do spania. Zostaliśmy tam do rana.

Kiedy nastał świt zobaczyliśmy, że spaliśmy obok zabitego żołnierza niemieckiego. Nie był to zbyt przyjemny widok na samym początku dnia. Kilkanaście metrów dalej leżał drugi Niemiec, a ze czterdzieści metrów za nim - trzeci.

Jechaliśmy tak nad rzeką około stu metrów, poczym wjechaliśmy na jakąś dróżkę pomiędzy ogródkami warzywnymi. Tam napotkaliśmy znów trzech zabitych żołnierzy, dwóch Niemców i jednego Polaka. Leżeli w takiej kolejności: najpierw Niemiec, tuż za nim Polak zaś w samej furtce znów Niemiec. Wyglądało to tak, jakby pierwszy zabity Niemiec został zabity przez Polaka, który otrzymał prawdopodobnie śmiertelny strzał od Niemca leżącego tuż za nim. Powstaje pytanie, dlaczego tak długo oni tam leżeli? Swoją drogą to musiały tu się toczyć zacięte walki i musiało paść tu nie mało wojska a służby porządkowe miały nie mało roboty, skoro do tej pory nie usunięto wszystkich zabitych. Ale skoro wszędzie miałyby być taka proporcja strat w ludziach, to na pięciu Niemców przypadał jeden Polak. Była to jakaś satysfakcja. Choć po latach, jak głosiły oficjalne komunikaty, że w czasie walk w Polsce zginęło Niemców ponad pięćset tysięcy, podczas gdy nasze straty wynosiły sto sześćdziesiąt tysięcy. Podobno Hitler nie mógł przeboleć tych strat jakie poniósł w Polsce.

Przejechaliśmy przez Pułtusk nie zatrzymując się nigdzie. Skręciliśmy w lewo, by jadąc przez Karniewo znacznie skrócić sobie drogę do Makowa. Nie licząc na to, że coś zostało z rzeczy zostawionych w Bolkach zatrzymaliśmy się tylko aby sprawdzić. Jakież było miłe nasze zaskoczenie, kiedy stwierdziliśmy, że wszystko leży nietknięte. Cały kufer gotowej roboty, no nie zupełnie cały, gdyż odchodząc zabraliśmy ze sobą około dwudziestu par obuwia, by na wszelki wypadek mieć jaki taki zapas. Prócz gotowej roboty była tam skóra na podeszwy i miękka skóra, kilkadziesiąt par cholewek. Były tu zostawione również jakieś nakrycia na łóżka, zimowa odzież i inne. Załadowaliśmy to wszystko na wóz i dalej w drogę do domu. Przed zapadnięciem zmroku byliśmy już w Dobrzankowie, skąd zabraliśmy swoje kozy, poczym ruszyliśmy dalej.

W domu zastaliśmy grubą warstwę słomy rozpostartą w całym mieszkaniu. najwidoczniej dużo ludzi tu nocowało, najprawdopodobniej wojsko. Pewnie dzięki tej słomie wszystko to co było ukryte w piwnicy ocalało. Byliśmy bardzo zmęczeni i nie sprzątając poszliśmy spać.

Koniec

4 komentarze:

  1. Nigdy więcej. Ale teraz dzieje się coś podobnego tylko wozy lepsze

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niewielka różnica w tych wozach. Tragedia taka sama. Przytoczyłem te wspomnienia by lepiej zrozumieć to, co się dzieje na naszych oczach.

      Usuń
  2. Nigdy więcej. Ale teraz dzieje się coś podobnego tylko wozy lepsze

    OdpowiedzUsuń
  3. Fajny i bardzo sentymentalny wpis. Jeśli chodzi o ucieczkę przed wojną, każdy z nas ma w rodzinie kogoś, kto był ofiarą.

    Mój Blog: http://fireproof24.pl/uslugi-ppoz-i-bhp/przeglady-urzadzen-bezpieczenstwa-pozarowego/przeglad-systemow-oddymiania

    OdpowiedzUsuń