25.02.2022

Ucieczka przed wojną - cz. 3

 

Ciąg dalszy wspomnień Henryka Zagroby z ucieczki przed frontem wojennym we wrześniu 1939 roku. Na zdjęciu Konstanty Zagroba, jego ojciec, więziony był w twierdzy w Odessie. Pieszo wrócił do rodzinnego Przasnysza po zakończeniu I Wojny Światowej. Wojna wypędza ludzi z domu. dawniej i dzisiaj.

*  *   *

Kilka kilometrów przed Pułtuskiem zboczyliśmy nieco z głównej trasy zatrzymując się na nieco dłuższy odpoczynek. Po posiłku postanowiliśmy zostać tutaj na noc.

Było późne popołudnie, wtedy nadleciały niemieckie samoloty nad Pułtusk i zaczęło się bombardowanie. Z tej odległości nie było widać całej tej akcji, lecz wybuchy spadających bomb było dobrze słychać. Częstotliwość spadających bomb i długość trwania nalotu wydawały się wskazywać, że niewiele zostanie z tego miasta. Przeżywaliśmy wtedy pierwsze bombardowanie. I choć patrzyliśmy na nie z bezpiecznej odległości, to jednak wywarło na nas przygnębiające wrażenie. Bolało nas również to, że nie widać było wcale naszych samolotów, które przeszkodziłyby im w znęcaniu się nad bezbronnymi, a tym samym na bezradnym mieście. Tylko nasza artyleria przeciwlotnicza starała się uniemożliwić i strąciła dwa samoloty. Widać było jak ogon czarnego dymu ciągnął się za jednym z zestrzelonych samolotów, który gwałtownie zaczął zniżać lot, poczym rozbił się o ziemię. Wkrótce to samo stało się z drugim. Była to dla nas pewna satysfakcja, że jednak nie zupełnie bezkarnie grasowały nad naszymi głowami.

Rano Kazik wyszedł do szosy dla ciekawości, aby przyjrzeć się nowej dość dużej grupie wozów. Po niedługim czasie przybiegł uradowany, oznajmiając nam, że spotkał wuja Antosia, mamy brata i żeby czym prędzej zabierać swoje toboły, gdyż wuj Antoś zabierze nas ze sobą. Do szosy było około dwustu metrów, lecz trasa ta została pokonana w mgnieniu oka i już po chwili byliśmy przy wozie. Załadowawszy wszystko poczuliśmy się szczęśliwi, że od tej chwili ciężar, który dźwigaliśmy spadł nam nagle z pleców i że będę mógł iść bez żadnego obciążenia, co najwyżej będziemy tylko poganiali krowy i pilnowali, aby się nie pogubiły, co robiliśmy z przyjemnością, dla rozrywki. Wuj Antoś był młodszym bratem mamy, mieszkał na wsi, w Oględzie na kolonii. Miał tam gospodarkę, obarczony siedmiorgiem dzieci, pięć córek i dwóch synów. Teraz spotkawszy się z nami jakkolwiek stanowiliśmy dla niego pewne obciążenie, to jednak przyjął nas z wyrozumieniem. Raźniej będzie pokonywać trudy tej podróży.

Wraz z wujem jechali również jego najbliżsi sąsiedzi, naturalnie jechali oni własnym wozem, gdyż oni też byli gospodarzami i mieli swój zaprzęg. Tylko dla radności i w razie konieczności mógł jeden drugiemu służyć pomocą, która mogła być potrzebna w każdej chwili. Jadąc tak sporą grupką łatwiej było pokonać wszelkie przeszkody piętrzące się, z którymi dwóch czy trzech ludzi miałoby niemałe kłopoty. Mogło się zdarzyć, że w czasie bombardowania spłoszone konie uszkodziły wóz i trzeba było zmieniać złamane koło, nie nadające się do dalszej jazdy. Wówczas trzeba byłoby znaleźć drugie całe i założyć w miejsce nienadającego się do dalszego użytku. Z tym nie było większych problemów, gdyż po bombardowaniu zawsze było kilka jeśli nie kilkanaście wozów kompletnie zniszczonych i znalezienie wolnego koła nie nastręczało większych trudności. Mając przy sobie taką liczbę ludzi do dyspozycji, nawet nie trzeba było zdejmować z wozu rzeczy znajdujących się na nim, tylko z całą zawartością podnosiło się do góry, zmieniało koło, po czym można było ruszać dalej.

Teraz po wyruszeniu w dalszą drogę bez ciężaru na plecach, idąc za wozem jakoś poczułem się lepiej, jakby bezpieczniej. Droga stała się mniej uciążliwa i nie odczuwałem tej samotności, jaka otaczała nas od czasu rozstania się z poprzednimi towarzyszami podróży, z którymi w tam przykry sposób przyszło nam się rozstać.

Dojechaliśmy do Pułtuska. Mogliśmy z bliska przyjrzeć się zniszczeniom, jakie pozostawiły po sobie samoloty w czasie ostatniego bombardowania. Ku mojemu miłemu zaskoczeniu zniszczenia okazały się nie tak wielkie jak spodziewaliśmy się zobaczyć. Pożaru żadnego już nie było, nic się nie paliło, tylko warstwa potłuczonego szkła z wybitych okien zalegała chodniki uniemożliwiając poruszanie się po nich. Drzwi w sklepach pootwierane na oścież, jak gdyby zapraszały przechodnia do siebie. Sklepy te jednak były puste i nie miały nic do zaoferowania chcącemu coś kupić. A przydałaby się choć jedna piekarnia, w której możnaby zaopatrzyć się w chleb, którego już od ładnych kilku dni nie jedliśmy i teraz byłby wyjątkowym przysmakiem. Suchary jakie zabraliśmy ze sobą też już się kończyły.

Nie znalazłszy nigdzie piekarni wszedłem do księgarni, której drzwi były otwarte. Księgarnia była pełna książek, zeszytów i wszystkich akcesoriów, które powinny znajdować się w tego rodzaju składnicy. Spośród różnorodności książek zalegających półki, wziąłem jedną z nich. Były to Baśnie Andersena. Miałem ją przez prawie całą okupację, poczym Kazik pożyczył ją komuś i już więcej nie powróciła do mnie, gdzieś przepadła.

Nie znalazłszy nigdzie chleba ruszyliśmy dalej, gdyż pozostanie tutaj dłużej nie gwarantowało nam bezpieczeństwa. Bezpieczniej było opuścić miasto, aby nie narazić się na odwiedziny następnej serii samolotów. Toteż nie zwlekając opuściliśmy miasto. Po przejechaniu przez Pułtusk, skręciliśmy w lewo w kierunku Wyszkowa. Wydawało się wujowi, że będzie to droga pewniejsza, bezpieczniejsza, aniżeli droga proponowana przez kogoś, aby jechać na Warszawę. Wuj Antoś był zdania, że na Warszawie może skupić się wielka siła wojska, co może spowodować starcie z Niemcami, a wówczas znaleźlibyśmy się w samym centrum walki, a takiego położenia nikt z nas nie życzył sobie. Dlatego też kierunku jazdy wybranego przez wuja nikt nie kwestionował.

Po przejechaniu siedmiu kilometrów za Pułtusk zjechaliśmy z głównej drogi w bok, aby nie jechać ze wszystkimi, gdyż w tak dużej gromadzie jazda była niebezpieczna ze względu na coraz częstsze ataki samolotów, które jak gdyby polowały na wielkie gromady uciekinierów i nie zaprzepaszczały takich okazji, aby móc wyżywać się na bezbronnej ludności. Jakby to bezbronna ludność cywilna stanowiła dla nich jakieś zagrożenie i należało ją zniszczyć...

Dlatego też, kiedy tylko mieliśmy sposobność, odłączaliśmy się od wszystkich, gdyż był to jedyny sposób na to, aby uniknąć nieszczęścia. Przez te dni ucieczki zorientowaliśmy się, że pojedyncze wozy czy też małe grupki uciekinierów nie były przedmiotem ich zainteresowania, tylko duże grupy. One były atakowane, w nich mogli dokonywać dużego spustoszenia. Małe zaś, zwłaszcza jadące bocznymi drogami, były zostawiane w spokoju.

My korzystaliśmy z tego „uprzywilejowania”, staraliśmy się zawsze być z dala od wielkich skupisk. Dlatego do tej pory udawało się nam uniknąć nieszczęścia. Tym razem skręcając w lewo z głównej drogi, oddalając się od niej jakieś trzysta metrów, stanęliśmy na łące. Wioska była oddalona o jakieś sto metrów obok której bliżej nas ciągnęły się sady. Było w nich dużo owocu, zwłaszcza śliwek. Miejsce to wydawało się odpowiednie by móc w miarę spokojnie i bezpiecznie odpocząć.

Wcześniej jednak, jeszcze przed Pułtuskiem, przyłączyła się do nas jakaś rodzina. Jadąc samotnie, nie mając przy sobie nikogo bliskiego, poprosiła nas, byśmy im pozwolili przyłączyć się do nas, by mogli nam towarzyszyć w dalszej podróży. Było to małżeństwo bezdzietne w wieku około pięćdziesięciu lat. Mieszkali we wsi Gogole Wielkie. Jak do tej pory nie udało mi się ustalić, gdzie ta wioska znajduje się. Po przyłączeniu się tej rodziny, podróżowaliśmy trzema wozami.

Tak małą grupką można było w miarę bezpiecznie podróżować, nie narażając się na większe niebezpieczeństwa pod warunkiem, że w miarę umiejętnie unikało się większych grup. Doszedłem do wniosku, że wuj Antoni robił te odjazdy z dużym znawstwem, z bardzo dużym wyczuciem. Gdyż odjeżdżając w pewnym momencie od grupy rzadko kiedy się mylił. Prawie zawsze po naszym odjeździe w bok następował nalot. Lecz na skutek tych odjazdów konie ciągnąc taki ciężar po bocznych drogach męczyły się znacznie szybciej, aniżeli gdyby ciągnęły ten ciężar po twardej nawierzchni. Dlatego należało dać im nieco dłuższy odpoczynek, by mogły nabrać siły do dalszej drogi. Do czego trzeba było kilku dni.

Prócz koni krowy również zaczęły kuleć na skutek kaleczenia nóg przez ostre kamienie na szosie, które pod wpływem ciężaru i tylu wozów na żelaznych obręczach przejeżdżających w niespotykanej dotąd liczbie, pękały od nadmiaru ciężaru, skutkiem czego powstawały ostre krawędzie o które krowy kaleczyły nogi. Nam również podróż dawała się nieźle we znaki, na skutek ciągłego pilnowania i uganiania się za krowami, aby się nie pogubiły. Poza tym najwyższy czas nadszedł aby porządnie się umyć i zmienić bieliznę, która nie była zmieniana od czasu opuszczenia domu. Był to ósmy września, dzień Matki Bożej Siewnej. Tego dnia ukończyłem dwanaście lat.

Już osiem dni wędrowaliśmy robiąc tylko krótkie postoje dla zjedzenia czegoś przygotowanego naprędce, dając nieco pojeść koniom, krowom, napoić ten dobytek, urwać trochę liści czy choćby trochę trawy dla świniaków, których kilka wiózł wuj w małym kojcu zbitym i wstawionym na wóz, gdyż nie mógł ich zostawić w domu. Bo jeśli nawet nikt ich nie ukradłby, to i tak zdechłyby z głodu. Dla tego co musowo było zabrać ze sobą, zabierał każdy, by na wypadek najgorszego, to jest spalenia domu, czy nawet całego zabudowania, nie zostać „z duszą na suszo” jak się wtedy mówiło. I aby mieć z czym zaczynać życie od nowa.

Zatrzymawszy się tu, najpierw trzeba było napoić konie i krowy i dać im coś zjeść. Te czynności należały do dzieci. Zanim uporaliśmy się z tym, jedzenie było przygotowane i można było coś zjeść. Później po dłuższym odpoczynku przyszła pora na mycie się i zmianę bielizny.

Po przespanej nocy, rano Kazik nasz wraz z dwoma najstarszymi córkami wuja Antosia poszli do wioski z zamiarem kupna czegoś do jedzenia. Odczuwając najbardziej ze wszystkiego braku chleba, liczyliśmy na to, że uda się go tam kupić. Po jakimś czasie wrócili, jednak bez chleba, gdyż mieszkańcy go nie mieli, a być może nie chcieli im sprzedać. Kupili tylko trochę jajek i masła, ale było dobre i to. Mąkę, kaszę, cukier, sól, słoninę te rzeczy mieliśmy z domu i nie trzeba było o nie się starać.

Tego dnia jeszcze przed południem nad naszymi głowami na dużej wysokości przeleciała duża grupa samolotów niemieckich. Leciały z północy na południe, a więc na Warszawę. Do tego czasu nad naszymi głowami przetoczyło się sporo takich grup, bywało że i dwie takie grupy jednego dnia szły w tym kierunku. Tak jak do wcześniej lecących samolotów, tak i tym razem nasza artyleria otworzyła ogień, lecz tym razem bez żadnego rezultatu.

Dopiero po południu kiedy był nalot na uciekinierów, tuż niedaleko nas, naszej artylerii udało się zestrzelić jeden samolot. Spadł może około jednego kilometra od nas. Wtedy zobaczyliśmy coś niezwykłego. Otóż zanim zaczął dokonywać się mord na bezbronnej ludności, zobaczyliśmy samoloty pomalowane na jasny kolor. Dotychczas widywaliśmy tylko w czarnym kolorze. Na ich widok ludzie zaczęli wybiegać i machać do nich rękami, myśląc że to nasze samoloty, gdyż do tej pory nie były dla nas widoczne. Wtedy zaczęło się piekło. Samoloty te zakręciły na bardzo niskim pułapie i otworzyły ogień do ludzi zupełnie zdezorientowanych. Wszyscy na otwartym polu, bezradni i bezbronni, nie mający gdzie się skryć. Nim zorientowali się, nim zdążyli się skryć, to już masa ludzi poległa.

W tym czasie, obok nas boczną drogą szedł stary człowiek prowadząc krowę na sznurku. Jeden z tej grupy samolotów przeleciał tuż nad naszymi głowami, siejąc z karabinu maszynowego. My, widząc z daleka co się dzieje, skryliśmy się gdzie kto mógł. Po przeleceniu tego samolotu wyszliśmy spod wozów. Zobaczyliśmy wtedy, że człowiek, który prowadził krowę leży na ziemi. Podbiegliśmy do niego, aby zobaczyć co mu jest. On już nie żył. Krowa zaś odeszła kilka kroków i zaczęła skubać trawę.

Wuj Antoś mówi „Weście tę krowę, skoro właściciel jej nie żyje. Bo inaczej to ktoś inny ją weźmie, a tak to będziecie mieli swoje mleko”. Wuj kazał nam ją zabrać, ponieważ pozostali towarzysze naszej wędrówki mieli swoje krowy. Tylko my nie mieliśmy. Dlatego im tak bardzo nie zależało na niej. My zaś, mając krowę mogliśmy, liczyć na to, że ona nam da tyle mleka, że dla naszej rodziny wystarczy. Dlatego, choć mama sprzeciwiała się temu, przywłaszczyliśmy ją sobie. W pewnym stopniu przekonaliśmy mamę o słuszności naszej decyzji.

Po jakimś czasie, kiedy zdążyliśmy już nieco ochłonąć z wrażenia, jakiego dostarczono nam kilkadziesiąt minut temu, pojawił się przy nas żołnierz, prosząc o szklankę mleka. Zaproponowaliśmy mu aby zjadł razem z nami, gdyż na pewno jest głodny. Przyznał się, że jeść również mu się chce. Po zaspokojeniu głodu wdaliśmy się z nim w rozmowę. Dowiedzieliśmy się, że jego oddział został w nierównej walce pokonany, skutkiem czego rozproszył się. On zaś w wyniku tego rozproszenia odłączył się i stracił z nim kontakt. Jak do tej pory nie mógł odnaleźć swoich kolegów z oddziału. W rozmowie na temat ostatniego ataku powietrznego dokonanego przez niemieckie myśliwce, powiedział, że Polska tego typu samolotów nie posiada. [w niepoprawionych notatkach są sugestie, że samoloty miały polskie znaki rozpoznawcze, potem te zdania zostały wykreślone] Niemcy w wojnie z nami uciekali się do różnych świństw, sieli dywersję rękoma swoich osadników - którzy zamieszkiwali na terenie Polski. Poza tym jakimś tylko im samym znanym sposobem wysyłali swoich ludzi, często poprzebieranych za polskich żołnierzy, najczęściej kawalerzystów i niby zagubionych, odłączonych od swoich jednostek, dopytywali się, gdzie znajduje się nasze wojsko, aby mogli połączyć się z nimi. Kilku takich ujęto i na miejscu likwidowano ich.

„Nasz żołnierz” był żołnierzem piechoty, wyglądał bardzo młodo. Być może, że wstąpił do wojska na ochotnika Wcześniej niż mu się należało.

Następnego dnia, a była to niedziela dziesiątego września, jeszcze na dobre się nie rozwidniło, gdy obudził nas odgłos dział artyleryjskich. Widać było że Niemcy są już całkiem blisko. Istotnie, Niemcy zaczęli atakować Pułtusk o świcie. Miejsce, na którym byliśmy stało się zagrożone i trzeba było odjechać stąd nie czekając, aż zaczną rozrywać się pociski artyleryjskie nad naszymi głowami.

Wstaliśmy więc, powiązaliśmy pierzyny w toboły, zjedliśmy śniadanie i zaczęliśmy powoli zbierać się do dalszej wędrówki, gdyż tu w niedługim czasie może być „gorąco”. Zanim jednak odjechaliśmy, Kazik nasz, znów wybrał się do wioski aby coś kupić. Poszedł znów z dwoma córkami wuja Antosia, z bronką i Zochą. Dość długo im tam zeszło. W tym czasie, choć naszym zdaniem było to zupełnie niepotrzebne, Kostek pożegnawszy się z nami odszedł od nas by uciec szybciej i dalej. W obawie przed Niemcami sporo młodych wędrowało samotnie, z nadzieją, że uda im się uniknąć przykrości, jakich spodziewali się ze strony Niemców, po wkroczeniu do Polski.

Pomimo tych wszystkich pogłosek jakie krążyły wśród ludzi nie należało sądzić, aby taki młodzian jak nasz Kostek, który wtedy miał zaledwie piętnaście i pół roku, mógł być narażony na wielkie przykrości. Lecz stało się. Mama prawdopodobnie całkowicie zdezorientowana, lecz pragnąca za wszelka cenę ratować swoje dzieci, pozwoliła mu odejść, aby się ratował. Po powrocie z wioski Kazik robił mamie wyrzuty, że pozwoliła Kostkowi odejść. Powiedział wtedy, że Kostek dba tylko o siebie, nie myśląc zupełnie o innych, a zwłaszcza o chorej matce, że jest samolubem. „A co by było, gdybym ja to samo zrobił?” powiedział. „Jak mama dałaby sobie radę beze mnie? Zostając z dwojgiem dzieci sama będąc chorą? Przecież mnie grozi większe niebezpieczeństwo niż jemu, a nie odchodzę! Gdybym ja w tym czasie był na miejscu, nigdy bym na to nie pozwolił, aby on poszedł sobie, nie dbając zupełnie o to, jaki los nas spotka.” Mamie w duszy na pewno było przykro, że w tak ciężkich chwilach dzieci opuszczają ją. Powiedziała tylko „No cóż jak widać to z jednego drzewa krzyż i łopata”.

Niedługo po tej rozmowie pojawiła się spora grupa ułanów jadąca od głównej drogi w stronę wsi. Było ich może około pięćdziesięciu. Jechali wolno, noga za nogą. Widać było, że byli bardzo zmęczeni, zarówno oni sami jak i ich konie. Mama widząc ich tak zmęczonych, podeszła do nich, poprosiła oficera, aby na chwilę zatrzymali się. Po czym zawołała nas abyśmy skoczyli do sadu, który był bardzo blisko i narwali śliwek i dać im trochę owocu, by mogli choć tym zaspokoić swoje pragnienie. Oficer zatrzymał swój oddział. Skoczyliśmy do sadu. Starsi trzęśli drzewami, my zaś młodzi zbieraliśmy. Trwało to niedużą chwilę. Poczym ten mały oddział odjechał w stronę wsi, za którą rozciągał się las. W czasie gdy czekali na śliwki ów oficer powiedział mamie, że Niemcy niedługo zdobędą Pułtusk. Nasze wojska nie będą w stanie długo utrzymać się na swoich pozycjach, gdyż Niemcy mają dużą przewagę. Wtedy to ostatni raz w swoim życiu widziałem oddział naszej kawalerii. Niegdyś nie mającej sobie równej w świecie od czasów najwcześniejszych, poprzez Grunwald, Kircholm, Somosierrę, aż po „cud nad Wisłą”. Dziś odchodząca w przeszłość, nie mogąca stawić skutecznie czoła stalowym rumakom. Przykro było patrzeć na to wojsko niegdyś niezrównane. Nikt nie miał do nich pretensji, że tym razem zostali pokonani. O brak odwagi nikt nie posądzał. Przecież i w tej wojnie spotkawszy się z niemiecką kawalerią, to jeden nasz pułk potrafił trzy pułki kawalerii niemieckiej wyciąć prawie „do nogi”, że nie został prawie świadek klęski. Wśród tych kawalerzystów dostrzegłem dwóch młodo wyglądających, zapewne również jak i „nasz” wcześniej poznany piechur, byli ochotnikami. Zapewne wstępując w te szeregi spodziewali się większych sukcesów niż te, jakie zdołali osiągnąć.

Bardzo dużo w okresie poprzedzającym wybuch wojny zgłaszało się na ochotnika do wojska chcąc bronić ojczystego kraju. Wśród nich dużo było chętnych do służby obsługujących tak zwane „żywe torpedy”. Nie mogąc wiele dać ojczyźnie, chcieli iść świadomie na śmierć, by na miarę swoich możliwości, oddać ojczyźnie to co mogli najcenniejszego. By w ten sposób zagrodzić drogę nieprzyjacielowi, wyciągającemu rękę po nasz kraj. Rola tych straceńców polegała na tym, że wsiadali oni, to znaczy każdy z nich wsiadał do swojej miniaturowej jednoosobowej łodzi, która była zaopatrzona w dużą ilość materiału wybuchowego. Kierowana przez człowieka, naprowadzana była przez niego na okręt nieprzyjacielski. Przy takim zderzeniu okręt choćby największy szedł na dno. Wiadomo, że zarówno z torpedy jak i z człowieka siedzącego w niej nie zostawało nic. Byli to fanatycy, ale dzięki właśnie takim fanatykom wróg choćby najpotężniejszy musiał się liczyć z takim przeciwnikiem. Co prawda Polska zrezygnowała z tego typu obrony. Nie wiem czy to dobrze czy źle. Nie mnie to osądzać. W każdym razie Polska będąc w potrzebie miała zawsze pod dostatkiem takich, którzy gotowi byli bronić jej do upadłego. Dziś w obliczu śmiertelnego zagrożenia, zdradzona przez sojuszników, stojąca na straconej pozycji, pragnęła tylko powiedzieć "NIE". By nie zrobić tego, co zrobili bardziej tchórzliwi, którzy bez jednego wystrzału oddali się w ręce grabieżcy. Tylko dlatego, że on chce przestrzeni. Jak to zrobiła Austria, Czechosłowacja, Węgry czy Rumunia. Wtedy jeszcze wiele rzeczy nie rozumiałem.

Pamiętam jednak jak rząd nasz zwrócił się do narodu, aby złożył datki na obronę kraju. Naród w odpowiedzi na to sypnął hojnie złotem, srebrem, złotymi obrączkami, pierścionkami, zegarkami i tym wszystkim co miało wartość materialną lub choćby pamiątkową. Nie zabrakło tam niejednokrotnie najcenniejszych pamiątek rodowych czy rodzinnych. Oddawano wszystko co miano, by świadczyć o tym, że kraj ten jest im tak bliski, że gotowi są oddać wszystko, by go ustrzec od obcej przemocy. Zebrano tego wiele ton. Gdyby to sprzedać, możnaby wiele sprzętu wojskowego za to kupić. Nie wiadomo czy to starczyłoby na tyle, aby powstrzymać najeźdźcę. Tego złota nie wykorzystano na cele wojenne, lecz miało ono służyć innym celom. Cel prawdopodobnie był taki. Kiedy Polska po prawie półtorawiekowej niewoli odzyskała wolność, państwa zaborcze Rosja i Niemcy wmawiały światu, że Polska to twór sztuczny w Europie, że jest państwem sezonowym, który na dłuższą metę nie ma racji bytu. Otóż złoto ofiarowane przez naród rządowi stanowiło zaprzeczalność tych twierdzeń. Po upadku Polski skarb ten został przewieziony do Anglii, by po odzyskaniu niepodległości mogło powrócić do kraju, jako wyraz uczuć narodu zamieszkałego na tej ziemi. Po nadspodziewanie długim pobycie w Anglii, ze względu na panującą komunę, ściągnięto go w sposób podstępny pod pozorem, że Polska jest wolna a narodowy skarb powinien znajdować się w kraju. Po krótkim czasie zniknął.



c.d.n.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz