Ciąg dalszy wspomnień Henryka Zagroby z ucieczki przed frontem wojennym we wrześniu 1939 roku. Na zdjęciu jego mama, 1934 rok, Przasnysz.
* * *
Jakiś kilometr przed Makowem, tuż przy samej szosie z lewej strony było zabudowanie gospodarskie. Był to jakiś nieduży majątek. Wygląd jego wskazywał na to, że właściciel jego miał jakie trzy włóki ziemi. Zarówno dom jak i reszta zabudowań była drewniana. Dom na kamienistej podmurówce, dość okazały. Reszta budynków gospodarskich stała w dość dużej odległości od domu, pozostawiając spory obszar ziemi, tworzący podwórze tego gospodarstwa. Gospodarstwo to usytuowane było na mój gust niezbyt poręcznie jak na tego typu posiadłość Wciśnięta jak gdyby na przymus między szosę a rzekę, która tuż za jego zabudowaniami przepływała, tworząc jak gdyby naturalną zaporę uniemożliwiającą poszerzenie tegoż zabudowania. Jednakże jak na ich potrzeby widocznie taka konieczność nie zachodziła i zadowalano się tym, na ile im samo to miejsce pozwalało.Majątek ten nazywał się Bolki (od dawna nieistniejący, na jego miejscu obecnie stoi kilka domów jednorodzinnych). Właścicielem jego był Niemiec, zamieszkujący tu na stałe. Zajechaliśmy tam nad ranem. Wjechaliśmy na podwórze, aby trochę odpocząć przed dalszą droga i dać popas koniowi. Spędziliśmy tam kilka godzin. Po krótkiej drzemce zjedliśmy śniadanie, po którym to spotkała nas druga, jeszcze bardziej przykra niespodzianka. Otóż Kaczorkowski oświadczył, że dwie rodziny muszą zładować swoje rzeczy z wozu, gdyż dalsza podróż w tych warunkach nie jest możliwa. Cóż było robić? Zdjęliśmy swoje rzeczy z wozu, to samo zrobili po nas Balcerzaki. Kaczorkowski zaś, pozbywszy się znaczącego obciążenia, ruszył w dalszą drogę, zostawiając nas własnemu losowi. Sprawdziło się wówczas mamy powiedzenie „Z cudzego woza zsiadaj o pół morza”.
Zostaliśmy więc teraz z pokaźnym bagażem z daleka od domu, bez żadnej możliwości kontynuowania dalszej podróży, ponieważ zarówno objętość jak i ciężar bagażu zabranego ze sobą na tę ucieczkę daleko przekraczał nasze możliwości. Powstało zatem pytanie: co teraz mamy ze sobą zrobić? Jak dalej pójść z tym wszystkim? Pozostanie na miejscu nie wchodziło w rachubę, o tym nikt nie myślał. Należało wymyśleć coś, co pozwoliłoby na dalszą ucieczkę.
Początkowo zaczęliśmy rozglądać się za kimś znajomym, który miałby trochę wolnego miejsca, na tyle, abyśmy mogli umieścić tam swoje rzeczy i zabrać się z nimi. Lecz mimo niekończącego się tłumu, mimo tylu furmanek jadących dwoma, a często trzema rzędami, nie znalazł się nikt, kto mógłby nas ze sobą zabrać. Każdy zajęty tylko sobą, swoimi sprawami, nie zwracając najmniejszej uwagi na nikogo, parł na przód, bacząc tylko, aby nie najechać na kogoś jadącego lub idącego przed nim i oglądając się od czasu do czasu za siebie, aby nie zostać przejechanym, czy choćby potrąconym przez jakiegoś niezbyt ostrożnego woźnicę.
Zazwyczaj wszyscy szli, nie chcąc dodatkowo obciążać i tak już przecież nadmiernie przeciążone wozy. Tylko gdzieniegdzie dało się zauważyć kogoś siedzącego na wozie, częściej leżącego. Była to przeważnie osoba starsza, obłożnie chora lub jakaś matka z małym dzieckiem przy piersi. Reszta szła za lub obok wozu, popędzając zazwyczaj kilka krów. Ci którzy mieli ze sobą jedną czy dwie krowy przeważnie wiązali je przy wozie, aby nie rozbiegły się po polu i ktoś szedł za nimi dla bezpieczeństwa, aby ktoś inny przez nieostrożność nie skaleczył ich zawadzając wozem. Wszystko to tworzyło istne kłębowisko, nad którym unosiły się tumany kurzu powstającego z piachu leżącego na poboczach drogi, którymi to poboczami pędzono krowy, które towarzyszyły w tej niezwykłej ucieczce. Środkiem jezdni jechały wozy. Jezdnia była kamienista, brukowana, po której jechały wozy na żelaznych obręczach. Przy takiej ich liczbie turkot kół przeradzał się w jakiś jeden nieustanny łomot, jak gdyby przystrajany w dość częste porykiwanie bydła i od czasu do czasu rżenie koni.
Nie mogąc dostrzec nikogo z kim możnaby się zabrać w dalszą drogę, zaczęliśmy myśleć o innym możliwym do przyjęcia rozwiązaniu. Zaczęliśmy rozglądać się, gdzie można by ukryć nadmiar bagażu, a wziąć ze sobą tylko tyle, ile będziemy mogli unieść na plecach. Po pewnym czasie dostrzegliśmy coś, co wydało nam się jedyne w tej sytuacji za możliwe do przyjęcia. Na podwórzu były dwie nie za duże zadaszone piwnice, służące do przechowywania ziemniaków. Piwniczki te murowane, dość głębokie w gospodarstwie służące jako podręczne spichlerze, służące do przechowywania nie tylko ziemniaków. Jedna z nich była pusta. Ponieważ nic lepszego nie mogliśmy wymyśleć, postanowiliśmy z tej szansy skorzystać.
Pozostało mam tylko poprosić gospodarza o pozwolenie na umieszczenie naszych bagaży w tej piwnicy i sprawa zostałaby zakończona pomyślnie. Udała się mama wraz z Kazikiem by prosić gospodarza o zezwolenie na przechowanie bagażu, na co uzyskali zgodę, poczym reszta poszła już bardzo szybko. Uporawszy się z tym, wejście przykryliśmy słomą, aby nie rzucało się to w oczy i aby sprawiało wrażenie, że tam prócz ziemniaków nic innego nie ma. Mogliśmy ruszyć dalej.
Gospodarz zezwalając nam na przechowanie w sumie dość pokaźnych rozmiarów bagażu zastrzegł się, co było rzeczą zrozumiała, że nie może brać odpowiedzialności za los zostawionych rzeczy, gdyż sam za chwilę wyrusza w drogę. Mama wyrażając swój pogląd, powiedziała, że zostawiamy to wszystko wyłącznie na własne ryzyko i że nikt tu za nic nie ponosi żadnej odpowiedzialności. Podziękowaliśmy mu za udostępnienie tego pomieszczenia i ruszyliśmy w drogę.
Idąc przez Maków zaczęliśmy rozglądać się, czy gdzieś nie znajdziemy sklepu, aby kupić chleba, gdyż nasz zapas jaki mieliśmy skończył się. Okazało się, że wszystkie sklepy były pozamykane i o kupnie czegokolwiek nie było mowy. Dało się zauważyć, że cała ludność miasta opuściła swoje domy i tylko uciekinierzy przejeżdżający przez to miasto zapełniali jego ulice. Domu prawie wszystkie opuszczone i tylko gdzieniegdzie dało się dostrzec jak trwały ostatnie przygotowania do ucieczki.
Miasto to pozbawione ludności zamieszkałej tam na stałe, przedstawiało dość ponury wygląd. Jednak nie na tyle, aby straszyć przejeżdżających przez nie ludzi potłuczonymi szybami zalegającymi grubą warstwą chodniki i rozwalonymi na oścież drzwiami sklepów i liżącymi jęzorami płomieni ognia, ogarniającymi coraz to nowe budynki, jakie przyszło nam później napotykać na swojej drodze. To miasto jakkolwiek opustoszałe było nienaruszone jeszcze zębem wojny. Tu jeszcze najeźdźca nie zaczął swego dzieła zniszczenia. Był to dopiero drugi dzień wojny i jeszcze tu nie rozpostarł swoich złowrogich skrzydeł, aby dokonywać mordu na ludności cywilnej, wzniecać pożogę, siać strach i dokonywać spustoszenia. Wtedy nie posmakowaliśmy jeszcze tego „owocu” jakim nas wkrótce zaczęto częstować. Wtedy choć dźwigaliśmy swoje toboły na plecach, to jednak nie dawało nam się jeszcze we znaki zarówno zmęczenia jak i nie przyszło nam kryć się przed nadlatującymi samolotami, aby uniknąć ran, lub co gorzej, nie zostać tam na wieki.
Jest rzeczą zrozumiałą, że każdy człowiek kocha swoje życie i choć niejednokrotnie przysparza ono mu wiele kłopotów, choć staje się ono dla niego ciężarem trudnym do zniesienia, to jednak jest ono zbyt cenne, zbyt drogie, aby go utracić. Kiedy przyjdzie kryć się i choć za każdym nalotem, czuje się na twarzy lodowaty powiew śmierci. Jednak ona choć zajrzy w oczy, to za każdym razem tylko otrze się o człowieka, pozostawiając po sobie ten nieprzyjemny lodowaty powiew, przypominając o swoim istnieniu, pozostawiała tym razem całego. Do tego czasu jeszcze tego wszystkiego nie rozumieliśmy. Szliśmy zatem razem ze wszystkimi, kierując się w stronę Szlekowa i dalej na Pułtusk, zatrzymując się co jakiś czas, aby odpocząć trochę, gdyż pod wpływem ciężaru zaczęliśmy odczuwać coraz bardziej zmęczenia.
Kiedy jednak już zbyt dotkliwie zaczęliśmy odczuwać ciężar na swoich plecach, zaczęliśmy skarżyć się mamie. Ona zaś w odpowiedzi na to mówiła: „Mój Boże potracę swoje dzieci” i zaraz robiliśmy przystanek, aby móc choć trochę odpocząć, po czym znów ruszaliśmy w dalszą drogę. Sama jednak nigdy nie skarżyła się. Trudy tej podróży znosiła w milczeniu, choć była obciążona nie mniejszym bagażem niż my. Wiedzieliśmy, że jest chora i miała powód do tego, aby się skarżyć, lecz nigdy żadnych skarg od niej nie słyszeliśmy.
Zawsze czuła, troskliwa, opiekuńcza, gotowa w każdej chwili do udzielenia nam pomocy. Jednocześnie jak gdyby zupełnie zapomniała o sobie, a przecież to nie nam, lecz jej należała się opieka i nie nas, lecz ją trzeba było otoczyć troską, gdyż to jej groziło największe niebezpieczeństwo. Już wtedy stan jej zdrowia był fatalny, choć wówczas nie zdawaliśmy sobie w pełni z tego sprawy. Myśmy tylko odczuwali ciężar, ale byliśmy zdrowi i nic nam nie groziło. Było wielkim szczęściem, że w czasie tej ucieczki nie spadła ani jedna kropla deszczu, co było błogosławieństwem dla nas wszystkich uciekających. Nie mielibyśmy gdzie skryć się przed deszczem Pogoda była ładna, choć noce były już chłodne. W czasie całej wędrówki spaliśmy pod gołym niebem. Ona chyba nie spała wcale. A jeśli już, to chyba jak przysłowiowy wróbel na gałęzi co śpiąc słyszy co się wokół niego dzieje. Tak i ona zawsze czuwała nad nami abyśmy się w czasie snu nie odkryli i nie poprzeziębiali. Chyba każdej nocy okrywała któregoś z nas.
Nasza mama była kobietą religijną, głęboko wierzącą i przestrzegała ściśle wszystkie święta kościelne. Pod tym względem była wobec nas wymagająca. Sama zaś prowadziła życie półklasztorne, przestrzegając nawet „cichych dni”. Prócz swojej pobożności była kobietą wesołą. Niedługo przyszło nam cieszyć się jej obecnością na tym świecie. Teraz jednak była z nami, opiekowała się, troszczyła się o nas, pomagała w czym mogła. Jeśli zaś w niczym pomóc nie mogła, wówczas pocieszała jak umiała. Była wówczas jedyna naszą osłodą i los nasz nie wydawał się tak straszny.
c.d.n.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz